O górach literacko

Ostatni tydzień mojego urlopu spędziłem zupełnie sam. Dni są teraz zdecydowanie krótkie, a noc – zwłaszcza, gdy dopada nas w lesie – nastaje gwałtownie. Któregoś razu, wracając od strony Jaworza do domu w Górkach Wielkich, poczułem się wyjątkowo obco w tym lesie, który tak ukochałem. I w tych górach, chłodnych i pełnych wilgoci... i spowitych już jesiennymi mgłami. Chłód i wilgoć – oto dwa znamiona nieuchronnie nadciągającej nocy. I zdało mi się naraz, że sam jestem na tym świecie, który tak bardzo się zmienił od czasu, gdy latałem beztrosko jako berbeć, a wokół żyli ci wszyscy mądrzy i dobrzy ludzie, dziadkowie i wujowie, pamiętający wczesny, a także schyłkowy peerel. Byli to wyjątkowo poczciwi i zacni ludzie, pełni dostojeństwa i życiowego doświadczenia, a także starczej mądrości, której tak bardzo im zazdroszczę.

 

W dniach: 26-29.08.2016 pojechaliśmy z kolegą Adamem jego autem w Beskid Żywiecki. Mamy końcówkę lata, parę wyjątkowo upalnych dni, a wszystko wkoło – co urocze – bzyczy, chrobocze i ćwierka, no i wszystko pachnie. Wyczuwam delikatną, słowiańską nutę lat sześćdziesiątych. Nie wiem, skąd ona się bierze. Po trosze Skaldów, po trosze Grażyny Bacewicz i Artura Malawskiego, a po trosze wiejskiego folkloru oraz śpiewu.

 

Upalny nowy dzień, słoneczko, w upalny nowy dzień wycieczka, górskie takie żeglowanie, jakbym grzbietami fal wędrował, dryfował trochę tak bez celu, ale jednak do przodu. Miast plecaka, mam ci ja skrzypce na pasku w futerale. I nagle napotkany grubas mówi: fajny masz ten pojemnik na gorzałkę. Odpowiadam, że to nie na gorzałkę, a na „Podwieczorek przy mikrofonie [i muzyce]”. Był kiedyś taki program w telewizornii za peerelu, dawno, dawno temu. I pytam, czy zna może jakąś ustronną drogę, bo idę w stronę Górek Wielkich. – A co? – mówi. – Chcesz się zabić? Ot, wszystko. Wesoły taki facet.

 

Podczas tegorocznych wakacji zwiedziłem Skrzyczne i Bystrą, no to może dwa słowa o Bystrej samej. Z sioła tego, chyba nie aż tak znowu małego, w kierunku kolejki na Szyndzielnię idzie się i idzie. I odnosi człowiek wrażenie, że się ta droga potwornie wlecze, że się ta trasa okropnie dłuży. Za to samo zejście z Klimczoka do Bystrej – a to zupełnie inna bajka. Nie jest to zejście wcale ani nudne, ani brzydkie, ani przydługawe, ani wcale nie jest takie sobie pospolite, zwyczajne. A wręcz przeciwnie – zejście po prostu boskie! Przepięknie na przykład zabrzmi w naszych uszach dzwon kościelny, usłyszany gdzieś w dali, gdy staniemy znienacka na skalnej półce, rozprostujemy się i zrobimy głęboki wdech... i kiedy dobrze się w melodię tej krainy wsłuchamy. Albo równie przepięknie zaprezentuje się nam w jakieś słoneczne popołudnie wyjątkowo wąska dzika droga, którą się trzeba zmęczyć, by ją poznać i pokochać, a takich w Beskidzie Śląskim jest jak na lekarstwo. Mówię tutaj o ścieżce, która jest chyba dość popularnym szlakiem łączącym PTTK na Klimczoku ze wspomnianą już Bystrą.

 

25.07.2016. Tego dnia dowiedziałem się, że jedna z moich ciotek z Racławic niedawno odeszła na łono Abrahama. Stara gwardia wymiera, wykrusza się, a ja siedzę właśnie nad wonnym potoczkiem w okolicach Czarnego Lasu, rozglądam się dokoła i dumam. Wspominam zmarłą i notuję swe myśli, zaczynając od słowa „pamiętam”. Pamiętam jak dziś, jak woda w kniei płynęła leniwie. I jak promyki słońca, przepuszczone przez witraż natury, posługiwały tej wodzie nabożnie i z namaszczeniem. Woda płynęła nabożnie i leniwie, zupełnie inaczej, niż na tych górskich kaskadach, które znam już choćby tylko z okolic Baraniej Góry, a że w pobliżu znajdowały się ubogie wiejskie chaty, proste opłotki oraz kapliczki w towarzystwie potężnych lip, toteż myśli me powędrowały od razu w stronę Racławic, mojego sielankowego dzieciństwa i w ogóle w kierunku klimatów rustykalnych.

 

Jest takie miejsce nieopodal Źródła Żelazistego, gdzie potok spływa z lasu ku miastu Ustroń. Woda, rozbijając się o skały tworzy tu efektowne kaskady oraz małe, lokalne skupiska – nazwiemy je w tym momencie basenikami – które to skupiska zdają się konkurować ze sobą pod względem przezroczystości toni. Pilny obserwator dostrzeże, gdy na chwilkę przycupnie nad jednym z takich miejsc nad potoczkiem, liczne małe wiry na umiarkowanie niespokojnej tafli wody. Można też zaobserwować na powierzchni jak gdyby strefy demarkacyjne, które przywodzą na myśl plamę oleju lub ropy na morzu. Naturalnie woda w rzeczonym strumyku jest czysta, niczym nieskażona.

Spektakularny ten fenomen udało mi się zaobserwować tylko raz i w związku z tym sam nie byłem do końca przekonany, czy to, co ujrzałem istniało realnie, czy też może myśli mi się zawiesiły gdzieś na owej, umiarkowanie spokojnej, tafli, dokonując minimalnej, kinestezyjnej zmiany jej faktury. Mogły to być takie myśli, które po pewnym czasie wpatrywania się w przedmiot tracą swą podmiotowość i same stają się przedmiotem kontemplacji.

 

13.04.2016, Górki Wielkie i Brenna. Około jedenastej wychodzę z domu w Górkach i idę wzdłuż rzeki Brennicy w kierunku potoku Żarnowiec. W lesie pod górą Żar, około południa, natykam się na dwa na wpół zdziczałe psiaki. Na widok drewnianej laski, którą się podpieram, jamniczek i spanielek uciekają w popłochu. Widać mają złe doświadczenia w obcowaniu z ludźmi i z tego powodu jest mi ich autentycznie żal. Ludzi zresztą też: niektórych jest mi żal… Ruszam dalej… Idę, idę… i gdzieś około czternastej docieram do Brennej, Leśnicy, gdzie bezskutecznie usiłuję odszukać, a następnie zwiedzić Bunkier partyzantów w Grapach. Mnóstwo tu nowych domów i gospodarstw, a jedynie słuszną drogę, której nie znam, porastają dzikie chaszcze. I ostatecznie po pół godzinie błądzenia i wypytywania o bunkier poddaję się i ruszam w dalszą trasę... Idę, idę… I wchodzę żółtym szlakiem na Stary Groń, a schodzę zielonym znowu w kierunku Leśnicy...

O! jakże fascynujące są te gry pamięci i wyobraźni; to ciągłe spełnianie zachcianek i poddawanie się impulsowi oraz bodźcom, takim, jak na przykład ciepłe światło popołudniowego słońca albo wiosenne zapachy, których jest teraz w powietrzu naprawdę moc. Będąc na Starym Groniu, myślę o Świniorce; będąc na Świniorce, myślę o Wiśle i planuję spędzić noc w Cienkowie. Pełen spontan, jakbyśmy powiedzieli. I tak non stop gram z własną wyobraźnią, dogadzając sobie w myślach… Dogadzam sobie w myślach jeszcze i w inny sposób. Oto mianowicie odkryłem, dzisiaj, że zabita dechami wioska, w której się wychowałem podczas ostatniej fazy peerelu, kojarzy mi się jednoznacznie z przytulnym, amerykańskim miasteczkiem lat sześćdziesiątych. Bardzo to kolorowe i pozytywne, choć nader zaskakujące odkrycie. Zaskakujące odkrycie i zaskakujące spojrzenie na moje dzieciństwo...

Wędruję tymczasem dalej… Idę, idę… I tuż po osiemnastej trafiam na Świniorkę, skąd szlakiem wiodącym przez Orłową oraz Równicę kieruję się z powrotem do Górek. Wszystko idzie zgodnie z planem, jak z płatka. Ale pod sam koniec zbaczam ze szlaku żółtego – na odcinku pomiędzy Równicą a Lipowskim Groniem – i niestety, próbując zejść z Kamionki do Żarnowca, gubię drogę w ciemnościach. Zachowując zimną krew, po mniej więcej godzinie błądzenia w blasku księżyca i łapania kleszczy, wychodzę cały i zdrowy z lasu. I około dwudziestej drugiej docieram szczęśliwie do domu w Górkach.

01.04.2016, godzina jedenasta. Wychodzę z domu przy ulicy Szczęśliwej i idę drogą przez las, biegnącą z Górek Wielkich do Jaworza Nałęża. Jest piękny, słoneczny dzień. Temperatura wzrosła już do prawie dwudziestu stopni. Z Jaworza Nałęża wędruję ulicą Słoneczną w kierunku Młyńskiej Kępy na małe zakupy. Po dwunastej wchodzę na szlak żółty, który doprowadza mnie do Potoku Szerokiego. Kluczę następnie u podnóża Borowiny, pomiędzy Potokiem Szerokim a Potokiem Wysokim, udając się w końcu w kierunku tego ostatniego. I ostatecznie około czternastej robię sobie krótką przerwę na posiłek nad strumyczkiem. Około godziny piętnastej, poruszając się najbardziej nasłonecznionymi stokami i polanami okolicy, docieram po raz pierwszy w życiu do Palenicy. Na wspomnianych śródleśnych łączkach czuję się, jakbym wstępował na chwilę z wiosny do lata. Ale gorąc! Mam teraz doskonały widok na Jaworze i Bielsko... Kwadrans później już jestem na Kopanym i wędruję przez Przykrą aż do źródła „Bartek”. Następnie, około szesnastej, schodzę w dół wzdłuż „Bartka” i Jasienicy szlakiem Szklarskim aż do Jaworza Nałęża, skąd najkrótszą drogą – tą samą, którędy wychodziłem dziś z domu – wracam z powrotem do Górek.

Z osobliwości natury zauważam podczas wycieczki głęboki dół, który nie jest wypełniony wodą. Znajduje się on około kilometra od końca Jaworza Nałęża, po lewej stronie lewego brzegu Jasionki idąc w górę szlakiem szklarskim. Nieco wyżej jest też małe jeziorko – takie miejscowe Morskie Oczko.

 

Późna jesień, rok 2015. W niewielkiej wsi Jaworze Nałęże na Śląsku Cieszyńskim jest potok zwany Wielkim. Nigdy wcześniej go nie widziałem, choć niejeden raz mijałem pobliskie szczyty Błatniej oraz Przykrej i Ostrego. I teraz w ten jesienny poranek, korzystając z wolności jaką dają ferie świąteczne, mogłem przyjrzeć się wreszcie okolicy, gdzie znajdował się wspomniany strumyk. Droga, którędy podążałem, wiodła od strony szczytu Wielkiej Polany i następnie łączyła się ze szlakiem żółtym. W pobliżu tego miejsca, parę kroków wcześniej, brał swój początek ów ciek Wielkiego. Wyglądało to tak: najpierw zbiegały się ze sobą dwa różne zbocza, tworząc rów, osuwisko. Następnie, wraz ze spadkiem wysokości, ów rów stawał się stopniowo coraz głębszy i bardziej wydatny, aż wreszcie, nie mając wyjścia, imperatywnie zapadał się w sobie na kształt litery V, dając początek strumykowi… Kształt litery V, tak na marginesie, nie jest może najlepszym wyrażeniem. Bardziej pasowałoby tu określenia fragment lejka lub może przekrój podłużny. Ha, jak wielu musiało podziwiać ów kształt podobny do litery V przede mną i jak wielu będzie go podziwiało w przyszłości za dziesięć, dwadzieścia lat. To tutaj zamarzyły mi się wycieczki wzdłuż i jednocześnie w górę górskich strumieni, mogące w mym mniemaniu symbolizować powrót do dzieciństwa i ogólniejszą ideę podróży do źródeł czasu: do początków świata w sensie geologicznym, w sensie poznawania słowiańskich pradziejów, a więc w sensie historycznym, oraz w sensie biograficznym, wspominkowym. Zapragnąłem takich wycieczek, których ostatnim etapem był zawsze, miał być zawsze ów lej o tak charakterystycznym kształcie. Zafascynowała mnie ponadto drzewiasta struktura, w jaką układały się na mapie potoki i ich dopływy. Był w tym jakiś nadnaturalny fenomen i była po prostu magia. A kiedy schodziłem wzdłuż głównego biegu Wielkiego w kierunku Jaworza, rozmyślałem i o tym jeszcze, że być może poszczególne dopływy, wspomniane strukturalne „listki” i „gałęzie”, stanowią swoiste wskaźniki na borówczyska, znajdujące się zawsze powyżej źródła tego czy innego strumienia, co można by pewnie potraktować jako złotą myśl, gdyby to tylko była prawda. Chciałem mimo wszystko wierzyć swej intuicji, poprzez którą dokonywała się swego rodzaju gloryfikacja przyrody oraz mitologizacja tego, co kryje się za wyrazem Beskid.

 

Szlak na rozwidleniu kusi, by nim iść, podążać, gdy promyki słońca późnym popołudniem stają się: żółte, srebrne, złote, zielone, brązowe, niebieskie, a nawet czerwone. Stabilizacja? Och, nie, nie! Przecież za chwilę już będzie zupełnie ciemno, ale człowiek sobie myśli: jest dobrze, będzie lepiej i wędruje tam, gdzie nie powinien. Potem wpada w zdradliwe zaułki nocy czarnej. Jest sam w obcym lesie pełnym niewysłowionych tajemnic. Nie widzi szlaków, oznaczeń, które jeszcze przed chwilą kusiły namiastką bezpiecznej przystani, cywilizacji i schronienia, ogniska bacówki gdzieś na małej, zagubionej wśród innych podobnych polance. Ale efekt jest odpowiedni i zawsze ten sam, zawsze taki sam. Jednakże może warto ulec choć raz w życiu pokusie wspaniałej jedynej, którą staramy się tutaj nieudolnie przedstawić, albo przynajmniej zatrzymać się na chwilę na rozwidleniu, które do siebie przyciąga jak magnes, zadumać się i poczuć moc światła złapanego w iglaki, uwikłanego bądź uwięzionego w koronach drzew i wystawionego na pokuszenie, na naszą zgubę i piękne zatracenie się w górskiej wędrówce.

 

Potok Barujec, Potok Głębiec, Potoki Chrobaczy, „Bartek” – jedno ze źródeł Jesionki, ciek wodny Jatny, potoczki w pobliżu Żarnowca – co je wszystkie łączy? Otóż łączy niepowtarzalna aura, niesamowita atmosfera, wyjątkowy, lokalny ambient; łączy je to, że są zaczarowane. Tego typu magiczne miejsca – wiadomo – muszą być ciche i wyludnione… i muszą znajdować się koniecznie gdzieś nad wodą, na skraju różnych środowisk (gór, lasów, pól), muszą to być swoiste mateczniki przyrody. Miejsca te być muszą dobrze nasłonecznione w południe i o zachodzie, muszą te plenery u obserwatora wywoływać stan epifanii, muszą także ukazywać geologiczną przeszłość Ziemi w postaci osuwisk skalnych, urwisk, stromych wąwozów, nagich skał; muszą być zarazem otwarte, jak i intymnie zamknięte. Czas musi się w tych miejscach zdawać zatrzymywać. Musi przez nie się wdzierać i nas pochłaniać przeszłość, XIX wiek. Muszą te miejsca dawać okazję do przesiadywania w nich, niemalże do biwakowania; muszą pociągać w taki sposób, by się chciało w nie wracać, lub w taki, by nie chciało się ich opuszczać.

Miejsce – to nie tylko obrazek ze zdjęcia. Miejsce – to wszystkie te miejsca, w których się pojawiliśmy nieco wcześniej, jak i te wszystkie, w których dopiero co się pojawimy, wracając do domu lub przenosząc się gdzieś indziej. Słowem: miejsce zawiera w sobie również i całe otoczenie, swoje otoczenie i swój kontekst, swą historię, a nie wyłącznie długość i szerokość geograficzną, niczym punkt na mapie.

 

Zadaję sobie często te pytania: czy w górach na Słowacji czy na Ukrainie czułbym się tak samo dobrze, jak w moich polskich Beskidach? I czy w środowisku polno-leśnym, tam gdzie jest mało ludzi, czułbym się tak samo dobrze, jak w górach? Co daje mi przebywanie na łonie przyrody, w lesie? I co takiego znajduje się w polskich górach, czego absolutnie nie uświadczę i nie zaznam, dajmy na to, w Anglii, gdzie obecnie przebywam, lub gdziekolwiek indziej na świecie?

 

Wyobrażam sobie nieistniejące, potencjalnie przydatne, wyimaginowane i zupełnie fantastyczne mapy Beskidów: 1) mapa zapachowa – mapa, na której zaznaczone są miejsca, w których coś intensywnie kwitnie i pachnie, 2) mapa z najpiękniejszymi zachodami słońca, 3) mapa potoków górskich, wypływów, wykapów, 4) mapa siedlisk niedźwiedzi i wilków, 5) mapa borówkowych polan, 6) mapa z zaznaczonymi halami i bacówkami, otwartymi i dobrze nasłonecznionymi przełęczami, 7) mapa atrakcji turystycznych, dawnych monumentów, niedostępnych miejsc, uroczysk, 8) mapa z zaznaczonymi miejscami, w których zbierać można rośliny halucynogenne i cenne zioła, 9) mapa skansenów, opłotków, starych, wiejskich zagród, rozwalających się budynków, młynów, pustelni, 10) mapa przedstawiająca, w jaki sposób przebiegają alejki czereśniowe, 11) mapa przedstawiająca miejsca, w których znajdują się polne i wiejskie kapliczki, 12) mapa z zaznaczonymi elementami starej infrastruktury kolejowej, 13) mapy górskich hal i połonin, 14) mapy uwzględniające optymalne nasłonecznienie stoków i przełęczy o danej porze dnia (np. popołudniu i o zachodzie słońca), 15) mapa faktycznych odległości, jakie pokonujemy w górach, 16) mapa ukazująca nam rozmieszczenie myśliwskich ambon, 17) mapa, co ukazuje nam te wszystkie miejsca, które są wskaźnikami-odsyłaczami do innych czasów i miejsc...

 

Wskazać bym chciał te atrybuty, które decydują o pierwotnym charakterze Beskidów. A mam tu na myśli przede wszystkim: przydrożne kapliczki, sady, pasieki, drewniane chaty, rozwalające się szopy i skromne domostwa, leśne sanktuaria, drewniane kościółki, obdarte (kamienne i ceglane) mury, starodrzew, zwierzęta i rośliny endemiczne, potoczki górskie, nietknięty przez człowieka las, polne dróżki i leśne ścieżki, hale i bacówki...

 

Uwagę zwrócić pragnę na oryginalne, miejscowe nazewnictwo, z jakim się zetknąłem: Hołcyna, Malinka, Dziechcinka, Dobka, Świniorka, Łazek, Brenna Bukowa, Chata Wuja Toma, Żarnowiec, Kamieniec, Głębiec, Barujec, Głębce, Obłaziec, Jawornik, Zdejszy, Tokarnia, Gahura, Jarzębata, Partecznik, Łabajów, Jurzyków, Gościejów, Nierodzim, Lipowiec, Zawodzie, Jaworzyna, Chrobaczy, Jatny, Brzozowa, Jaworowa, Borek i Lachy Dolne, Kotarz, Nostrożny, Snowaniec, Kobyla, Stawieńce.

 

Koniecznie muszę jeszcze powędrować: szlakiem infrastruktury kolejowej, przełęczami otwartymi i dobrze nasłonecznionymi, szlakiem papieskim w Beskidzie Żywieckim, szlakiem czereśniowym i borówkowym (polnymi drogami, halami, łąkami i sadami), szlakiem leśnych sanktuariów i polnych kapliczek, polnymi dróżkami, starymi mostkami i wiaduktami, wiejskimi skansenami, szlakami górskich potoczków, bezkresnymi halami, szlakiem myśliwych i ich ambon. Fascynują mnie także te miejsca, w których zbiegają się i łączą ze sobą następujące elementy: górska droga, gęsto zarośnięty potok oraz głęboki jar czy też wąwóz. Fascynują mnie i góry, i pogórza, i plenery leśne oraz polno-leśne. Podziwiam pejzaż dawnej polskiej wsi – jej elementy drewniane, jej bujną roślinność: rabatki, zioła i chwasty. I niczego więcej nie szukam, prócz tych alejek czereśniowych, opłotków i przestronnych przełęczy.

Aby opisać moje ekstremalne odczucia w Beskidach, trzeba by dokonać dwóch translacji: pierwszej, z języka tego, co niewypowiedziane na język słów, i drugiej, z języka słów z powrotem na język myśli, uczuć i wrażeń tyleż ulotnych, co niedefiniowalnych i w gruncie rzeczy kompletnie niepoznawalnych, wielce zagadkowych.

 

Jadąc razu pewnego rowerem z Górek do Skoczowa, zastanawiałem się nad wielością dróg i dróżek łączących obie te miejscowości. Czy była ta wielość cechą wyłącznie Śląska? Czy też może spotkałem się już z podobną organizacją terenów zielonych, podobnie chaotyczną zabudową oraz podobnie gęstą siecią dróg jeszcze gdzie indziej na terenie Polski?

W dzieciństwie, w latach osiemdziesiątych, mieszkałem na wsi na południu Opolszczyzny, gdzie dominowała zabudowa zwarta, często wręcz centryczna, a więc na przykład poniemieckie budynki układały się w coraz to większe okręgi, skupione wokół jakiegoś centrum – kościoła albo rynku. A przez to rozmieszczenie dróg i domów, takie a nie inne, zawsze wszędzie było blisko.

I tak w prowincjonalnych Racławicach można było wybrać się na zakupy do najbliższego sklepu, odstać swoje w kolejce, zrobić sprawunki i po pięćdziesięciu minutach wrócić tą samą lub alternatywną trasą do domu. Można też było wybrać się pieszo do podstawówki i przy okazji na ogórki kwaszone prosto z beki, do nabycia w sklepie u prywaciarza. Wszędzie było blisko. Po świąteczne wypieki szło się do cioci Cupałowej, która mieszkała w ceglanym domu kolejowym w górnej, niezalewowej oraz bardziej reprezentacyjnej części miejscowości. Regularnie w każdą niedzielę chadzało się do pobliskiego kościoła na sumę na jedenastą. (Był z tym związany cały rytuał prasowania białych koszul i czarnych marynarek, pucowania butów i obfitego perfumowania się. A wszystko to odbywało się przy dźwiękach podśpiewującego sobie, podczas golenia i porannej toalety, dziadka.) A czasem nawet, jeszcze lepiej, to kościół przychodził do nas lub do sąsiadów, bo albo odbywała się właśnie jakaś procesja uliczkami wsi, w tym i ulicą Ogrodową, przy której mieszkałem, albo też obraz święty przenoszony był z domu do domu w cyklu „dwadzieścia cztery godziny na dom”, albo z kolei – to ksiądz z samym Panem Jezusem przychodził zaśpiewać z nami „Wśród nocnej ciszy”, a z racji kolędy, robił to bardzo chętnie... No i jeździło się pociągiem raz, może dwa razy w tygodniu na zakupy do miasta, w tym przypadku do parotysięcznego Prudnika. Codziennie w dni powszednie po gminie kursował szkolny autobus, dowożąc okoliczne dzieci do szkoły zbiorczej. Starszy pan o ciekawym nazwisku Lankamer kursował od czasu do czasu rowerem, przywożąc mojej babci – jak on to mawiał – pyszne „jabluszka”. Dwa razy w tygodniu, niedaleko, bo w Głubczycach, odbywały się indywidualne lekcje gry na skrzypcach, więc tam jeździłem, na te lekcje. Po drodze mijałem stacyjkę Głubczyce Las, której już nie ma, nie istnieje; zresztą tak jak i nie istnieje cała ta trakcja. A wtedy gdy ją (stację) mijałem, z rozrzewnieniem zapytywałem, kiedy w końcu wybierzemy się na jakieś grzyby, zamiast do cholernej szkoły muzycznej. Chadzało się czasem parę kroków do lasu po zioła, pokrzywy i po ślimaki winniczki, którym ja osobiście urządzałem zawody prędkości, wypuszczając je jednocześnie u siebie w ogródku. Szło się nie więcej, jak kilometr nad rzekę zagubioną pośród pól... gdzieś między wsią a lasem, niebem a swojskim Edenem, by się w niej wykąpać latem i złowić parkę raków. W czerwcu szło się na pola i pagórki, gdzie przy drogach rosły, jeszcze za Niemców posadzone, czereśnie. Smakowite owoce były więc na wyciągnięcie ręki. Słowem: wszędzie było blisko i wszystko było łatwe i proste.

Dwadzieścia lat później zamieszkałem w miejscowości nadmorskiej, gdzie istniały w zasadzie trzy kierunki: wschód, zachód i południe, no bo północ istniała wyłącznie dla morza, dla ryb i rybaków, a wszelkie drogi i ścieżki układały się w równoleżniki i biegły – albo dalej, albo bliżej, ale zawsze – wzdłuż linii brzegowej Bałtyku.

A ostatnio zamieszkałem w pobliżu gór na Śląsku Cieszyńskim. Miałem więc skalę porównawczą i mogłem rozwijać swoje teorie. Mogłem porównywać ze sobą tak te sposoby organizacji przestrzeni, jak i poczucie jej wielkości. I teraz odczułem, że dzięki górom, ich nieregularnemu kształtowi grzbietów i dolin, zwiększa się owa przestrzeń, po której można wędrować, gdyż idzie się zawsze nie tylko do przodu, ale i jednocześnie w dół albo w górę, zgodnie z kształtem zbocza. Ta refleksja, to odczucie było spotęgowane przez kilka istotnych faktów: po pierwsze, przez sam fakt wielości i gęstości dróg. Na Śląsku już tak jest – co wynika być może z czystego wygodnictwa – że punkt A z punktem B w przestrzeni łączy się za pomocą pięciu, dziesięciu czy nawet piętnastu szlaków, choć przecież spokojnie wystarczyłoby jedno, ale dobre połączenie. Po drugie, przez fakt spoglądania na otoczenie przez pryzmat takiej czy innej atrakcji turystycznej – a to w postaci Baraniej Góry, a to w postaci Wisełki Czarnej, a to znowu w postaci pasma Skrzycznego czy jeszcze czegoś tam innego. A jak wiadomo, samo istnienie celu pozornie, ale tylko pozornie, dystans doń zmniejsza. I wtedy myśli się zawsze o owym celu, pomijając wszystko, co znajduje się po drodze. Jest to efekt psychologiczny takiego mentalnego pojmowania przestrzeni i krajobrazu. No, a potem człowiek idzie i idzie… i sobie mówi: „cholera! gdzie ta Barania Góra?”. To subiektywne odczuwanie przestrzeni potęguje także i – to po trzecie – roślinność, która maskuje otoczenie, tworząc intymną, najczęściej leśną otulinę – wokół drogi, zagrody lub strumyka – i mnożąc – osłonięte od wiatru i deszczu – zamknięte w sobie quasi-światy. Zielona ta otulina, rzadka w ciągu zimy, lecz gęsta w trakcie lata, potęguje wrażenie magii i głębi. Zawsze wydaje się, że za kurtyną niewiedzy, za parawanem utkanym z kwiatków i listków, jest jakiś inny, bezkresny, lepszy świat, którego nie można i nie chce się po prostu odczarować.

I tak od wieków Śląsk Cieszyński łączy w sobie pod jedną nazwą: góry z przedgórzami, lasy z polami, obszary zabudowane z terenami niezabudowanymi. A tę wielość i różnorakość krajobrazów spaja jedna nazwa podłóg zasady: w jedności moc i siła.

 

Kiedyś wymyśliłem sobie mapę, którą nazwałem mapą heliograficzno-terenową. Pomyślałem, że chciałbym móc zaplanować trasę górskiej wycieczki w taki sposób, aby mieć pewność, że tam, dokąd idę i dokąd dojdę o określonej porze dnia i roku, przez cały lub prawie cały czas będzie mi towarzyszyło światło słoneczne. Dni są teraz krótkie, najkrótsze w roku, ale za to – nie można narzekać na pogodę: jest słonecznie, bezwietrznie i stosunkowo ciepło. Mimo to, słońce wstaje późno, a zachodzi wcześnie i w związku z tym niełatwo jest zaplanować jakąś dłuższą trasę. Uznałem wobec tego, że by mi się przydał jakiś komputerowy symulator, jakiś trójwymiarowy model terenowy wraz z wiązką światła, padającą na ów model i wędrującą po nieboskłonie w miarę upływu czasu, godzina po godzinie. W ten sposób, spoglądając na rzeczony model, wiedziałbym, w jaki sposób zoptymalizować proces planowania tak, by mijanych przeze mnie w ciągu dnia słonecznych stoków i grzbietów (a także polan, hal, szlaków turystycznych i górskich strumieni) było jak najwięcej.

 

Na górskich ścieżkach oraz szczytach zdaje mi się, iż jestem jak gdyby bliżej dawnego, zapomnianego świata, bliżej bliskich, którzy odeszli, bliżej utraconego na zawsze dzieciństwa. Dlaczego akurat w górach odczuwam ten specyficzny rodzaj nostalgii związany z powrotem do korzeni? Nie wiem.

 

Czym jest dla mnie miejsce, a czym droga? Droga być może jest to coś, co posiada swą chronologię i czego nie da się dowolnie przewinąć lub przeskoczyć tak, jak nagrania video na przykład. Czym z kolei są i z jakich składają się atrybutów miejsca, w które chcemy wracać? Jak poczuć i opisać miejsce? Jak doń się dostroić? Gdzie szukać sposobu na pogłębienie odczucia zjednoczenia się z miejscem? Oto próba odpowiedzi na te pytania. Miejscem nazywam przestrzeń, w której jestem sam, w którą nikt mi nie włazi, przestrzeń gdzieś nad strumykiem pośród zieleni, cichy, spokojny kawałek ziemi. A droga natomiast jest potencjalnie chronologicznym układem wspomnień na temat odwiedzanych miejsc. Na energię miejsca, na energię drogi wpływ mają takie czynniki, jak nasłonecznienie miejsca albo drogi, odległość i usytuowanie względem rodzinnego domu-celu, względem bieguna północnego lub innego punktu orientacyjnego, specyfika danego miejsca czy danej drogi związana z tym, co jest charakterystyczne dla danej krainy historycznej i geograficznej, danego powiatu: charakterystyczne oznakowania szlaków turystycznych, unikalna zabudowa, endemiczne rośliny, drzewa i tak dalej. Energia miejsca, energia drogi – subiektywne i trudne do zdefiniowania określenia tego wszystkiego, co daje nam kopa podczas pieszych wycieczek. Warto wspomnieć, jak czuliśmy się my w określonych plenerach, jaką energię dostarczało nam dane miejsce. Spytajmy na koniec: czy istnieje coś takiego jak genius loci, duch miejsca?

 

Zadowala mnie obserwowanie prostych zjawisk, takich, jak na przykład wsiąkanie wody w grunt, wysychanie zmoczonych uprzednio przez deszcz głazów, poruszanie się listowia na wietrze, pył i kurz właśnie jako pył i kurz, krople rosy lub krople wody spadające na suchy piasek i tym podobne. Słowem: fascynuję się rzeczami i zjawiskami, które istnieją same dla sobie; podziwiam ten kawałek rzeczywistości, istniejący poza światem homo sapiens, który może istnieć i z ludźmi, i nawet bez.

 

Opiszę teraz pewien fenomen, pewne złudzenie, które polega na tym, iż zazieleniona leśna przestrzeń wydaje się być większa niż jest w rzeczywistości. A gdy się już ją pozna i dokładnie schodzi, złazi, owa przestrzeń maleje, kurczy się zwyczajnie.

 

Skrzypiące drzewa czy też może ludzie z telefonami komórkowymi w lesie? Wiatr wygrywający na płocie całkiem zgrabne utwory etniczne.

 

Energia kształtu – energia miejsca w pobliżu górskiego źródła najciekawsza.

 

Fraktale w górskim krajobrazie. Dróżki wijące się w pobliżu potoku. Drogi wokół góry, na różnych jej piętrach. Kształty fraktalne a kilometry w związku z tym gumowe.

 

Problem z planowaniem górskich eskapad. Eskapady dzienne lub nocne, letnie lub zimowe, rozrywkowe lub kontemplacyjne, planowane lub spontaniczne, celowe lub bezcelowe, planowane lub spontaniczne, samotne lub grupowe...

 

Oblicza ciszy w lesie. Las pełen różnych dźwięków. Las bezgranicznie cichy. Który z tych dwóch jest bardziej ponury, a który weselszy?

 

Miejsca-wskaźniki na inne miejsca. Szczególnym wskaźnikiem jest miejsce, z którego widać inne interesujące nas. Może to być nasłoneczniona górska polana, mogą być to dróżki wijące się w górę i w dół albo też odległe potoki, albo jakieś półki skalne... I tak człek stoi, patrzy w dal i podziwia widoki, aż w końcu wykrzykuje – ja właśnie tam chcę być! Czasem też muzyka będąca z kolei innego rodzaju wskaźnikiem – muzyka lub jakaś usłyszana nagle melodia – przenosi nas w odległe czasy i przestrzenie i odsyła do kogoś lub czegoś z przeszłości.

 

W których miejscach czuł się jak w górach wysokich? Które miejsca utkwiły mu w pamięci, jako swoiste pocztówki, stop-klatki z wakacji? Tak na marginesie, dlaczego jedne miejsca, jedne wspomnienia zapamiętujemy (jako coś szczególnego, spektakularnego), a inne nie? I jak fascynujący jest to rodzaj gry z naszą pamięcią mimowolną!

 

Zastanawiam się nad tym, co mi sprawia największą frajdę, kiedy wędruję po górach. Czy jest to może ciągła pogoń za tym, co znajduje się za kolejnym, następnym i jeszcze kolejnym pagórkiem? No cóż... nie wiem. Ponadto uwielbiam, przyznać to muszę, jary – wszystkie te jary, w których jeden dopływ górskiego potoku łączy się z drugim. I kiedy szczęśliwie znajdę się w takim właśnie miejscu, mam ochotę na medytację, modlitwę, odpoczynek, drzemkę, chcę rozbić obóz i zapatrzeć się w strugi wody. Ale też i pociąga mnie myśl o tym, co znajduje się wyżej – za kolejną i jeszcze kolejną kaskadą, podążając w górę strumienia.

 

Co kryje się za moją fascynacją przyrodą i folklorem? Co skrywa dno owych fascynacji?

 

Kiedy wędruję w górę strumienia, to symbolicznie cofam się w czasie i powtórnie staję się dzieckiem.

 

Kiedy późnym popołudniem światło robi się złociste, kiedy szlak na rozwidleniu kusi, by nim kroczyć, stajemy się nagle głupio odważni i chcemy więcej i więcej. Pragniemy iść w nieznane, wypuścić się w świat, byle tylko było dalej i byle tylko było wyżej. I odczuwamy spokój. Czy to stabilizacja? Nie, nie! Za chwilę będzie już zupełnie ciemno, ale człowiek sobie myśli: jest dobrze, będzie lepiej i wędruje tam, gdzie nie powinien. Potem wpada w zdradliwe zaułki nocy czarnej, w otchłanie leśnych labiryntów. Jest sam w obcym i mrocznym lesie. Nie widzi szlaków, oznakowań, które jeszcze przed chwilą kusiły namiastką bezpiecznej przystani, schronienia, ogniska bacówki gdzieś na małej, zagubionej wśród wielu innych polance. Ale efekt jest – że tak powiem – odpowiedni. Warto więc mimo wszystko ulec choć raz tej pokusie wspaniałej, jedynej albo przynajmniej zatrzymać się na chwilę na rozwidleniu, które tak okropnie, okropnie nęci, do siebie zaprasza. I zadumać się. I poczuć moc światła zaplątanego w listki oraz gałęzie, poczuć oszałamiającą wielkość luminancji.

 

Zastanawiam się nad tym, co mi sprawia największą frajdę, kiedy wędruję po górach. Czy jest to może ciągła pogoń za tym, co znajduje się za kolejnym, następnym, i jeszcze raz kolejnym pagórkiem? Nie wiem.

 

Długo szukałem takiego miejsca, które byłoby swojską kwintesencją „Polski B”. Długo szukałem takiego miejsca, w którym pachnie naprzemiennie lipami i rabatkami, a stare budynki nie straszą swym widokiem, lecz wręcz przeciwnie – dzielnie strzepują tynk niczym poparzoną od nadmiaru słońca, łuszczącą się skórę. Długo szukałem takiego miejsca, w którym czerwcowe światło staje się prawdziwą kopalnią złotych myśli i złotych wrażeń, takich wrażeń, które od pierwszego dnia wakacji aż po ostatki lata naprzód kiełkują gdzieś w głowie w wersji projektów i planów, a potem dojrzewają do realizacji na górskich szlakach, pasmach, przełęczach czy połoninach. Długo szukałem takiego miejsca, jak Goleszów... wraz z całym Pogórzem Cieszyńskim i wraz z całym potencjałem możliwości dojechania z Górek do Goleszowa i następnie z powrotem z Goleszowa do Górek. Jakże ja ubóstwiam ten rodzaj refleksji, dzięki której uświadamiam sobie cały przebogaty wachlarz różnorakich możliwości. Oto bowiem dzień mogę rozpocząć w taki lub w inny sposób, mogę pójść i powędrować sobie to tu to tam, według własnego impulsywnego, instynktownego i imperatywnego widzimisię.

 

Pamiętam to uczucie, kiedy po raz pierwszy odkrywałem trasę pieszo-rowerową z Brennej do Górek Wielkich. Był upalny, lipcowy dzień dwa tysiące piętnastego roku, a potem nastała równie ciepła noc. A nieskończenie liczne zaułki bocznych uliczek, którymi można było wędrować albo w kierunku gór, czyli szarówki naprzód, a potem już tylko mroku, albo też w kierunku koryta rzeki Brennicy, czyli w stronę gwiazd odbijających się od tafli wody, wydawały mi się magiczne i nierealne, bliskie sercu a zarazem dalekie niczym obce kraje – te wschodnie-kresowe i te, bardziej jeszcze orientalne, azjatyckie i tropikalne.

 

Zawsze kiedy czytam o bieszczadzkich wędrówkach Karola Wojtyły, a zwłaszcza o nieludzkim wołaniu pewnej dziwnej istoty nocą, to nie wiedzieć czemu mam przed oczami Halę Rysiankę i obraz z kamerki internetowej. Opis się zgadza, klimat się zgadza, tylko góry nie te i nie te czasy. Brakuje magii i tej wspaniałej enigmy.

 

Polski skansen, wiejskie chaty, dużo spróchniałego drewna – to jest to!

 

Ostatnio wyobrażam sobie, że jestem gdzieś na górskiej polance w letni i słoneczny dzień, a ktoś do mnie woła „hop, hop” i odpowiada mu echo „hop, hop”. Toż to bajka to wyobrażenie!

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Akwadar dwa lata temu
    Interesujący tekst, choć dla mnie deko przegadany w stosunku do ciekawej historii, która się zagubiła wśród za wielu słów. Trochę niesfornych przecinków i uporczywie, co rusz rzucający się w oczy zaimek "który".
  • maciekzolnowski dwa lata temu
    Dzięki za szczerą, rzetelną opinię. Zobaczymy, co da się zrobić i czy tekst się obroni po dopisaniu finalnej części? :)
  • Akwadar dwa lata temu
    Obroni się.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania