Z łowcy zwierzyna.
Prolog
Komisarz Jan Małecki nie cierpiał rutyny. Rutyna to była papierkowa robota, akta, zimna kawa i obietnice, że sprawa, którą dostanie, "na pewno będzie ciekawa". Ale sprawa, która wylądowała na jego biurku, nie była ciekawa. Była dziwna. Brzeziny, miejscowość pod Warszawą, rok 1985. Morderstwo notabla, Boruckiego. Ofiara spalonej ziemi, zbrodnia popełniona na polu, na którym Borucki chciał wybudować osiedle. Z pozoru zwykła sprawa, ale coś w notatkach z miejsca zbrodni Małeckiego niepokoiło. Ofiara nosiła elegancki garnitur, ale była boso, a wokół zwłok leżały wyschnięte maki, chociaż nie było na nie pory. Z pozoru detale bez znaczenia, ale Małecki wiedział, że w detalach tkwi diabeł. Gdy ruszał z Warszawy, był pewien, że szybko wróci. Nie wiedział, że Brzeziny to jednokierunkowa ulica bez powrotu.
Brzeziny: Uwięzieni w teatrze czasu
Droga do Brzezin była gładka, obsadzona topolami. Małecki, jadąc służbowym Polonezem, czuł przyjemne drżenie podniecenia. Po rutynie stolicy, to było coś nowego. Minął drogowskaz "Brzeziny", a miasteczko powitało go niezwykłą ciszą. Domy stały w rzędach, w oknach nie było widać nikogo, ale na każdym drzewie wisiał plakat. "Wielka premiera! Krwawa historia Brzezin w spektaklu Sprawa Zaginionego Sierżanta!". Małecki tylko prychnął. Widocznie w Brzezinach życie kulturalne kwitło.
Na komendzie czekał na niego starszy, łysy sierżant o nazwisku Kowalski. – Dzień dobry, komisarzu Małecki. W Brzezinach nikogo nie brakuje, ani nikt nie przybywa. Jesteśmy jak zamknięty teatr. – powiedział, uśmiechając się dziwnie. – Chyba, że liczyć mnie – odparł Małecki. – Miejsca dla aktorów zawsze się znajdą. Małecki poczuł dreszcz. To, co Kowalski powiedział, zabrzmiało jak groźba.
Śledztwo w sprawie morderstwa Boruckiego szybko stało się kuriozalne. Każdy mieszkaniec, którego Małecki przesłuchiwał, wydawał się recytować swoje odpowiedzi. Mówili o Boruckim, jakby był postacią z książki. O jego planach budowy osiedla, o jego "głupocie", bo Borucki chciał "zmienić Brzeziny". Ale najbardziej dziwne było to, że Małecki znalazł na komisariacie stare akta. W aktach było nazwisko. Stefan Kowalski, zaginiony sierżant z Warszawy, który w 1972 roku prowadził sprawę zaginionego leśniczego, Zdzisława Boruckiego.
Małecki nagle uświadomił sobie, że coś jest nie tak. W Brzezinach zabrakło stacji benzynowej, nie było słychać szumu samolotów, a jedyne radia, które znalazł, odbierały tylko jedną, lokalną stację, nadającą w kółko te same utwory z lat 70. Zaczęła go ogarniać paranoja. Zdecydował się wyjechać. Droga, którą tu przyjechał, w dziwny sposób zmieniła się w piaszczysty trakt. Jechał godzinę, dwie, w końcu zobaczył drogowskaz. "Brzeziny". Wrócił na początku.
Małecki próbował uciec z Brzezin jeszcze kilka razy. Bezskutecznie. Za każdym razem wracał na ten sam drogowskaz. Uwięziony. Stawiał się powoli, ale nieubłaganie. Kiedyś był myśliwym, teraz był zwierzyną. Wiedział, że nie rozwiąże morderstwa, jeśli nie dowie się, dlaczego jest uwięziony.
Odkrył, że Zdzisław Borucki, zaginiony w 1972 roku leśniczy, i Karol Borucki, zabity w 1985 roku notabl, to ta sama osoba. To on, Borucki, chciał przerwać "teatralne" życie Brzezin, wpuścić do niego nowoczesność, a wieś, widocznie, nie mogła na to pozwolić.
W desperackiej próbie uwolnienia się, Małecki poszedł na premierę sztuki, która była o nim samym. O zaginionym sierżancie Stefanie Kowalskim. Na scenie, w roli sierżanta, stał młodszy, ale równie łysy mężczyzna, który wyglądał jak sierżant Kowalski, ale z 1972 roku. Małecki, widząc, że historia się powtarza, wpadł w furię. Wbiegł na scenę, krzycząc do publiczności, że są wszyscy szaleni. A aktorzy i publiczność po prostu się uśmiechnęli. Wszyscy grali swoje role.
Wtedy zrozumiał. Teatr nie był czymś, co grali. Teatr to było to, czym byli. Każdego dnia odgrywali te same role, powtarzając te same błędy. Morderstwo Boruckiego było częścią rytuału, który miał trzymać Brzeziny w niewoli, a sierżanci z Warszawy, tacy jak on i Stefan Kowalski, mieli być ofiarami, "nowymi" aktorami w tej chorej, surrealistycznej sztuce.
Małecki postanowił zagrać w tę grę. Powiedział publiczności, że wie, kim jest zabójca, bo widział go na własne oczy. Wiedział, że muszą zagrać ten akt do końca. Tylko w ten sposób, udając, że jest częścią spektaklu, będzie w stanie przełamać pętlę i uciec.
Epilog
Przełamał pętlę. Ale tylko on. W drodze powrotnej do Warszawy, po kilku godzinach jazdy, Małecki w końcu poczuł, że jest w drodze do domu. W radiu usłyszał wiadomości, i wtedy zrozumiał. Odjechał z Brzezin, ale nie z 1985 roku, a z 1972. Brzeziny pozostały, uwięzione w czasie. Tylko on, w swoim Polonezie, przełamał iluzję. Małecki czuł ulgę, ale jednocześnie czuł się jak duch. Czuł, że w jakiś sposób jest uwięziony pomiędzy światem z przeszłości a teraźniejszością. I nagle w radiu usłyszał komunikat, o którym wiedział, że musi go usłyszeć. "W Brzezinach, pod Warszawą, zaginął starszy sierżant Stefan Kowalski. Policja apeluje o pomoc w poszukiwaniach...". Małecki uśmiechnął się, ale w jego oczach nie było radości. Wiedział, że to on, Detektyw Jan Małecki, był nowym Stefanem Kowalskim. Czas w Brzezinach po prostu go wchłonął. I tak oto, z łowcy, stał się zwierzyną.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania