Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Z pamiętnika chorej.
Z pamiętnika chorej
Rozdział I
Lipiec. Słoneczny dzień. Wracam z pracy. Dzień jak co dzień, od co najmniej miesiąca. Patrzę w niebo, nagle słyszę swoje imię. Odwracam się. Stoi tam, przed moją klatką, taki zły, otumaniony. Znowu ćpał. Nie, to nie mój facet, chociaż o tym marzy. Ja nie mam do tego głowy teraz, nie teraz kiedy przechodzę przez moje wewnętrzne piekło. No cóż, znowu będzie kłótnia-myślę. Nie mylę się. Krzyczy na mnie, nie chcę go słuchać, błaga, odwracam się i nagle czuję rękę na plecach. Popchnął mnie. Upadam na barierkę, krzyczę, że ma zniknąć, że nigdy nie chcę go widzieć. Przeprasza, zalewa się łzami. Facet, 185 cm wzrostu, płaczę i błaga o wybaczenie. Wybiega sąsiad, ja uciekam do klatki. Odgonił go. Wracam do domu. Nic mi nie jest. Upadłam na brzuch. Żyję-myślę sobie, więcej mnie nie dotknie, to koniec. Czy płaczę? Nie mam już czym. Za dużo łez wylałam już, więcej nie potrafię. Dzień mija na zabawach z Małym. Piłki, kostki, tulanki. Zbieram się do kąpieli. Nagle silny skurcz, jeden za drugim. Zjadałam coś-wydaje mi się. Potem krew, sporo krwi. Te dni, na pewno, chociaż jeszcze czas-wnioskuję. Mam dziwne przeczucie. Wytrzymam do rana. Rano wstaję, idę do lekarza. Tak, umówiłam się wcześniej, internet działa cuda. Badania. Siadam przed lekarką. Przykro mi, poroniłam Pani -mówi. Co za bzdura- myślę. Co to znaczy-pytam. Straciła Pani ciążę, nie wiedziała Pani nic o tym? Gówno wiedziałam. Gdybym wiedziała… Nie- odpowiadam. To się zdarza-ciągnie, mamy poradnie psychologiczne… Dam radę sama- przerywam i wychodzę. Idę do domu. Siadam na łóżku i patrzę w ścianę. 4h później wstaję, idę się wykapać i kładę się do łóżka. Patrzę w sufit. Zostałam sama. Sama.
Wrzesień. Dałam radę. Mój maluszek śnił mi się co noc, ale mama dała radę. Trochę gorzej się czuję, brak mi sił, mam krwotoki z nosa, zawroty głowy. Nie idę do lekarza. Jestem jak ojciec. Nienawidzę lekarzy, szpitali, przychodni. Wieczne kolejki, jęczący ludzie, płaczące dzieci, wkurwione pielęgniarki. Nie pójdę, prędzej się przekręcę- myślę. Zresztą, na pewno przejdzie, wszystko przechodzi, to nie rak.
Październik. Nie poprawia mi się. Mam złe przeczucia. Lepiej pójdź do lekarza- przekonuję sama siebie. Przecież złego diabli nie biorą. Zawsze byłam zdrowa. Poza tym mój maluszek mnie pilnuje. Mama na pewno jest zdrowa.
Listopad. Cholera jasna. Nie jest dobrze. Idę do ogólnego. Nie wie co mi jest. Odsyła dalej. Badania. Łapię przeziębienie, ciągnie się wiekami. Badania. W końcu trafiam na Doktorka. Tona badań. Jestem wkurwiona. Ileż można?- ciskam. Dopóki będę pewien- odpowiada. Ok, zaczęłam, skończę- mówię. Doktorek znosi moje humory, jest cierpliwy, dokładny, dowcipny. Pan po 50-tce. Fantastyczny Pan. Dzień X. Mamy wyniki. Mamy diagnozę. Idę, lecę, z ciekawości nie mogę wytrzymać. Siadam naprzeciwko Doktorka. Uśmiecha się. Powie, że to głupota- jestem przekonana. Uśmiech znika. Panienka musi się leczyć- zaczyna, to nic fajnego, ale damy radę. Przełykam ślinę. To … (nie ważne na co jestem chora, ważna jest reszta), gówniana choroba, a Pani jest za młoda, żeby umierać i ja zrobię wszystko, żebym mógł jeszcze doczekać się zdjęć Panienki z dzieciaczkami- mówi dalej. Dzieci. Kurwa, dzieci. Wspominam o poronieniu. Marszczy czoło. Będzie ciężko, ostrzegam- kontynuuje (tu następuje dokładny opis choroby),dobierzemy leki, bardzo dobrze, że szybko przyszła Panienka. Teraz najważniejsze- ciągnie, leki będą miały skutki uboczne. Musi być ktoś kto się zajmie Tobą dziecko. Patrzy na mnie. Szybka kalkulacja w głowie, mama odpada- padnie jak jej powiem, stres, nie, nie mogę jej tego zrobić, to za dużo. Siostry- wygadają mamie. Tata- za dużo nie rozmawiamy. Przyjaciółka- wygada matce, nie uciągnie tego. Kropka. Nie ma takiej osoby- odpowiadam. Jesteś sama? –pyta. Z chorobą? Tak z tym jestem sama- cedzę. Będzie bardzo ciężko, ale jesteś uparta, dojdziesz do kogoś komu to zawierzysz, będziesz musiała- mówi. Przewracam oczami. Tak naprawdę jest mi słabo z wrażenia. Nie wierzę. Kurwa. Znowu ja. Kurwa. Za jakie grzechy? Kurwa, kurwa, kurwa. Tym razem się rozpłaczę. Idź do domu, przyjdź jutro. Na 13. Musisz dojść do siebie, jednak Cię to ruszyło. Do widzenia- mówi Doktorek. Wychodzę. Jadę do domu. Płaczę, ale tylko trochę. Kolejny policzek. Zastanawiacie się czemu nikomu nie powiedziałam. Nie mogłam. Moja rodzina tego nie udźwignie. Robię to dla nich. Skoro z tego wyjdę, nie mogę ich obciążać. Mama jest taka delikatna. Tyle wycierpiała, tak się wszystkim przejmuje. Nie mogłam. Serce by jej pękło. Przyjaciele. Nauczyłam się, że są jak jest dobrze, gdy jest trochę gorzej jest ich mniej. Nienawidzę litości. Brzydzi mnie to. Nie zniosłabym tego. Nie pomogą mi. Nie zaopiekują się. Radzę sobie sama. Jestem niezależna. Chcę żyć normalnie. Bez współczucia. To moja decyzja. Poza tym nie może być tak źle. Czego bym nie zniosła? Zniosę wszystko. Wszystko. 13. Jestem u Doktorka. Uśmiecha się. Wyryczała się?- pyta. Ja nie płaczę- odpowiadam. Uparta sztuka- mówi. Oduczyłam się. On mnie oduczył. Przez Niego nie umiem. On to nie ten sam, który mnie popchnął. Nazwijmy go. Niezdecydowany. Tak, tak będzie idealnie. Wróćmy do tematu. Lekarstwa. Wypiszę receptę, ostrzegam będzie drogo- kontynuuje Doktorek, będziesz się po nich źle czuć, powinnaś mieć trochę wolnego. Nie mogę, muszę pracować, sama się utrzymuję- przerywam mu. Ok, rozpiszemy dawki, ale Twój stan od razu się nie polepszy, będą wymioty, osłabienie, musimy zmusić Twój organizm do walki. Nie będziesz się czuć dobrze. Możesz nie być w pełni zdolna do pracy, będziesz musiała się oszczędzać. Brać częściej wolne, ale nie możesz przerwać leczenia- ciągnie. Te leki pomogą?- pytam. Jak nie te, to inne. Te są dobre- odpowiada. Wymioty to pikuś- żartuję. To ciągłe wymioty, ciągły brak sił, możesz mieć zawroty głowy, musisz być ostrożna. Będziesz mdleć, Muszę wiedzieć o każdej wizycie w szpitalu, będziesz tam często. Będę dzwonił, wtedy się zbierzesz i przyjedziesz na kroplówki. Przypominam, dzwonisz z każdą wizytą karetki, lub ten kto Cię będzie zbierał. Przesada- myślę, nikt mnie nie będzie zbierał- przypominam mu. Będzie, uwierz mi. Nie wierzę mu do końca. Kto by uwierzył. Dawki- pytam. Jedna tabletka na noc, kiedy idziesz do pracy. W dni wolne pełne dawki. Od rana. Kontrola za tydzień- odpowiada. Ok-rzucam. Wygramy to, jeszcze będziesz mieć dzieci- śmieje się. Mnie nie jest do śmiechu. Nie będę ich mieć- wyrzucam z siebie. Jesteś młoda, wyzdrowiejesz, jesteś płodna, nie bądź pesymistyczna- gada jak pokręcony, mi szumi w głowie. Dzieci, dzieci, dzieci, mój maluszek. Nie będę- zrywam się z krzesła, już nie mam z kim, jestem sama- rzucam. Doktorek się śmieje. Ah ta młodzież- wykrztusza. Patrzę na niego ze złością, nic Pan nie rozumie, nie będzie dzieci, nie będzie następnego, nie będzie już takiego, umówię się w recepcji- krzyczę i wypadam z gabinetu. Na korytarzu wszyscy patrzą na mnie jak na pokręconą. Wariatka, a mi oczy zachodzą mgłą. Po co zaczął znów ten temat. Kurwa mać, masz to za sobą- myślę. Idę do recepcji. Nie wiem czy mi przeszło. Chciałabym mieć dziecko, ale już za późno. Jestem płodna, ale już za późno. Uwielbiam patrzeć na te małe brzdące. Wyobrażam sobie siebie. Nie, nie przeszło mi, ale da się z tym żyć. Nie mam wyjścia. Apteka. Nie ma moich leków, zamówią. Ostatni dzień wolności-myślę. Kupuję butelkę wina. Ostatnia, na jakiś czas. Wracam do domu. Zabieram się za zaległe sprawy z pracy. Nie mogę się skupić. Myślę. Jak to będzie, nie przeczuwam, że będzie gorzej niż mogłam sobie wyobrazić. Co ja o sobie wtedy wiedziałam…
II
Biegnę do apteki po leki. Dźwięk czytnika. Cena zwala mnie z nóg. To cena zdrowia. Tak wtedy myślałam. Cena była znacznie wyższa. Mam pieniądze- myślę, spoko, dam radę. Jak nie ja to kto. Zastanawiacie się pewnie czy wszystko odbywa się bez jakichkolwiek emocji. Mam wieczną gulę w gardle. Z nerwów mało śpię. Boję się. Panicznie, ale nie mogę się przyznać sama przed sobą. Nie mogę, bo przegram z moim najgroźniejszym rywalem. Rób to czego się boisz- zawsze słyszałam. Robię, bo strach istnieje tylko w mojej głowie. Wieczór zbliża się nieubłaganie, tabletka leży na stole od godziny. Kąpiel. Łykam ją. Zaczynamy-myślę. Robię to dla mamy. Dla mojego Małego, bo obiecałam, że nigdy go nie zostawię, a ja dotrzymuję obietnic. Zawsze. Kładę się i czekam. Nic się nie dzieję, zamykam oczy i odpływam w sen. Trwał może z dwie godziny, było mi niedobrze, ale brak wymiotów. Świetnie, Doktorek przekoloryzował- myślę. Nie będzie tak źle. Rano jest trochę słabo, ale gitara. Idę do pracy. Dałam radę. Jestem dumna. Mija parę dni, zaczynam odczuwać coraz większe nudności. Mój wolny dzień się zbliża i pełna dawka. Trochę się denerwuje. Wstaję rano i łykam tabletki. Dwie godziny później siedzę nad kiblem i rzygam jak kot. Nie mam siły wstać. Nie mam siły żyć, czołgam się do pokoju, ale nie daję rady. Boże, znowu mi niedobrze. Chyba umieram- myślę. Zasypiam na ziemi. Po krótkiej chwili budzę się i ręce mi drżą, toaleta, szybko, ale nie mam siły wstać. Wymiotuję tam gdzie leżę. Mały błąka się wystraszony. Krzyczę, żeby nie podchodził, bo tu brudno. Głupoty gadam, ledwo mówię, nie mam siły na krzyk. Leżę na ziemi i płaczę. To nie może tak wyglądać. To na pewno tylko jeden dzień. Ten najgorszy, później się przyzwyczaję i będzie tylko lepiej. Wymioty. Czuję się jak bezwładny worek kartofli. Zimno mi. Nie mam siły się przykryć. Leżę we własnych wymiotach. Cała poklejona, śmierdząca. Jak nie ja. Dobrze, że jestem sama, nikt nie powinien mnie wtedy oglądać. Jutro będzie lepiej- obiecuję sobie. Nadeszło jutro. Wstałam z ziemi. Dałam radę się wykąpać. Poszłam z Małym i tabletki. Bum. Dwie godziny względnego spokoju minęły. Znowu siedzę nad kiblem i płaczę. Płaczę i rzygam, rzygam i wyje. Jak nie ja. Znowu. Kiedy to sobie zobrazujecie, ukaże się wam widok zarzyganej dziewczyny, upartej jak wół, obraz nędzy i rozpaczy. Tego chciałam uniknąć. Pomyślicie- przejdzie jej, będzie zdrowa, taka cena. A gówno wiecie. Dzień drugi się skończył. Jest mi ciężko. Doktorek miał rację. Opuściłam dzień w pracy. Całe dnie bym spała. Męczę się przy każdym wejściu na drugie piętro. Cholera. Nienawidzę tej choroby, ale po tygodniu nie załamuję się. Za wcześnie. Idę na kontrolę. Doktorek patrzy na mnie uważnie i mówi, że strasznie zbladłam. Wyrzygałam z siebie hektolitry, nic dziwnego- myślę. Pyta jak się czuję. Nie fajnie- odpowiadam. To jak najgorszy kac, jelitówka i cholera wie co jeszcze razem wzięte. Śmieje się, ale po chwili poważnieje. Panienko- ciągnie, będzie gorzej. To dopiero początek. Tydzień każdy jest w stanie wytrzymać, miesięcy już nie. Miesięcy?- pytam. Zobaczymy jak będzie- odpowiada, może miesiąc, może dwa. Ręce mi opadły. Nie odzywam się ani słowem. Musisz mieć wsparcie psychiczne- kontynuuje, kogoś kto Cię zmotywuje, Twoja psychika jest bardzo ważna, kiedy Ty się poddasz, organizm też przestanie walczyć. Już przestał- myślę. Jestem dużą dziewczynką, nie smarkulą, która lamentuje z byle powody- wypalam. Niech Ci będzie, przyznasz mi później rację- mówi zrezygnowany. Po moim trupie. Przepisuje kolejne opakowania. Zleca krew i inne badania. Przytakuje. Wracam do domu. Czas się położyć. Pan Niezdecydowany napisał. Siedzi gdzieś daleko. Bardzo daleko. Moje wewnętrzne piekło było przez Niego. Dziecko też było Jego. Nieważne. Trochę rozmawiamy. Wie kiedy kłamie, chociaż dużo razy udało mi się go oszukać. Niewinnie, ale zawsze. Pyta jak tam. Nie umiem trzymać języka za zębami. Zawsze coś chlapnę, a On jest mistrzem w ciągnięciu mnie za język. Myślę przez chwilę. Przypominam sobie co mówił Doktorek. Wsparcie. Marne będzie z jego strony, ale będę miała komu się wyjęczeć. To bezpieczny teren. Nie powie nikomu. Nie zna mojej rodziny. Nie zrobi mi tego, jest mi coś winien. No i najważniejsze, jeśli będzie chciał to zrobić w oka mgnieniu mogę obrócić jego życie w piekło. Mogę zepsuć wszystko. Nie zaryzykuje. To dobry wybór. Powiedziałam co i jak. Nie wiem czy jest zdziwiony, zaskoczony, nie sądzę, żeby zmartwiony. Nieważne. Pisze o lekarzach, szpitalach. Ja już wszystko mam załatwione. Zabraniam mówić komukolwiek. Poszło łatwiej niż myślałam. Pomyślicie- potwór z Niego. Nie prawda. Nie wiem co sobie wtedy pomyślał, nie chciałam wiedzieć. On już to zna. Ja nie. Doktorek znów miał rację, w końcu komuś powiedziałam.
Grudzień. Łykam leki. W pracy chodzę nietomna. Zasypiam, nie mam sił, humor jest beznadziejny. Po przyjściu biegnę do toalety. Nie, nie na poranną „dwójkę”. Na wymioty. Wszyscy dookoła myślą, że nie chce mi się pracować, zasypiam do pracy specjalnie. Tacy właśnie są ludzie. Choćbyś zdychała wśród nich, będą syczeć, że udajesz. Nie zwracam na to uwagi. Jestem wykończona. Chorobą i udawanie, że wszystko jest ok. Dzwoni Doktorek. Zapraszam na kroplówkę, zostaniesz w szpitalu na parę dni- mówi. Odmawiam. Mały, praca, nie ma takiej opcji. Przyjedź- papla dalej. Umawiamy się. Jadę następnego dnia. Po co mi kroplówki?- myślę. Kładą mnie na łóżku. To trochę potrwa. Kiedy się kończy, kręci mi się w głowie. Doktorek gada, że mam wziąć wolne w pracy, do domu wracać taksówką. Mało kontaktuje. Zamawiam taxę i jadę, po drodze zatrzymujemy się. Wymiotuję. Kierowca patrzy na mnie jak na umierającą. Pomaga mi wejść po schodach i życzy zdrowia z całego serca. Zdrowia… Śmiać mi się chce, ale nie mam siły. Prędzej mi do grobu niż do zdrowia. Kładę się w ubraniach. Nie mam mocy. Źle się czuję. Worek kartofli. Niech to się skończy- błagam w myślach, lepiej byłoby zdechnąć. To pierwsza taka moja myśl. Mój pierwszy kryzys. W nocy budzi mnie telefon, jest mi lepiej. Niezdecydowany dzwoni. Lubi takie pory. Odbieram. Gadamy o tym i o tamtym. Pyta jak się czuję. Mówię, że nie najlepiej. Tak naprawdę beznadziejnie. Nie wiem czy mi wierzy. Trochę łamie mi się głos, ale nie zauważył. Żartuję, że złego diabli nie biorą. Załagodziłam sytuację. Koniec tematu. Kończymy, znowu zapadam w sen. Rano wyglądam jak żul z pod sklepu, idę do toalety na kolanach. Nie pójdę do pracy- decyduje. Mogę sobie na to pozwolić, nikt mnie nie rozlicza. Sama sobie jestem szefem. Całe szczęście, inaczej siedziałabym pod kościołem i żebrała. Po raz pierwszy mam ochotę rzucić to wszystko w diabły i dać sobie umrzeć. Byłabym z moim aniołkiem. Coraz częściej o tym myślę. Czuję się tak samotnie, ale to był mój wybór. Trzymam się go. Moja mama załamała by się gdybym umarła. Tabletka. Coraz częściej piszę z Niezdecydowanym. Jest mi lżej kiedy mu pojęczę. Tylko on potrafi wybić mi z głowy głupoty. Dosadnie i porządnie. Przede wszystkim nigdy nie mówi mi „będzie dobrze”, nienawidzę tego zwrotu. Bardzo to doceniam. Wracam do pracy. Jakoś daję radę. Nikt nic nie zauważył. Całe szczęście. Mój wolny weekend. Leżę w swoich wymiotach i przeklinam życie w myślach. Boję się bardzo. Sama nie wiem czego. Mam dość. Dość. Zarzygałam siebie, pościel, leżę tak od wieczora. Nie mam siły… tak bardzo źle się czuję, fizycznie i psychicznie. To horror. Kolejny w moim życiu. Dzwonek do drzwi. Nie wiem co urodziło się w mojej głowie, ale doczołgałam się do drzwi. Podpieram ścianę i otwieram. Co mnie pokusiło?- myślę. To sąsiadka. Pyta o cukier. Przygląda się mi, a ja osuwam się po ścianie. Co Pani jest?- krzyczy. Ciii- syczę. Przez otwarte drzwi widzi pobojowisko. Oczy ma szeroko otwarte. Pomaga mi wstać i wchodzi ze mną do mieszkania. Rozgląda się. Kurwa- myślę, co za wstyd, co mnie pokusiło i skąd wzięłam siły. Debilka ze mnie. Jest Pani chora?- pyta. Kiwam głową, że tak. Łzy ciekną mi po policzkach. To poważne?- ciągnie ze mnie. Tak- szepczę, całkiem poważne. Opowiesz mi wszystko, teraz Ci pomogę- mówi zatroskana. Posprzątała wszystkie moje wymiociny, zmieniła mi pościel, zabrała pod prysznic i wykapała. Obca kobieta, rozebrała mnie do naga i pomogła się umyć, a ja umierałam ze wstydu. Ubrała mi nową piżamę i położyła do łóżka. Zrobiła herbatę, zabrała Małego na spacer. Dziękowałam z milion razy. Tego dnia zaglądała do mnie jeszcze parę razy i kazała dzwonić kiedy będzie gorzej. Opowiedziałam jej na co choruję. Obiecała pomóc. Złoty człowiek. Durna ja. Coraz więcej osób wie… niedobrze. Możecie się tylko domyślać jak się czułam. Nie będziecie wiedzieć dopóki nie przeżyjecie sami. Nie oszukujmy się. Mało kto podjąłby taką decyzję jak ja. Mało kto z nas postanowiłby zostać z tym sam. Nie uważam się za bohatera. Chcę tylko pokazać jak to jest. Chociaż trochę przybliżyć. Pokazać na kogo można liczyć, a kto Cię zawiedzie. Wchodzę po schodach. Zbliżam się do mieszkania. Nagle zawrót głowy, krew z nosa. Nie kontaktuje i mdleje. Za mną szedł sąsiad. W oddali słyszę tylko: kurwa! Odzyskuje przytomność, kiedy nade mną pochyla się ratownik. Proszę Pani- woła, słyszę go gdzieś z daleka. Zabiera mnie karetka. Boże, cała klatka już wie- lamentuję w myślach. Dzwonię do Doktorka, kiedy odzyskuję w pełni świadomość, mówię, że chcą mnie zatrzymać na obserwacji. Karze mi zostać i przekazać dokładnie co mi jest, oraz jego numer i nazwisko w razie pytań. Nie mam siły się kłócić. Jestem bezradna. Zostaję. Nie mam siły nawet wstać sama z łóżka. Zasypiam. Po raz kolejny poczułam się cholernie samotna i opuszczona. Tak wiem, to mój wybór. Wychodzę następnego dnia. Jadę do domu. Coraz bardziej chcę się poddać. Niezdecydowany piszę, że mam przestać pierdolić głupoty, bo znajdzie moją matkę i wszystko jej powie. Nie powie. Grozi, że mu nie zależy i ma gdzieś moje groźby, mogę wszystko wyśpiewać, mam się leczyć. Odpuszczam. Zaczęłam, skończę. Właśnie o tym mówił Doktorek. Mam mieć kogoś kto mnie będzie pchał do walki. Czy mnie pcha? Poniekąd tak. Za to będę mu zawsze wdzięczna, chociaż może nawet nie wiedzieć, że miał taki wpływ. Zbliżają się święta. Muszę jechać do domu. Martwię się cały czas jak to będzie. Czy mama się zorientuje, że schudłam, że jestem bledsza, że częściej chodzę do toalety. Czy pozna po mnie, że coś jest nie tak. Jak to ukryć? Musze się postarać. Przecież umiem. Przed świętami idę na kolejne badania. Bolą mnie stawy. Badania, o których istnieniu nawet nie miałam pojęcia. Muszę zostać w szpitalu. Wszystko mi jedno już. Okazuje się, że nie jest źle. Dostaje dodatkowe leki i jakoś ciągnę dalej. Biednemu zawsze wiatr w oczy i nie, nie staje twarzą w jego kierunku specjalnie. Pociąg. Jadę do domu. Panikuję. Zaczynają nachodzić mnie złe myśli. Piszę Niezdecydowanemu, że boję się, że umrę. Odpisuje, że nie i przypomina to co zawsze powtarzałam „złego diabli nie biorą”. Może ma rację. Jednak strach jest silniejszy. Święta. Mama nic nie zauważyła. Jestem mistrzem kamuflażu. Jest zajęta przygotowaniami, wnukiem. W domu gwar. Dobra moja. Z tatą jest nie najlepiej, kaszel jak u gruźlika, krzyczę, że ma iść do lekarza, wścieka się, ale obiecuje, że po nowym roku pójdzie. Jestem na niego zła. Pisze to cholerna hipokrytka. Ta, która oszukuje własną rodzinę i sama nie chciała dwa miesiące temu iść na badania. Myślę wtedy, że właśnie od tego jest rodzina, żeby o siebie nawzajem dbać. Ale ja zdecydowałam inaczej. Dbam sama o siebie i o innych. No hipokrytka, kłamczuch, uparciuch. Mam to po tacie. Rzygam po kryjomu, po nocach, chowam się po kątach, albo zabieram siostrzeńca na spacer. Tak, rzygam po krzakach, Dudek nic nie powie, jest za mały. Fatalnie mi samej ze sobą. Patrzę na mamę i mam ochotę wszystko wyrzucić z siebie, ale widzę w jej oczach, że umarłaby ze zgryzoty. Nie mogę. Po świętach moja siostra radośnie oświadcza wszystkim, że jest w drugiej ciąży. Załamałam się. Byłam zła. Psioczyłam, że po co im teraz drugie dziecko. Teraz tego żałuję. To nie była złośliwość. To była zazdrość. Zazdrość, że ona będzie miała już drugie, a ja straciłam swoje, że mogłabym teraz siedzieć z brzuchem razem z nimi i cieszyć się z rychłego rozwiązania. Kurwa. Zabolało bardzo. Musiałam się zebrać. To nie jej wina, przecież o niczym nie wie. Łzy cisnęły mi się do oczu. Nie płacz- powtarzałam w głowie. Nie rycz głupia, czasu nie cofniesz. Zastanawiacie się czemu, aż tak bardzo mnie to ruszało. Kobieta, która poroniła zrozumie. Przecież nawet nie wiedziałam, że byłam w ciąży. To było Jego dziecko, jedyne co mi po Nim zostałoby i to również zostało mi odebrane. Wtedy naprawdę poczułam, że zostałam sama, że straciłam coś najważniejszego. Dziecko, o którym zawsze marzyłam. I część Jego. Sylwester. Zostałam z mamą, tatą i Dudkiem. Nie żałuję. To był najważniejszy sylwester w moim życiu.
Styczeń. Paranoja- krzyczę w gabinecie, ile można łykać leki! Tyle ile trzeba- odpowiada Doktorek, wytrzymasz. Znalazłaś- zaczyna, tak- przerywam mu, znalazłam. Mądra dziewczynka- orzeka. Wiele razy miał Pan rację- przyznaję się. A mama nie mówiła, że trzeba słuchać starszych?- pyta i śmieje się. Uśmiecham się blado. Dwie kroplówki w tym miesiącu- sumuje. Ok- rzucam szybko i lecę do pracy. Zatrzymuję się jednak na chwilę w drzwiach i mówię: dziękuję. Uśmiecha się. W pracy dalej nikt nic nie zauważył. Przyzwyczaili się do zarwanych nocy i moich spóźnień. Problem z głowy. Pewnego dnia siedzimy obie w pomieszczeniu. Maruda patrzy na mnie i pyta: nie czujesz się dzisiaj dobrze, prawda? Nie- odpowiadam. Widać- mówi. Nie ciągnie tematu. Jestem jej wdzięczna. Z reguły buzia mi się nie zamyka. Paplam jak szalona, tego dnia się nie odzywałam. Jedna osoba tylko to zauważyła. Jedna osoba tylko na to zareagowała. Pomyślałam wtedy, że jest jeszcze nadzieja dla naszej ludzkości. Musiałam zainwestować w lepsze kosmetyki, żeby zakryć wory pod oczami, bladą cerę i żeby wyglądać promiennie o ile to możliwe w moim stanie. Pieniędzy już nie liczyłam, chociaż ubywały w zatrważającym tempie. Powtarzałam sobie, że mam żyć normalnie, normalnie funkcjonować. Tak strasznie samotnie. Moja psychika była na wykończeniu. Tego się obawiałam. Byłam strzępkiem samej siebie. Wrak człowieka. Mało płaczu, zamiast tego depresja. Rozjebana głowa. Jak to się stało, że nikt tego nie zauważył? Ludzie widzą tylko to co chcą widzieć. To święta prawda. Musicie wiedzieć, że przede wszystkim powinniście liczyć tylko na siebie, potem na innych. Tak też robiłam cały ten czas. Robię zakupy. Chociaż jeść mi się nie chce, ale muszę. Mały też musi. Mam gorszy dzień. Banany wypadają mi z ręki, schylam się, ale już się nie podnoszę. Słabo mi. Znowu mdleje. Krew z nosa. Karetka. Opowiadam ratownikowi co mi jest. Po raz kolejny widzę w oczach współczucie. Gdybym tylko mogła kazać mu spierdalać. Zawożą mnie do domu. Siadam na łóżku i wyje w niebogłosy. Mały panikuje, wskakuje mi na kolana. Mam tylko psa. Nie mogę się opanować. Zsuwam się z łóżka na podłogę i skulona tak siedzę, dalej histeryzując. Coraz gorzej z moją psychiką. Łapię za telefon i piszę niezdecydowanemu, że mam już dość, wolę zdechnąć. To kolejna taka wiadomość. Odpisuje zły- to zdychaj. Nie mam już na mnie siły. Płacz się nasila, czuję jakby ktoś ścisnął mi wszystkie wnętrzności i nie chciał puścić. Dźwięk telefonu. „uspokój się”. Ścieram tusz z policzków, ciągnę się do toalety i patrzę w lustro. Obraz nędzy i rozpaczy. Rozbieram się do naga. Wszędzie wystające kości. Kto by Cię chciał taką- myślę, jesteś beznadziejna. Idę pod prysznic. Kolejne badania. Sprawdzamy czy się poprawia, sprawdzamy czy nie szwankuje nic więcej. Jestem już trochę obojętna na to co wyjdzie na wynikach. Robię to wszystko dla świętego spokoju. Dwa dni w szpitalu to dla mnie za dużo. Najlepiej czuję się w domu, z Małym u boku. Jestem wtedy spokojna. Nie patrzę na pełne litości spojrzenia ludzi leżących razem ze mną. Zazwyczaj są to starsze osoby. Nie słyszę oklepanych już tekstów „jesteś taka młoda, a…”, a umieram? Jeszcze nie. Każdego dnia, każdemu z nas bliżej do śmierci. Zero litości. Dom to moja oaza. Po raz enty leżę w swoich wymiotach, przeklinając wszystko dookoła. Mały kładzie pysk na mojej szyi. Nie może mi pomóc. Nikt nie może. Jestem coraz bardziej złośliwa, nie miła. Problemy w pracy tylko nasilają wszystko. Stres mnie zżera. Jakbym waliła głową w ścianę, której nie mogę przebić. Doktorek siedzi bez ruchu i uważnie mi się przygląda. Nie dam Panience umrzeć- mówi, wyzdrowiejesz. Przestałam już o tym myśleć. Jest mi wszystko jedno. Skąd ten guz na czole?- pyta. Szłam po schodach, zakręciło mi się w głowie i limo gotowe- uśmiecham się. To bardzo w moim stylu, jestem ciamajdą, niezależnie czy zdrowa czy chora- ciągnę. Jesteś też najbardziej upartą osobą jaką znam- śmieje się. Jak długo będę żyła, gdyby nie dało się mnie wyleczyć?- pytam. Doktorek poważnieje, lekko pochyla się ku mnie i mówi- bez głupot mi, będziesz żyła, aż do samej śmierci. Jest już trochę lepiej. Nie jeden kowalski już by się poddał, Ty nie poddajesz się- kwituje. Wiele razy chciałam- odpowiadam. Tylko ten kto się nie poddaje, wygrywa. Cały styczeń mam emocjonalna karuzelę. Powtarzam sobie, że kiedyś nadejdzie dzień, w którym będę się z tego śmiała. Nadchodzą jedynie ciężkie dni. Jestem cała poobijana. Nie wiem co byłoby bez mojej sąsiadki. Większość czasu spędzam na podłodze. To teraz moje miejsce. Upadłam nisko. Co sądzę o sobie? Nie wiem. Ponad półtora miesiąca za mną, a ja dalej się trzymam, byle jak ale zawsze. Patrzę na ludzi dookoła mnie i szczerze ich nienawidzę. Dlaczego? Sama nie wiem. Nie wiedzą, że jestem chora, ale powinni zauważyć, że coś jest nie tak. Zmiana przecież jest diametralna. Nie, nie mogę ich winić. Tak chciałam. Tak jak wspominałam- karuzela. Chociaż jest jedna osoba, której nienawidzę najbardziej. Ja sama. Za wszystko. Popadam trochę w ruinę finansową, chwilowo.
Luty. Te leki są niemoralnie drogie. Decyduje się na głupie posunięcie. Pamiętacie tego z początku opowieści? Tak, tego który mnie popchnął, zdaniem Niezdecydowanego, tego który zabił Nasze dziecko. Wrócił do Polski. We wrześniu wyjechał do pracy, ale przyjeżdża do rodziny. Odezwałam się pierwsza. Nie kłamałam, wyłożyłam od razu karty na stół. Zgodził się pomóc. Pożyczył mi pieniądze. Przyjechał następnego dnia. Wyglądasz strasznie, na zdjęciach tego nie widać- wypalił kiedy mnie zobaczył. Magia photoshopa- odparłam. Oddam wszystko najszybciej jak będę mogła, co do złotówki, napisz na kartce numer konta- gadam. Nie musisz się śpieszyć, nie musisz nawet oddawać, są Twoje- mówi. Nie ma takiej opcji, oddam, nic nie wezmę inaczej- odpieram. Ok, uparta jak zawsze- zgadza się. A rozmawiasz..-zaczyna. Moje sprawy nie Twój biznes- cedzę przez zęby. Zadzwoń jak będziesz potrzebować pomocy, przyjadę o każdej porze dnia i nocy, jestem w Polsce jeszcze przez dwa tygodnie- papla. Yhy- szepczę. Cały on. Nic się nie zmienił. No, poza tym, że już nie ćpa. Przynajmniej tak twierdzi. Patrzę na niego i chciałabym w twarz mu wykrzyczeć, że przez niego straciłam dziecko, ale czy to ma sens? Milknę. Muszę się położyć- kończę rozmowę. Już uciekam, zadzwoń, wiesz, że mama jest lekarzem- mówi. Wiem, pa- zamykam drzwi. Hipokrytka, wariatka. Coś Ty najlepszego zrobiła?- myślę. Ratujesz się, to instynkt- szepcze mi głos w głowie. Sranie w banie- myślę, jestem popieprzona. Doktorek ma urlop, a mi się pogarsza. Nie bardzo wiem o co chodzi. Leżę na łóżku i odpływam. Nie mogę wstać. Tak nie działają moje leki. Kurwa. Biorę telefon do ręki. Dzwonię. Mówi, że będzie najszybciej jak się da. 20 minut później jest u mnie z mamą. Ogląda mnie i pyta czy coś piłam, jadłam. Kurwa po raz drugi. On chce mnie zabrać do siebie, ale kiedy widzi moją minę i złość w oczach, rezygnuje. Kroplówka. Jego matka patrzy na mnie i mówi- dużo opowiadał o Tobie, jesteś ładniejsza w rzeczywistości. Wyglądam jak trup- odpowiadam. Wyglądasz odpowiednio jak na kogoś kto walczy- mówi. Zostaję sama. Boże- myślę, muszę go spłacić i dać temu spokój. Wszystko mi przypomina. Rozmawiam z Niezdecydowanym. Wygadałam, że pożyczyłam pieniądze. Ta furia w jego głosie. Jestem nienormalna, głupia. Mogłam poprosić Jego, ale duma mi nie pozwalała. Jest wściekły. Nienawidzi go. Nie dziwię się mu. Udało mi się go spłacić. Jednak Bóg nade mną czuwa. Chociaż pieniądze się mnie trzymają. Mówiłam, że nie płaczę? Płaczę z błahych powodów. Kiedy się źle czuję, kiedy leżę półprzytomna na ziemi, ze zmęczenia, z wkurwienia. Nigdy z poważnych rzeczy. Nauczyłam się już dawno. Jak? Płacz nic nie zmieni, mówią, że przynosi ulgę. Nie wierzę w to. Nie przyniósł nigdy. Spuchnięte oczy nie załatwią sprawy. Dostałam numer do psychologa. Rzecz jasna, że nie poszłam, ani nie zadzwoniłam. Nie potrzebuję cudzych rad. Nie potrzebuję żalić się nikomu na swój los. Sama jestem swoim psychologiem, chociaż popełniam miliardy błędów, uczę się na nich. Przynajmniej się staram z całych sił. Zaczynam dostrzegać coraz bardziej ludzką hipokryzję. Zaczynam się coraz bardziej izolować. Mówiłam, że rozważałam powiedzenie o chorobie przyjaciółce? Jakiej? No właśnie. Nie musiałam mówić, żeby przestała nią być. Jesteśmy egoistami.
Marzec. Kończę leki. Doktorek wciąż nie może wyjść z podziwu, że przeszłam to sama. Wciąż zresztą przechodzę. W ciągu ostatnich trzech miesięcy odwiedziłam szpital co najmniej z 10 razy. Mój życiowy rekord. Marzec ma być wolny od tabletek, kroplówek, za to wypełniony badaniami. Zaczynam nowy rozdział. Kogoś poznałam. To świetny czas, bo nie zauważy, że coś jest ze mną nie tak. W głowie mam miliony myśli. Cały ten chaos ostatnich miesięcy spływa do mnie jak rzeka. Umrzesz młodo- ciągle powtarza mi głos w głowie. Umrę kiedy przyjdzie mój czas. Ma kto na mnie tam czekać. Powiedziałam „przyjaciółce”, że choruję. Reakcja jak na grypę. Chciałabym, żeby to była grypa. Parę dni później dowiaduje się o czymś co niszczy wszystko, o czymś co powinnam wiedzieć już od dawna. Jednak chyba z pozoru wydaję się niektórym tak okrutnym człowiekiem, ze lepiej zataić prawdę. Jesteś sama kochana- myślę, wiedziałaś co robiłaś, kiedy postanowiłaś milczeć miesiące temu. Teraz już nic Cię nie ruszy… Ludzie często znikają sami z naszego życia. Czasami nie rozumiemy tego. Też wiele razy się nad tym głowiłam. Zadawałam pytania, co zrobiłam źle, może da się to naprawić? Ale wiecie co jest bardziej rozsądne? Uświadomienie sobie, że bieganie za kimś kto rezygnuje z ciebie pod byle pretekstem, kto nie chce wziąć do dłoni szabli i trochę powalczyć, kto nie chce przejść z Tobą przez dżunglę niedopowiedzeń i niejasność i by wszystko wyjaśnić i naprawić jest bezcelowe. To Ty jesteś na pierwszym miejscu. To Ty zawsze starałeś się i walczyłeś, czas powalczyć o siebie. Tak też robię. Rezygnuję. Ten kto ma być obok mnie, zawsze będzie. Czy będę biedna, szalona, obrzygana, On będzie. Lecz pamiętajcie jedno. Jeśli znajdziecie osobę, która skoczy za Wami w ogień, martwi się na każdym kroku i zawsze przy Was jest, nieważne czy chcecie tego czy nie w danym momencie- nie spieprzcie tego. Drugiej takiej nie znajdziecie. W marcu jak w garncu. Faktycznie. Raz czuje się dobrze, raz na jakiś czas dławią mnie jeszcze resztki leków. Mój organizm stara się ich wyzbyć. Nie czuję się jak młody bóg jeszcze. Nie sądzę, żebym przez długi czas się tak poczuła. Czekam na kwiecień z utęsknieniem. Miesiąc urlopu. To mi się przyda. Koniec stresu. Koniec wiecznej walki w pracy. Wielki koniec.
Rozdział III
Kwiecień. Ledwo minął pierwszy tydzień mojej wolności. Cały marzec na wielkim stresie, co nie pomagało mi dojść do siebie. Chodzę do Doktorka co dwa tygodnie. Jest zadowolony z wyników. Ja coraz bardziej staje na nogi. Fizycznie i psychicznie. Wszystko jednak znika w mgnieniu oka. Telefon. Mama. Tata w szpitalu. Jest źle. Kurewsko źle. Pakuję się w pociąg i jadę. Tata ma raka. Zasranego raka z przerzutami wszędzie gdzie się da, bo tak bardzo nie chciał iść do lekarza. Kurwa. Nie powtarzam sobie bez końca, że będzie dobrze. Nie będzie, wiem to doskonale. Wiem w jakim stanie jest. Mama załamana. Ja? W środku czuję jakby ktoś mnie wysadził w powietrze. Z tatą nigdy nie trzymałam się przeraźliwie blisko, ale był moim ojcem, moim jedynym ojcem i kocham go. Lekarze mówią, że nie wiedza ile mu zostało, może tydzień, miesiąc, może jutro już go nie będzie. Do jasnej cholery! Zabieramy go ze szpitala. Tata wygląda okropnie. Chudy, po prostu umierający. Ostatnie święta z Nami. Siedzę z Nim non stop. Dzień i noc. Ubieram, karmię, daje leki, kłócę o papierosy, które chce palić, rozmawiam, kładę spać i pielęgnuję. Czuję, że sama umieram powoli. W środku. Nie mogę pomóc własnemu ojcu. Nie mogę. Widzę w nim siebie. Wścieka się kiedy chcę pomóc, kiedy nie może zrobić czegoś sam. Miałam tak samo, a teraz patrzę jak przechodzi przez moje piekło. Tylko On z Niego nie wyjdzie. Nie ma szans. Moja codzienność od teraz to leki i telefon pod ręką, bo tata miewa napady. Karetka jest u nas często. Mój tata umrze. Zamiast mnie. Kurwa. Przyzwyczaił się, że jestem z Nim 24h/dobę, ale muszę wrócić do siebie, załatwić sprawy. Chcę niedługo wrócić. Tata przed wyjazdem znów mam napad, a ja musze jechać. Następnego dnia rano dzwoni mama. Tata nie żyje, zmarł we śnie. Wtedy się popłakałam. Mój tata. Umarł beze mnie. Umarł za mnie. Nie będę się rozwodzić nad tym jak się czułam, sami możecie się domyślać. Pękło mi prawie serce. Pękało coraz bardziej, kiedy patrzyłam na Niego w trumnie i widziałam tam siebie. Myślałam wtedy, że zajął moje miejsce, że to mogłam być ja i to moja wina, że On tam leży. To nie była niczyja wina. Taki jest los. Przewrotny. Wiedziałam tylko, że muszę być silna dla mamy i dla Niego, żeby widział z góry, że walczę, żeby zawsze był ze mnie dumny jak do tej pory. Kwiecień mnie zniszczył. Przygasłam. Pocieszała mnie tylko myśl, że teraz tata zajmie się tam moim aniołkiem. Będą razem.
Maj. Nie doszłam do siebie. Psuje się wszystko. Moje relacje z nowym, moja nowa praca. Poszłam nie tam gdzie powinnam. Tam też naraziłam się po raz kolejny na utratę zdrowia. Zwolniłam się w porę. Prawie, bo karetka była u mnie już dwa razy. Doktorek wrzeszczy jak opętany- jak mogłaś nie pomyśleć? Miałaś dostęp do miejsc gdzie inni nie mają! Kolejne leki. Silniejsze. Inne. Sąsiadka się wyprowadziła. Zostaję sama. Moja nowa relacja się rozpadła. Powiedziałam mu, że choruję już po. Był zły, że dopiero teraz. Nie chciałam, żebyś się nade mną litował, kiedy było dobrze- pisze. Trochę Cię rozumiem- odpisuje. Leki zwalają mnie z nóg. Totalny zjazd. Jakbym już odpływała do nieba. Trochę to dla mnie za dużo. Trochę bardzo. Odkładałam ich wzięcie przez parę dni. Zmądrzałam jednak. Tata mi pomógł. To dla Niego. Maj był najgorszy. Najgorszy ze wszystkich tych miesięcy. Pełen pustki, żalu, wymiotów i cierpienia. Pełen myśli, że śmierć jest dużo lepsza. Ale śmierć to tchórzostwo. Więc walczę. Badania. Testy. Jesteś u mnie co dwa tygodnie- warczy Doktorek. Będę, obiecuję- odpowiadam. Czemu Ty masz takie pogmatwane życie, dziewczyno?- pyta. Wie o mnie wszystko. Bo los lubi kiedy się nie poddaję- mruczę. Kto inny pomyślałby odwrotnie, mówią, że nadzieja to najgorsze skurwysyństwo jakie wyszło z puszki Pandory- mówi. Niby tak, ale wiara czyni cuda, a kiedy coś obiecuję to zawsze dotrzymuję obietnicy- podsumowuję. Uśmiecha się. Wychodzę. Mijają wakacje. Dużo osób sobie odpuściłam, dużo osób mnie zostawiło, dużo osób zapomniało, że umieram. Tak, umieram, wszyscy umieramy. Tylko ja trochę szybciej. Dalej myślę, że umrę młodo. Nic na to nie poradzę, chociaż Doktorek zarzeka, że doczekam późnej starości. Tylko ja chyba tego nie chcę. Świat jest okrutny i to nie myśli depresyjne. Pogodziłam się z tym, że moje życie zawsze będzie jak argentyńska telenowela. Na ostatnim odcinku jest koniec. Nauczyłam się przez te ponad pół roku, że życie zbiera żniwo, że ludzie są mili dla Ciebie często tylko kiedy Ty jesteś przydatny, kiedy masz swoje złe dni, odwracają się, bo nagle już Cię nie potrzebują. Zapominają bardzo szybko, odchodzą jeszcze szybciej, kochają mniej, nie przywiązują wagi do tego jak kruche jest nasze życie, jak wiele ludzi wokół nas cierpi samotnie, jak bardzo mogliby im pomóc, zwyczajnie będąc. Nie rozumieją jak bardzo litość jest karząca. Jak bardzo my chorzy chcemy ich chronić przed nami samymi, przed piekłem, które musieliby przejść razem z nami. Dlatego cieszę się, że tak mało osób zna prawdę o mnie. Część jej nie udźwignęła, cała reszta nie zrobiłaby tego z całą pewnością. Moja świetna rada? Myślcie przede wszystkim o Was samych. Tak. Bądźcie trochę egoistami. Dla samych siebie. Kochajcie tych, których warto, brońcie najbliższych, zostawcie tych, którzy mają problem z Waszym „ale”. I znajdźcie kogoś dla kogo warto przeżyć, bo On nie przeżyje bez Was.
Dzień dzisiejszy. Żyje. Wróciłam niedawno ze szpitala. Ponad 40 stopni gorączki przez 3 dni. Tak. Byłam tam sama. Dalej walczę. Usłyszałam „będzie dobrze”, zaśmiałam się w twarz lekarzowi. Jestem prawie zdrowa. Prawie robi wielką różnicę. Dalej wierzę, że zdąrzę jeszcze urodzić dziecko, uśmiechnąć się i umrzeć szczęśliwie. Trzymajcie kciuki.
Komentarze (4)
Osobiście wciągnęłam się i przeczytałam całość tylko dlatego, że było ciekawe i wzruszające. Rozumiem, że to wszystko przydarzyło Ci się w rzeczywistości?
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania