Z panem Konstantym o tym co boli
I.
Patrz pan, panie Konstanty.
Wczoraj, w wieczornej godzinie,
w puszce pełnej gadów, jadem przepalonej,
tańcowały diabły, na cieniutkiej linie.
Pluły w twarz obiadnikom, na wszystko gotowe.
Boruta z Asasellem, czerwoni od pasji,
rozdawali dary na czterdziestym czwartym
polu skradzionych nadziei.
Durniom rozdziawionym rozkładali karty.
l panie Konstanty, wierz pan, albo nie,
rozdając czarne buty i masę portfeli,
wiedzieli dokładnie, kto, czego chce.
Trzymali się zawsze prawniczej litery.
A wielu chciało wszystko. Pieniądze i sławę,
ciała pięknej kobiety lub nerwy ze stali.
Inni chcieli być prawem,
(bo mit mądrość utrwalił -
prawo to władza i pachnie ciężką forsą,
której nikt nie ogranicza i nikt nie odbiera).
Dostali co chcieli, dziś noszą brzemiona
prawa takiego, jak je, kto rozumie;
a rozumie, jak chce, dla swego patrona,
skrytego w piekielnej, nieziemskiej skorupie.
Na koniec wystawili, na stołecznym corso,
kamasze poety, steranego wierszem.
Poezja musi umrzeć, krzyczeli w mikrofon.
Niech buty świat rozdepcze, niech sczezną wraz z rymem.
Opluli je dokładnie, obśmiali, wydrwili.
Lecz buty poety błyszczały najpiękniej,
więc wielu było takich, co by je nabyli.
Wprost z butonierki wyjęte, prawdziwie zaklęte.
Kupić je chciał naiwny bogacz, za dwa suwereny.
Puścili go w skarpetkach, cerowanych rosą.
W kieszeni znalazł potem skrzydła nietoperzy,
a buty gdzieś przepadły - poeta chodzi boso.
Komentarze (8)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania