ZA DRZWIAMI

Martwa cisza przybrała błogą formę niczego. Jak pod wodą. Dźwiękoszczelna bariera. Szkło izolacyjne, przez które przebija się tylko destabilizacja. Bo na zewnątrz czuć szturm. Głośniejszy od bomb. Tam jest inaczej. Elektryczne powietrze miesza się z palonym plastikiem. Czasami wdziera się do środka przez pękniętą framugę w salonie. Zalewając gorący napar czuje ten smród mieszający się z porannym szambem uchodzącym z odbiornika. Odwołali igrzyska, euro. Transport, komunikację i kuriera. I pani Basię ze stanowiska bo popijała. Odwołali nam życie za oknem bo nie można. Poza tym nic. Bo w środku nic nie ma. Milczy telefon, raz tylko, skrzynka pocztowa i faks. W koło roztocza i niszczycielski tyfus. Kotu to nie przeszkadza. Właściwie to nie dotyczy. Rudzielec odpoczywa w fotelu bo całą noc eksplorował podwórze. Gdy tak patrzę na niego z kuchni parząc swoją ulubioną, zieloną herbatę, którą znajoma przywiozła mi ubiegłego lata z Chin, jeszcze zanim to wszystko, to zaczynam rozumieć, że nie jestem w stanie nic na to poradzić. Że świat kręci się swoim rytmem. Od zawsze. Przeżył już kataklizmy, wojny i niejedną zarazę. Ma to we krwi. Nie panikuje. Tylko ludzie bo odbiornik i szambo. Przestaje słuchać. Snuje myśli. Wirus lenistwa pożera mnie jak rak. Aktywności ruchowe ograniczają się do przewracania stron książek i wrzucania naczyń do zmywarki. Nie jestem w stanie otworzyć się na robienie wszystkich tych cudowności, które zawsze sobie zakładałem. Staje się sentymentalny. Wspominam, analizuje, rozpamiętuje momenty. Ostrze zmysły w błogiej ciszy, otoczony notatkami, biletami z koncertów i kolorowymi gazetami. Nie wspomnę o płytach i kasetach pokrytych kołtunami kurzu. I gdyby nie telefon od siostry, bo raz, pewnie Hektor nie dostał by dziś śniadania. Przed wczoraj podrzuciła szkodnika na parę dni. Swoją drogą, mógłby zostać w tym czasie w obecnej, embrionalnej pozycji. Nie miał bym nic przeciwko. Nie wiem jak to będzie. Mam nadzieje, że nie wydrapiemy sobie oczu. Biorę łyk herbaty by znów na niego zerknąć. Zalega martwo w półśnie, łowiąc uszami dźwięki chodzących wskazówek zegara wiszącego w korytarzu. Noc go wykończyła. Za szybą pusty skwer. Puste ławki...Puste ulice, kina i restauracje. Bezbarwna pustynia. Sterylna, jasna przestrzeń jak w laboratorium. Za to pełne domy. Przeludnione bloki pełne zakrapianych debat na temat przyszłości. Mam wrażenie, że wszyscy dookoła łoją jakby faktycznie nadchodził koniec. Mam tak gdy pada. Gdy tygodniami leje, gdy deszcz napierdala w parapet i nie mogę zaplanować sobie ani jednego dnia. Sprzyja pijaństwo. Ale teraz nie chce. Coś blokuje. Nie gra, nie daje znaku życia. Nie pobudza synaps. Ogranicza mentalnymi prętami przez które ledwo dostrzegam światło. Pozwala za to spojrzeć na swoje życie bez taryfy ulgowej. Przechylam kubek po raz drugi. Gorący, gorzki płyn przechodzi przez gardło. Rozgrzewa jak spirytus. Zasypiam....

 

https://www.facebook.com/Jeffrey-Plum-364181211354998/

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Świetnie oddany przepływ emocji. Bardzo obrazowy. Dobrze się czyta. Odbiór zakłócają jedynie potknięcia interpunkcyjne i ortograficzne. Pozdrawiam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania