Z serca

W tym roku inicjatorką była Kadrowa. Nauczona doświadczeniem życiowym, kadrowym przecie, założyła, zaplanowała te kilka godzin narady znacznie wcześniej. I że posiedzenie musi się odbyć po robocie, w zaciszu jej gabinetu. Osobistego. Żeby, gdyby co, nie wytykali paluchami jak ostatnio, nie wypominali z zaskoczenia.

Już pod koniec listopada załatwiła z Księgową carte blanche na grudzień, oczywiście w ramach możliwości płatniczych Firmy. Nie będzie tym razem organizować żadnej zrzutki wśród całej załogi, zwłaszcza wśród roboli, gdyż ci znów mieliby o czym gadać ― zaczęłyby się sarkania, głupie uśmieszki, pokątne wymachiwanie pięściami jak bochny, zarzuty przedziwne. Im wystarczy ta stówa czy dwie w bonach towarowych, z ichniego zresztą, gromadzonego w ciągu roku funduszu. Inaczej we łbach się poprzewraca. I tak przepiją to w trymiga! Ale żeby dać coś od siebie, z serca, z uwielbienia szczerego a wieloletniego dla Prezesa, z podziwu dlań, i żeby zrobić to kulturalnie, z klasą, to trzeba pewne rzeczy rozumieć dogłębniej, patrzeć szerzej na świat, bywać... A oni? Cóż... ― łopata, ziemia, powietrze, łopata, ziemia, powietrze. Uświnione, ograniczone bydło.

Tak więc w poniedziałek, w sekundę po czwartej, te kilka metrów stylowo umeblowanego gabinetu kadrowej zapełniła Tajna Komisja Prezentowa; Księgowa, Szefowa Planowania, Kierownik Zaopatrzenia, Kierownik Realizacji, Szefowa Kancelarii. No i Sekretarka Prezesa. Jakże by nie! W sumie siedem osób. Łącznie z Kadrową.

― A więc... proszę państwa ― zagaiła Kadrowa. ― Jak co roku...

― Dobra, dobra ― przerwał Kierownik Realizacji, konkretny zdaje się człowiek. ― Zaczynajmy, bo już ciemno.

― Racja ― przytaknęła większość.

― No dobrze ― Kadrowa nie była zadowolona, ale przecież też nie zamierzała tu spędzić całego wieczoru. ― Jakieś propozycje?

― Wieczne pióro ― rzucił Kierownik Zaopatrzenia, zawodowy obieżyświat, bywalec. ― Ze złotą stalówką, wyrytą sentencją. Widziałem takie u różnych.

― Raczej komplet ― pióro, długopis, ołówek ― dodała Szefowa Kancelarii. Umysł ścisły, poszufladkowany, usystematyzowany. A sentencjum można na etui zamszowym...

― E... nie bardzo... ― skrzywiła się Sekretarka. ― On... całkiem kiepski w pisaniu... jak kura pazurem, błędy okropne... Zresztą sami wiecie.

― Co innego w... korytarzu… na biurku? ― rzuciła Księgowa odruchowo, ale niezbyt głośno.

Sekretarka spłonęła z lekka, ale nic nie powiedziała. Zaraz jej zresztą, jako odpornej już na podobne inwektywy, przeszło.

― To może... komplet do kawy? ― zakrzyknął Kierownik Realizacji, zgrabnie ratując krępującą sytuację. ― Z elektrycznym ekspresem, guziczkami?

― Raczej nie... ― Kadrowa miała wątpliwości. ― To... banalny prezent.

― Mam! ― Księgowa, znana kutwa, aż podskoczyła na krześle. ― Dyplom! Na czerpanym papierze, złote litery, podpisy... I elegancko i tanio. U nas ostatnio... krucho. Większość, wszystko... na płace nasze. I Jego. Ramka jaka posrebrzana, rzeźbiona w dębinie lub buczynie... Znam artystę od ram.

― Nie no... ― zaprotestowała Kancelaria. ― To znowu by było... oczywiste dziadowanie. Mógłby się obrazić, nie daj Boże...

― Ale jaka pamiątka... ― rozmarzył się Realizacja. ― Ja nie mam jeszcze żadnego dyplomu. A chciałbym. I należy się za całokształt, za trud rzetelny.

― Akurat! ― Kadrowa z demonstracyjną pogardą sprowadziła Zaopatrzenie na ziemię jałową, nieurodzajną.

― To może... komórka pozłacana, wysadzana... czym? ― to Szefowa Planowania, zawsze, konsekwentnie stawiająca na technikę nowoczesną, elektromagnetyczną.

― Czym wysadzana? ― Zaopatrzenie zawsze starał się uściślać takie rzeczy.

― No nie wiem... Turkusami?

― Jeżeli już, to szmaragdami. ― rzuciła Księgowa ostrożnie. ― Tańsze, zdaje się, a bardziej... widoczne. I nie wylatają tak z czasem, nie gubią się gdzieś pod szafą.

Kadrowa, gospodyni tego spotkania, miała już powoli dość jałowych, swobodnych nadto i z gruntu niecelnych dywagacji; ― Do rzeczy proszę, bo... czas leci.

― Czas, czas...? ― Kancelaria zaczęła coś kojarzyć. ― Czas!

Pozostali też chyba załapali, bo stylowy gabinecik wypełniło zbiorowe, szczere westchnienie ulgi.

 

●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●

 

― Nie jestem żadnym tam mówcom ani erudytom, ale powiem wam moi drodzy, że jak co roku, cieszem się na te nasze firmowe, wigilijne spotkanie z zarządem naszej firmy.

Prezes prawdziwie był wzruszony. Stanął obok pulsującej światełkami choinki, zasłaniając na razie swym majestatem, broniąc skutecznie i neutralizując zmasowany, przedwczesny atak pożądliwych spojrzeń na znajdujący się za nim stolik z dobrem wszelakim przekąskowym.

Na bielutkim bowiem, ukrochmalonym na blachę obrusie, wiktuały świąteczne różniste; łosoś w galarecie, szyneczka parmezańska, serek pleśniowy lekko tylko zapleśniały, pieczeń rzymska, krokieciki, koreczki ― każdy z zatkniętą odrobiną kawioru astrachańskiego, chlebek świeżutki pszeniczny, ciasteczka kruche, torcik wreszcie strzelisty, szampan, kieliszki smukłe nietłukące. Wszystko dostarczone i uszykowane ze znawstwem przez zaprzyjaźnioną firmę cateringową. Z siedzibą nieopodal.

Prezes, choć nie mówca, przemawiał do zgromadzonego tu zarządu firmy, elity intelektualnej firmy, mózgu zarządczego, tak od lat skutecznego.

― Tamtych niepokornych ― kontynuował Prezes ― do których zagadam za godzinkę, tych... no... fizycznych, też kocham, ale sami dobrze wicie, że... inaczej. Im, ciemnym, wystarczy kapucha z grochem, kiełbacha czosnkowa na zagryzkę, piwo tanie, taniec na rurze i siłowanie na rękę. Rozochoceni, rozgrzani, zdemolujom zapewne salę, połamiom w diabły krzesła, potłukom szkło, ale niech tam. Taka ich cholerników uroda ― raz w roku niech się pocieszom, rozładujom. My, sól tej ziemi, mamy inne potrzeby, wyższe, subtelniejsze nieco. Cywilizowane i europejskie.

Tu Prezes wzruszył się odrobinę i na sekundę odwrócił wilgotne spojrzenie w stronę ubogaconego stolika.

― I jak co roku, tradycyjnie, dziękuje wam za rzetelne, ścisłe wykonywanie moich poleceń, za trzymanie się sprawdzonych szablonów, wytartych szlaków, kolein uświęconych administracyjnych. Za nie kombinowanie bezładne, prowadzonce zawsze na manowce, za wierność zasadom, lojalność, pokorę wobec przełożonego, państwa naszego ukochanego. I że nie ryjecie pode mnom.

Zawiesił na chwilę głos spiżowy, a oszołomiona, zmylona tym zawieszeniem Kadrowa, wystąpiła znienacka do przodu, trzymając na wyciągniętych przed się dłoniach puzderko aksamitne, prezent świąteczny Prezesowy, tak precyzyjnie kilka dni temu uzgodniony.

― A cóż to? ― Prezes wydawał się zaskoczony, zdziwiony.

― Prezent od nas tu obecnych, wiernych Ci Prezesie, lojalnych i posłusznych. Z serca niezmiennie!

Prezes, z urzędowym nieco uśmiechem na wydatnych wargach, przyjął puzdro, po czym zaczął przy nim gmerać grubymi paluchami, usiłując otworzyć. A ponieważ coś nie szło, czujny jak zawsze w takich razach Kierownik Zaopatrzenia, usłużnie podbiegł w te pędy, i jednym, trafnym ruchem uchylił wieczka. Z wnętrza buchnął złocisty, szlachetny blask.

― Zegarek! ― wykrzyknął Prezes po chwili wpatrywanie się w pudełko. ― Jak Boga kocham, zegarek! Wiedziałem, wiedziałem. Założyłem się nawet, he, he, z żonom. Zegarek!

Prezes niespodziewanie odłożył prezent na ponętny stolik, po czym z tajemniczą miną rozpiął lewy mankiet śnieżnobiałej koszuli, i aż po łokieć podciągnął go wraz z rękawem marynarki.

Na jego męskim, owłosionym i solidnym przedramieniu, zgromadzeni ujrzeli pięć zgrabnie zapiętych, jeden nad drugim, corocznych zegarków. Takich samych jak ten odłożony. Pozłacanych, błyszczących, tej samej firmy, ten sam model.

Zaległa krępująca cisza, lecz po chwili ktoś ostrożnie zachichotał. To szefowa Kancelarii nie mogła się powstrzymać, i z całej siły zakrywała sobie usta dłońmi. Po sekundzie dołączyli pozostali, i nagle cały prezesowy gabinet wypełnił niepowstrzymany, szczery i swobodny śmiech. Prezes też rechotał, nie mogąc się opanować. Dyskotekowa choinka nie zgasła zdmuchnięta tą falą tylko dlatego, iż światełka na niej elektryczne, odporne na wszelkie zawieje.

Jedynie Kadrowa ryczała rzewnie, roniąc łzy jak grochy, płonąc wstydem na upudrowanej nadto twarzy.

― Nie rycz Józia, nie rycz! ― Prezes opanował się wreszcie i pocieszał biedną kobietę jak umiał. ― Chciałaś dobrze...

― Szanowni koledzy ― uspokojony już całkiem podjął protekcjonalnie, a pochlipująca jeszcze z lekka Kadrowa wróciła do szeregu. ― Nic się nie stało... ba, stało się dobrze! Tak! To tylko świadczy o waszej... hm... stałości, niezmienności chwalebnej, precyzyjnego, trwałego już na zawsze szablonu myślenia. To dla mnie zaszczyt, powód do dumy, że tak dobrze udało mi się dobrać, skompletować ten stabilny, przewidywalny do cna zespół. Dziękuję z serca za... serce. A pod tom choinkom leżom wasze nowe, zaktualizowane angaże. Każde z was, jak tu jesteście w szeregu, otrzymuje corocznom, pięcioprocentowom, plus, ma się rozumieć, powiekszonom o stopę inflacji, podwyżkę. Od nowego, jeszcze, zapewniam was, lepszego, nowego roku. Wesołych Świąt i... częstujcie się na zdrowie!

Całkiem już uspokojona, w gruncie rzeczy szczęśliwa Kadrowa, zaintonowała odruchowo Międzynarodówkę, ale natychmiast skarcona silnie acz dyskretnie przez Zaopatrzenie, zmieniła frazę na bardziej tu stosowną. Kolędową.

Po czterech sekundach ogołocony całkiem stolik był już tylko bielutką, ukrochmaloną, choć uświnioną lekko powierzchnią, uroczo mimo to odbijającą w przestrzeń kolorowe pulsowanie wigilijnej choinki plasticzanej.

 

Koniec

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania