Wywiad Z Oficerem Pułkownikiem Służby Bezpieczeństwa Januszem Krawczyńskim dot. 1959
Wspomnienia z cienia, z centrum tamtych wydarzeń 1959 Gdynia
*******
WGD: Dziękuję, że zgodził się Pan na to spotkanie, Panie Pułkowniku. Jest 12 marca 2025 roku, a my siedzimy w Pana mieszkaniu w Gdańsku. Od kilku miesięcy drążę temat katastrofy UFO w Gdyni z 1959 roku 21 stycznia. W internecie roi się od plotek, ale brak konkretów. Pan był wtedy na miejscu – jako młody oficer Służby Bezpieczeństwa. Co Pan pamięta z tamtego dnia?
Janusz Krawczyński: (z westchnieniem) Ma pan rację, byłem tam. Miałem 27 lat, świeżo po akademii w Warszawie, rzucony na głęboką wodę. Gdynia, 21 stycznia 1959 roku – to nie był zwykły dzień. Sztorm szalał, wiatr wył jak oszalały, a ja siedziałem w biurze przy porcie, kiedy zadzwonił telefon. Milicja Obywatelska z krzykiem zgłosiła, że coś spadło do basenu portowego. Myślałem, że to żart albo pijany doker bredzi. Ale kiedy pojechałem na nabrzeże… no, wtedy już wiedziałem, że to nie przelewki.
WGD: Co Pan zobaczył?
Janusz Krawczyński: Na początku chaos. Podejrzewali Amerykanów - CIA? Ludzie biegali, krzyczeli, marynarze z „Jarosława Dąbrowskiego” stali na pokładzie i gapili się w wodę. Basen numer IV – tam to się stało. Woda jeszcze bulgotała, unosiła się para, jakby coś gorącego wpadło i się topiło. Dźwigowy, Władysław Kuczyński, powiedział mi, że widział „płonącą kulę, różową, potem czerwoną, długą na metr”. Inni mówili o zgrzycie metalu. Nie czekałem na rozkazy – zadzwoniłem do przełożonych w Gdańsku. Godzinę później przyjechali nurkowie z Marynarki Wojennej i moi koledzy z SB. Zamknęliśmy teren, żadnego cywila w promieniu stu metrów.
WGD: Co znaleźli nurkowie?
Janusz Krawczyński: (milczy przez chwilę) Oficjalnie? W raportach do MSWIA? Nic. Tak brzmiał rozkaz: „Nic nie znaleźliście, nic nie widzieliście”. Dzwonili z Moskwy. Ale prawda jest taka, że wyciągnęli coś z dna. Walcowaty pojemnik, może półtora metra długości, z jakiegoś dziwnego materiału – nie metalu, nie szkła, czegoś pośredniego. W środku była rdzawo-czerwona ciecz, ciężka jak ołów. Jeden z nurków, młody chłopak, aż się przewrócił, kiedy to podnosił. Zabraliśmy to na ciężarówkę, a potem… potem już nie moje ręce to trzymały. Sowieci przyjechali następnego dnia i zabrali znalezisko. Nie wiem, dokąd – może do Kaliningradu, może dalej.
WGD: A co z istotą? W internecie piszą, że kilka dni później na plaży znaleziono coś – lub kogoś. Humanoida w kombinezonie, poparzonego, z sześcioma palcami. Mówią, że trafił do Szpitala Marynarki Wojennej w Gdańsku-Oliwie.
Janusz Krawczyński: (uśmiecha się gorzko) Widzę, że pan swoje wie. Tak, to był 24 stycznia, trzy dni po katastrofie. Byłem wtedy w sztabie kryzysowym na Oksywiu, kiedy dostałem wezwanie. Strażnicy portowi zgłosili, że na plaży koło Kępy Redłowskiej ktoś się czołga. Pojechałem tam z dwoma kolegami i wojskowym lekarzem. I… niech pan mi wierzy albo nie, ale to nie był człowiek. Leżał na piasku, w czymś, co wyglądało jak posrebrzany skafander, poparzony, z ranami, z których sączyła się zielonkawa maź. Miał sześć palców u rąk, sześć u nóg – sprawdziłem to sam. Twarz… jakby ludzka, ale oczy za duże, bez powiek. Czołgał się w stronę lasu, jakby chciał uciec.
WGD: Co z nim zrobiliście?
Janusz Krawczyński: Nie mieliśmy wyboru. Ludowe Wojsko Polskie otoczyło plażę, a my zabraliśmy go – czy to – do Szpitala Marynarki Wojennej w Oliwie. Nie do żadnego uniwersyteckiego, jak piszą w tych bajkach. Tam był nasz teren, pod kontrolą SB/WSI i armii. Lekarze próbowali go zbadać, ale nikt nie wiedział, co robić. Miał na ręce bransoletę, coś metalicznego, z pulsującym światłem. Jeden z chirurgów, niejaki doktor Sowa, chciał to zdjąć – i kiedy to zrobił, istota po prostu… zgasła. Żadnego pulsu, żadnego oddechu. Myślałem, że to koniec, ale potem usłyszałem, że ciało zapakowano w lód i wysłano do Moskwy. Sowieci nie żartowali – chcieli wszystkiego, co znaleźliśmy.
WGD: Dlaczego Szpital Marynarki Wojennej? Dlaczego nie szpital cywilny?
Janusz Krawczyński: Proste. To był obiekt wojskowy, pod ścisłą kontrolą WSI. Żadnych ciekawskich, żadnych dziennikarzy – przepraszam, bez urazy. SB i Marynarka miały tam pełną władzę. Szpital uniwersytecki odpadał – za dużo ludzi, za mało lojalności. W Oliwie mogliśmy zamknąć oddział, postawić straże i nikt nie pisnął słowa. Zresztą, w 1959 roku Sowieci i tak mieli ostatnie słowo. Cały czas dzwonili z Mokswy. Ktoś, jakiś kacap od nich w okolicy się kręcił i obserwował. Jeśli coś miało być tajne, to szło przez ich ręce.
WGD: Czy coś jeszcze pamięta Pan z tamtych dni? Jakieś szczegóły, które utkwiły Panu w pamięci?
Janusz Krawczyński: (spuszcza wzrok) Pamiętam zapach. Ten stwór… pachniał jak spalony metal i coś organicznego, jakby zgniłe algi. I jeszcze jedno – kiedy go wieźliśmy, w Polskim Radiu Gdańsk zaczęły się zakłócenia. Krótka fala, szum, a potem cisza. Kierowca żartował, że „kosmici nas namierzają”. Nikt się nie śmiał. A potem, przez lata, śniło mi się to miejsce – basen portowy, para nad wodą, ten zgrzyt w uszach. Czasem myślę, że to nie był przypadek, że oni – kimkolwiek byli – chcieli, żebyśmy to znaleźli.
WGD: Pan wierzy, że to było UFO/UAP? Statek kosmiczny?
Janusz Krawczyński: (milczy, patrzy w okno) Nie wiem, co to było, panie Wojtku. Meteoryt? Tajna broń Sowietów? Amerykanów? A może coś, czego nie rozumiemy? Pracowałem w Służbie Bezpieczeństwa, potem Urzędzie Ochrony Państwa czterdzieści lat, widziałem wiele dziwnych rzeczy, ale nic takiego jak tamten dzień. W raportach napisaliśmy, że to „incydent pogodowy”. Ale ja wiem, co widziałem. I niech pan mi wierzy – jeśli oni wrócą…
(Nagle przerywa. Z kieszeni marynarki wyciąga mały, metalowy przedmiot – bransoletę z ledwo widocznym, pulsującym zielonym światłem. Kładzie ją na stole. Światło w pokoju zaczyna migotać.)
Janusz Krawczyński: (szeptem) Wrócili już, panie Wojtku. Zabrałem to wtedy… z plaży. Myślałem, że to pamiątka, że to nic nie znaczy. Ale od kilku tygodni… słyszę ich. W głowie. Szum, głosy, obrazy. Mówią, że szukają swojego. Że wiedzą, gdzie jestem.
WGD: (zaskoczony) Co… co to jest? Skąd Pan to ma?
Janusz Krawczyński: (podnosi wzrok, oczy pełne paniki) Zostaw to, chłopcze. Uciekaj. Nie pisz o tym, nie mów nikomu. Oni mnie obserwują. I teraz… teraz wiedzą o tobie.
(Zza okna rozlega się niski, wibrujący dźwięk, jakby odległy ryk silnika. Światło w pokoju gaśnie całkowicie. Bransoleta na stole pulsuje coraz szybciej. Janusz chwyta się za głowę, wydając stłumiony krzyk. Wywiad urywa się na razie (w chaosie) – dyktafon dalej rejestruje tylko szum i odległy, metaliczny zgrzyt, przypominający tamten dzień z 1959 roku.)
(!)
Ciąg dalszy nastąpi...
Komentarze (1)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania