Zabawa
Mieszczuchy wysoko trzymają głowy. Zadzierają nosy. A w życiu porządnej zabawy nie widzieli! A u nas zawsze wesoło: tańce, harmonia, trąbki, bębny, tamburyny, dmuchawce... Niektórej grajki to człowiek nawet nie zna! Dziewczyny śmieją się, piszczą, całe aż się trzęsą, tak im z nami dobrze! A jak jest Wesele, Wielkanoc albo Boże Narodzenie, to ubije się wieprza, nawędzi kiełbas, postawi się butelkę na stole i też jest bardzo dobre przeżycie! Zawsze coś zostanie w głowie, można nawet trochę opowiedzieć.
Najlepszy był Janek. Porządny chłop, szło się z nim dogadać, a i bab zawsze było koło niego w bród - wysoki, szczupły, z wąsami, układny, umiał się ukłonić, zarozmawiać... Mógł mieć każdą. I miał. Raz, była sobota, bawimy się, a on, co raz popatruje na taką jedną. Nam ona nie podeszła - mizerna, blada, zamyślona... Ale on pyta:
– Co to za panienka?
Henio, co to zawsze wszystko wie, wyrwał się do odpowiedzi:
– To Bogusia; Czesiek ją przypotkał na odpuście, musi chiba, jak sprzedawał bomboniery. I sprowadził na zabawę.
Janek aż się zapalił:
– Taka panienka nie będzie z byle łachami tańcowała! On sprowadził, a ja poprowadzę!
Od razu było widać, że nie żartuje. Zerwał się, a my poszliśmy razem z nim. Czesiek już się sposobił do następnego tańca, ale jak nas zobaczył zaczął się cofać. Wiedział, że bunty mogą się źle skończyć.
– Zatańczymy? - zapytał dziewczynę Janek
– Bardzo proszę!
Orkiestra dawała same skoczne fikasy, nie szło się przy tym skupić. Wzięliśmy rzępolców za kołnierze i kazaliśmy grać: "W zielonym gaju", żeby było wesoło, ale i romantycznie. A Jasio tańczył z Bogusią. O Matuchno Boska, jak oni tańczyli! Ciało przy ciele. Oczy w oczy. Aż się iskrzyło! Każdy czuł, że już się nie rozstaną. I tak było! Od tamtej pory, dzień w dzień wszędzie razem: nad wodę, do lasu, na karuzelę, do kina...
Raz próbował ją pocałować, ale odskoczyła:
– Ja nie chcę przed ślubem!
Zasmucił się i ucieszył. Nie umiał wytrzymać dłużej. Upadł na kolana i pyta:
– Bogusławo, wyjdziesz za mnie?
Kochał jej niedocieczone piękno, radosne oczy i lekko spłoszony uśmiech. Wciąż na nią patrzył i nic nie wiedział. Nagle powiedziała:
– Tak!
Wreszcie Młodzi stanęli przed Ołtarzem, tacy dumni, poważni, w tym ukochaniu przepysznym; jak król i królowa... Wszyscy, wszyscy do jednego płakalim rzewnymi łzami! A weselisko ludzie wspominają aż dotąd. Nie opuszczali się nawet na sekundę, ciągle do siebie przytuleni! Ksiądz Proboszcz ledwo się doprosił o tradycyjny taniec! Zamieszkali w chałupie Janka, niedaleko lasu. Jednej nocy spali w łóżku, a Bogusia nagle usłyszała, że za oknem ktoś robi rwetes i jakby pochrząkuje. Przestraszyła się, że to jakiś bandzior. Obudziła męża. Z początku był pewny, że jej się przyśniło:
– Lala, nie wymyślaj!
Ale potem sam usłyszał szmery. Wyjrzał i zobaczył... dzika!
– Do tej pory też przychodził, ale nie tak blisko. Jemu chyba też się podobasz!
Zaraz potem Bogusia zaszła w ciążę. Urodziły im się bliźniaki -Bartek i Marek. Czysta radość! Chłopcy wyrastali jak na drożdżach i coraz mocniej rozpustowali. Bogusia strasznie się denerwowała jak któryś upadł, nabił sobie guza albo wrzucił piłkę do gara z kartoflami. Czasami nakładała rękawice, żeby narwać pokrzywy i wrzucić im za kołnierz, ale Janek nie pozwalał.
– Lala, uważaj, bo dzieciak się poparzy!
Ale nie zawsze mógł ich obronić, bo musiał pracować, robić dywany.
Niedługo miało być Boże Narodzenie. Janek złapał za siekierę i poszedł z synami po choinkę, a Bogusia szykowała Wigilię. Nagle Bartek, cały zapłakany, przyleciał do domu i próbował coś powiedzieć, ale zrozumiała tylko:
– Tato... Siekierą...
Pobiegła za nim. Prawie zemdlała, jak zobaczyła fontannę krwi tryskającą z nogi Janka. Przy rąbaniu ostrze jakoś źle odskoczyło. Szalała, ratowała, wezwała pogotowie. Długo był w szpitalu. Przeżył, ale miał tylko jedną nogę. Załamał się. Konowały pocieszały i namawiały do protez czy czegoś tam, ale on nie chciał:
– Nie będę podskakiwał na drewnianej pale!
Wózka też nie chciał. Chodził o kulach, a na dalsze spacery Marek z Bartkiem wozili go taczką. Bogusia prawie nic nie mówiła, tylko stale całowała go w czoło albo w policzek. A on płakał. Któregoś ranka, po przebudzeniu znalazł leżącą obok karteczkę:
– Kochany, dłużej nie mogę. Nie gniewaj się na mnie.
Znowu nic nie wiedział. Co robić? Jak? Co powiedzieć chłopcom? Wymyślił jedno dobre tłumaczenie:
– Mama zachorowała, ale nie trzeba się martwić.
Sam też już nie płakał. Dużo pił.
Czas szybko leciał, przynajmniej to jest niezawodne. Martwił się, że Bartek i Marek wydorośleli, ale nie dorośli.
– To przeze mnie
Mieszkali z nim, pomagali we wszystkim, zawsze razem pili, czasem było głośno. On osiwiał i bardzo wychudł. Coraz ciężej oddychał i ciągle trzymał się za klatkę. Wyskoczył mu guz, który stale się powiększał.
– Tato, zawieziemy cię do lekarza!
– Nie mam takich planów
I umarł. Czasem myśleli, że to sen. Jeszcze nigdy nie było tak, żeby ojciec nic nie powiedział, nie zapytał, nia pośmiał się, nie przytulił.
– Wstawaj tato, napij się z nami! – krzyczał Marek
Płakali. Ojca nie było.
Komentarze (4)
:)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania