Zachód słońca w Karlsdorfie

I - droga und Zeit

Lato dochodziło do zenitu, gdy hrabina von Kersten pojechała do Karlsdorfu należącego do obwodu lwowskiego. Był to jej "urlop zdrowotny", na który namówił ją lekarz.

Z Salzburgu aż tam, na wschód, daleka to podróż, właściwie zbyt daleka na tak krótki pobyt. Urlop miał trwać zaledwie cztery tygodnie, a hrabina musiała w poprzek przeciąć całe Austro-Węgry; znaleźć się z jednego końca na drugim. Jednak wygląda na to, że wybrała to miejsce świadoma tej znacznej odległości - można nawet powiedzieć więcej: hrabina wybrała lwowską wieś właśnie ze względu na tę drogę!

Nie oznacza to wcale, że gustowała w parodniowej jeździe pociągiem ani nie świadczy o sentymencie do wschodniej części kraju. Już spieszymy z wyjaśnieniami.

Przestrzeń przynosi zapomnienie, jak powiedział kiedyś ktoś bardzo mądry. Przerywa dotychczasowego stosunki człowieka z otoczeniem; oddala od codziennych myśli, obowiązków interesów i kłopotów... bo rzeczywistość pochłania nas do tego stopnia, że nie jesteśmy w stanie wyjść ze swojego zwykłego kręgu myślowego.

Podstawą wolności jest wolność naturalna, właściwa człowiekowi pierwotnemu. Człowiek w stanie pierwotnym niezależny był od innych ludzi, od których niczego nie potrzebował i którzy nic nie potrzebowali od niego. To czyniło go prawdziwie wolnym. Bowiem o wolności nie decyduje możność wyboru, ale podporządkowanie się prawom natury – a czym są prawa natury jeśli nie nieustannym ruchem?

Karoline Kersten pragnęła zapomnienia. Dlatego też jechała teraz w ciasnym przedziale (owinięta kocem i z książką na kolanach). Ze swymi prostymi, siwiejącymi przedwcześnie włosami, niezdrowo bladą cerą, z niezadbanymi dłońmi i w pogniecionej sukni wyglądała przeciętnie. I to tak doskonale przeciętnie, że skłaniało to do podejrzliwości.

 

Najpierw umarł jej mąż.

Miasto przyjęło wiadomość o jego śmierci z respektem. Hrabia von Kersten była to osobistość wielce poważana i szanowana. Prowadził on spółkę zajmującą się produkcją metalowych obić do krzeseł. Przed nim interes prowadził ojciec, a jeszcze wcześniej dziadek i pradziadek. Cały swój czas i wszystkie myśli hrabia poświęcał firmie, której prowadzenie było dla niego świętością, a powodzenie – kwestią honoru rodziny. Miał on niebieskie, wiecznie łzawiące oczy i duży brzuch, który rósł proporcjonalnie do wzrostu dochodów jego bogacącej się firmy.

Nie była to postać szczególnie interesująca, toteż gdyby nie umarł, choć może zabrzmi to brutalnie, wcale byśmy się nim nie zajmowali. Ale skoro jego śmierć taka była znacząca dla naszej pani bohaterki... Wprawdzie zgon męża nie wywarł na niej szczególnego wrażenia – nie to, żeby hrabina była bez serca, po prostu była to kwestia czasu. Od miesięcy podupadał na zdrowiu, a zanim umarł zdążył jeszcze pozamykać interesy i zabezpieczyć majątek żony i małego Tima – majątek z dochodów firmy, który miał zapewnić im godne utrzymanie.

Niełatwo było hrabinie porzucić kochany dom w Wiedniu - była to bowiem kobieta uczuciowa i sentymentalna, choć może hrabinie to nie przystoi. Okoliczności zmusiły ją do sprzedaży domu i przeprowadzki do Salzburgu. Zanim przywykła do nowego miejsca, musiało minąć parę długich, trudnych miesięcy.

Później umarł jej syn.

Lecz o tym będziemy mówić w innym miejscu.

 

II - przyjazd

Wróćmy do właściwego czasu naszej opowieści, kiedy to hrabina Kersten wysiada z pociągu we Lwowie i jedzie powozem na wieś o nazwie Karlsdorf.

Piękna to była droga! Wiła się przez przestworza łąk pełnych krwistych maków, pięła na leśne pagóki i cicho biegła przez bukowe gaje. Słońce chyliło się ku zachodowi i roztaczało swe promienne kręgi nad polami malowanymi zbożem: wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem. A wszystko przepasane jaby wstęgą, miedzą zieloną, na niej z rzadka ciche grusze siedzą.1

Karoline Kerstet jechała dwukonnym powozem w swej czarnej sukni i strojnym kapeluszu podróżnym. W szerokich, męskich dłoniach odzianych koronkowymi rękawiczkami trzymała falbaniasty parasol. Z rozkoszą wciągała w płuca to czyste, wiejskie powietrze, a gdy powóz podskakiwał na wybojach, przez jej poszarzałą twarz przemykało coś w rodzaju uśmiechu.

Wreszcie ukazał się dworek, wyniosły i zadbany, świecący z dala pobielonymi ścianami; słowem, odpowiedni dla hrabiny. Lecz przez bramę nie wjechali - woźnica zatrzymał się na bocznej szosie i uprzejmie, z odwagą właściwą prostaczkom, oznajmił, że to koniec podróży.

- Wieso? Ich bin aber noch nicht da - zdziwiła się hrabina, nie ruszając się z miejsca.

- Owszem, już wielmożna Frau zajechała. Tutaj jest folwark Olesińskich i tutaj wedle umowy panią hrabinę zostawiam. Bagaż już czeka. Adieu! - i uchylając kapelusza z przekorną, złośliwą czcią, odjechał.

Karoline Kerstet, raczej zdumiona niż oburzona, ruszyła ścieżką przez sad w kierunku dworku. Szła, oddychającym wonnymi zapacham śliw i jabłoni i taka była wzruszona, że chwilami przystawała i przymykała oczy – tak bardzo była udręczona i spragniona szczęścia i wolności. Zaczęła nawet żałować, że ma na sobie tą ciężką suknię z czarnej tafty, kiedy jest tak ciepło... a był to przecież symbol jej żałoby.

Podczas jednej z takich "rozkoszowywań chwilą" stanęła między zielonymi gałęziami, na których kołysały się pąsowe jabłuszka. Trwała przez chwilę z przymkniętymi powiekami, a gdy wreszcie je podniosła, zobaczyła, że tuż przy parkanie stoi młoda dziewczyna. Hrabina ze zdumieniem zauważyła, że jest ona niezwykle piękna.

Młoda dziewczyna musiała być pasterką – w jednej ręce trzymała kwiecisty wianek, w drugiej drewnianą laseczkę. Miała na sobie prostą, białą bluzkę i błękitny fartuszek. Jej głowę ozdabiały dwa złote warkocze, która od słońca blasku świeciła się jak korona na świętym obrazku. Ale najbardziej zdumiewające były oczy pasterki (hrabina dobrze je widziała ukryta między gałęziami jabłoni). Były to oczy blade, słowiańskie – o skośnych kącikach i frywolnym wejrzeniu. Serce hrabiny zaczęło bić szybciej, bo pewna była, że już gdzieś te oczy widziała. A gdy pastereczka pobiegła do swoich owiec, Karoline Kerstet długo jeszcze stała pod jabłonią, trzymając omdlałą dłonią jej gałęzi.

 

- Frau von Kerstet, moje uszanowanie! - przywitał ją pan Olesiński, całując męską dłoń w koronkowej rękawiczce - Nie widzieliśmy, gdy szanowna pani zajechała... Jak to? Woźnica pani nie dowiózł? - i wyraził głębokie niezadowolenie z tak bezczelnego potraktowania szanownego gościa. Wyobraża sobie, jak bardzo Frau jest zmęczona po podróży. Może zechce udać się do restauracji na ciepły posiłek, a następnie do pokoju? Jest to pokój pierwszorzędny, takiego właśnie słowa użył: pierwszorzędny, z malowniczym widokiem na pola i lasy.

Hrabina była tak zmęczona, że kiedy tylko znalazła się w swoim pierwszorzędnym pokoju, rozebrała się i położyła. Miała zwyczaj palić przed snem, więc paliła i myślała o pastereczce i jej niezwykłych, szaro-niebieskich oczach. Pewna była, że skądś te oczy znała i czuła dziwny ból w sercu, gdy wracała do nich pamięcią. Jednak podróż była tak wyczerpująca, że hrabina omal nie spowodowała pożaru, zasypiając z papierosem w ustach. Wreszcie zgasiła go i spędziła noc w długim, ożywionym rojeniami śnie.

Rano obudziło ją pianie kogutów. Dzień zapowiadał się sonnig und wunderbar. Ranna rosa świeciła na kwiatach, a żółte słońce omdlewało wśród obłoków na bladym niebie - nikłych i zmąconych. Owocowy powiew z sadu szeptał wśród zbożowych pól, a srebrny gaj (rysowany drzewami jak kreski) dzwonił jak zielona kuźnia. Pani Kerstet otworzyła okno i poczuła się prawdziwie sunsweet... lecz nagle zawołała z goryczą:

- Wie ist das alles euer! - i zatrzasnęła okiennice.

Było to niespodziewane nawet dla nas, biografów hrabiny. Jej zachowanie postaramy się usprawiedliwić (tym samym tuszując nasze zmieszanie) pewnymi prostymi, lecz prawdziwymi słowami: la donna e mobile!

Trzasnąwszy oknami (strasząc przy tym nieszczęsnego woźnicę), nasza dziwaczna, gwałtowna hrabina wystroiła się w swe czarne suknie i zeszła do restauracji na śniadanie.

Była to duża restauracja podobna do tych hotelowych, hrabina nawet dostała własny stolik pod oknem. Lecz oto usiadła, rozejrzała się i – rzecz niesłychana! Przy stole państwa Olesinskich, mieli oni bowiem zwyczaj jadać razem ze swoimi gośćmi, siedziała jej cudna pastereczka! Teraz jednak wcale nie przypominała pastereczki, a raczej młodą damę; miała na sobie białą suknię przepasaną jedwabną wstążką, korale na szyi i włosy splecione w długiego, złotego warkocza. Twarz tylko pozostawała piegowata i opalona, a blade, kirgijskie oczy wciąż patrzyły frywolnie.

Coś jak czułość i przestrach, jak rozkosz i ból sprawiło, że hrabina odwróciła się krzesłem, żeby jej nie widzieć. Była wstrząśnięta i uszczęśliwiona zarazem: odwrócona słuchała głosu dziewczyny, wesołego, czystego głosu, której pan Olesiński odpowiedział, wymawiając parokrotnie jej imię. Karoline Kerstet wysłuchiwała z zaciekawieniem, lecz nie mogła pochwycić nic, prócz dwóch melodyjnych zgłosek, coś jakby "Ma-osia" lub "Ma-osiu". Podobał jej się ten dźwięk, uważała, ze jest przyjemny i pasujący do tak przyjemnego zjawiska – i zadowolona zabrała się do wdzięcznego pałaszowania swojego omletu.

Obok stołu hrabiny siedziała pewna angielska dama, która nawiązała z naszą bohaterką small talk. Okazało się, że Angielka przebywa tu dłużej (a przybyła na kurację spowodowaną backache) i potrafiła powiedzieć hrabinie, że tak, that girl's name is Małgosia Olesińska, but she's not a daughter of Mrs. Olesiński. She is his niece and she has come here for vacation.

Małgosia, jakie to śliczne imię, myślała Karolina Kerstet, krocząc polną ścieżką. Było już po południu, hrabina największy upał przesiedziała w salonie, wachlując i pocąc się obficie. Dopiero gdy trochę się ochłodziło, postanowiła wybrać się na przechadzkę nad pobliskie jezioro. Poznana na śniadaniu Angielka wyraziła chęci towarzyszenia jej, ale pani Kerstet delikatnie odmówiła. Nie to, żeby nie lubiła angielskiej damy – hrabina po prostu przez tyle miesięcy stroniła od ludzi, że teraz spacer w towarzystwie wydawał się jej czymś zupełnie nie na miejscu. Poza tym chciała przemyśleć wiele rzeczy i po raz pierwszy od długiego czasu – myśli te były przyjemne.

 

III - Tim

Jezioro było martwe i srebrzyste, a wokół niego zeschłe badyle, w których koziorogi szukały zaułków. Spacer po nużącym, upalnym dniu tak otrzeźwił panią Kerstet, że wcale nie miała ochoty się zatrzymywać - okrążyła jezioro dwa razy i postanowiła wejść na pagórek.

Wspinanie się cieszyło ją, jej pierś oddychała szeroko; a kiedy, już z pewnej wysokości, obejrzała się i ujrzała w dali taflę jeziora, zaczęła śpiewać. Była piekielnie niemuzykalna, jako mała dziewczynka nie grała na instrumentach ani nie śpiewała w szkolnym chórze (jej ojciec również był nie-muzykiem), toteż nie znała żadnej piosenki i sama układała słowa, które po prostu przyszły jej na myśl:

- Das ist nicht nur euer,

Das sind jetzt meine Abenteuer,

Polnisch – zigeunerhaft!

Z początku nuciła cicho, potem śpiewała głośno i ze wszystkich sił. Miała niski, dźwięczny głos i hrabinie podobało się jego brzmienie – w śpiewaniu odnajdywała coraz większa przyjemność. Nagle uczuła silne zawroty głowy i zdyszana rzuciła się na trawę. Ale zaledwie usiadła, krew buchnęła jej z nosa tak obficie, że niezupełnie udało jej się uchronić ubranie. Musiała z powrotem zlecieć do jeziorka, żeby przepłukać swoją chustkę do nosa i przemyć twarz. Chwilę trwało, zanim hrabina mogła rozsiąść się na brzegu i cała uwalana krwią spokojnie odetchnąć.

I nagle poczuła się przeniesiona w dawno miniony czas i to tak silnie, jak gdyby została porwana w owo tam i wtedy; jak gdyby tutaj nad jeziorem w Karlsdorfie spoczywało puste ciało, a właściwa Karoline Kerstet znajdowała się gdzie indziej.

Miała dwadzieścia parę lat, była żoną i matką, która prezentowała się tak okazale, że na ulicy ściągała na siebie powszechną uwagę. Gdy zdarzyło się, że wystrojona w suknie i klejnoty mijała orszak ulicznych panów, doświadczała uczucia nieokiełznanej wesołości i kroczyła jak gdyby aleją róż, światła i zapachów. Była to nędzna duma i niska radość, że ulicznicy obrzucają ją zuchwałymi oczami, a zaczepiają uśmiechem – Karoline Kerstet wiedziała to wszystko, ale taka to już natura kobieca, że choć nawet chciała tłumić w sobie te uczucia, to jednak chwile samotnych spacerów przez wiedeńskie ulice nie mogły nie sprawiać jej przyjemności.

Dopiero gdy wracała do domu zapominała o wszystkim; jak silna jest bowiem płaska kokieteria przy wiecznym i czystym uczuciu macierzyństwa?

Antonin Kerstet, na którego wołano zdrobniale Tim, miał pięć lat. Gdy spytano "wie alt bist du, Tim", mały wyciągał pulchną rączkę z wszystkimi pięcioma palcami rozszerzonymi najbardziej jak umiał; tak, aby pytający nie miał wątpliwości. Gdy tylko nauczył się chodzić, wszędzie było go pełno – biegał po całym domu i żadna z guwernantek nie potrafiła go upilnować.

Karoline Kerstet ledwie domknęła drzwi, a mały Tim już był przy niej i ciągnął ją za rękę, żeby pokazać jej, co też nowego zmajstrował. Rączka jego była pulchna i delikatna, a cała powierzchowność niezupełnie przeciętna. Był typem bruneta zdarzającym się nierzadko w ich blond ojczyźnie – ciemne włosy układały się w loczki i opadały na czoło, natomiast oczy były blade, szaroniebieskie czy też niebieskoszare, kąciki były wąskie i tatarskie – być może przez słowiańskie korzenie hrabiego - a spojrzenie tych oczu wesołe i zaczepne. Nie szpeciło go to wcale, a raczej dodawało uroku i czyniło jego twarz niezwykłą i niezapomnianą.

Hrabia siedział w fotelu i jadł bułkę z szynką. Tim przeszedł obok niego i pokazał matce swoje rysunki: każdy prawie przedstawiał pejzaż, a to na jednym szemrały kwiaty i płynął wartki potok, na kolejnym konie pasły się na łące...

Pewnego dnia pojeździmy na tych koniach, dobrze?

Oj, nie wiem, chyba bym się bała...

To nic! Ja będę obok.

Taki właśnie obraz zachował się hrabinie w pamięci – mały, uśmiechnięty Tim ze swoimi słowiańskimi oczami pokazujący jej konie na łące: jeden biały i jeden czarny.

Rok później Antonin Kerstet umarł na grypę. Pochowano go w małej czarnej trumience w grobowcu rodu von Kerstet na wiedeńskim Zentralfriedhof. Wówczas hrabina także zaczęła chorować, lecz była to raczej choroba duszy niż ciała. Trwało to dwa lata w czasie których wychudła, posiwiała i, jak uważało salonowe towarzystwo, zdziwaczała. Gdy stan jej trochę się polepszył, lekarze doradzili "urlop" we wsi pod Lwowem.

Otworzyła nagle oczy, wzruszona głębią swojego zapamiętania. "Mały Tim, pomyślała z czułością, nigdy bym nie pomyślała, że go jeszcze tak wyraźnie zobaczę. A właśnie widuję go tutaj codziennie, bo ta pasterka całkiem jest podobna do niego... A więc dlatego tak się nią interesuję? Nonsens, zupełny nonsens... Zresztą muszę już iść i to jak najprędzej."

Rzeczywiście w czasie gdy hrabina (czy też raczej ciało hrabiny, choć może upiornie to brzmi) leżała nad jeziorem, nastał wieczór i zaczęło się ściemniać. Wstała nie-elegancko, bo znów poczuła zawroty głowy i często zatrzymując się po drodze, wróciła na folwark. Bądź, co bądź, był to żałosny powrót z tak dumnie rozpoczętego spaceru!

Na folwarku była już pora kolacji, toteż hrabina nie przebierając się, weszła do restauracji. Zajęła swoje miejsce, tym razem przodem do stołu Olesińskich, i ignorując zdębiałe spojrzenie Angielki – suknię miała przecież uwalaną krwią – zabrała się za swojego kurczaka na zimno, nie spuszczając przy tym oka z Małgosi. Małgosia musiała wyczuć to spojrzenie, bo gdy Olesińscy zakończyli posiłek i ruszyli przez salę, kłaniając się gościom i życząc dobrej nocy, dziewczyna spojrzała prosto na hrabinę i to właśnie jej się ukłoniła. Hrabina choć oszołomiona zdołała się odkłonić. Była z tego powodu przeszczęśliwa.

 

IV – ein Unterlegene

Pani Kerstet następnego dnia z zagadkową i niepokojącą miną udała się do miasta, a wróciła – rzecz niesłychana! - z całym naręczem strojów. A cóż to były za stroje! Mleczne, różane i koronkowe muśliny jak dla młodej panienki! A takie cieniutkie i lekkie jakby to pajęczyca tkała, nie szwaczka... Hrabina jak byle kochanka pragnęła podobać się i doznawać gorzkiego niepokoju, że może to być niemożliwe. Teraz długie chwile spędzała nad swoją toaletą, wkładała swoje klejnoty i używała prawdziwie afrodyzyjnych perfum. Gdy pierwszy raz poszła do stołu tak wystrojona (a do tego podniecona i pełna napięcia) w swej sukience z różyczkami zamiast żałobnie czarnej, wywołała wielkie wrażenie. Angielka spojrzała z uznaniem, a pan Olesiński zatrzymał się i rzekł:

- Frau Kerstet, rozkitła pani jak te róże, które tak miło zdobią pani kibić. Doprawdy, nie ma nic gorszego niż widok źle ubranej kobiety, a pani wygląda pani dziś olśniewająco...

Lecz największą przyjemność sprawiła jej Małgosia, która po wbiegnięciu do sali i zajęciu miejsca, spojrzała wprost na nią, hrabinę! Było to spojrzenie krótkie i zupełnie przelotne, jednak Frau miała wrażenie, że zatrzymało się ciut dłużej na jednej z róży przy jej dekolcie. Z tego powodu hrabina zarumieniła się jak pensjonareczka i mało brakło, a zaczęłaby chichotać!

W obliczu słodkiej młodości, która ją oczarowała, sama poczuła się młoda, czuła cielesną potrzebę pokrzepiania i odświeżania się. Z dnia na dzień robiła się coraz zdrowsza i bardziej żywa, twarz i ręce jej się opaliły, a na głowie nie było już ani jednego siwego włosa – była to zasługa fryzjera, do którego jeździła aż do Lwowa.

Często, niemal ciągle, widywała Małgosię; ograniczona przestrzeń, wyznaczony porządek dnia sprawiły, że dziewczę o oczach jej zmarłego synka przez cały dzień, z przerwami, znajdowało się w pobliżu hrabiny. Widywała ją podczas posiłków, w przepychu salonu, gdzie czasami grała przy fortepianie ku uciesze gości, w sadzie, dokąd często chodziła, żeby czytać książki i na spacerach, jeśli łaskawy przypadek na to pozwolił. Najwięcej radosnego strachu dostarczały hrabinie chwile podczas uroczystości rozdania poczty. Odbywało się one co cztery dni i choć hrabina nie otrzymywała żadnych listów ani kartek, bo wszystkich przyjaciół straciła, to jednak pojawiała się zawsze. Być może to dlatego, że na rozdaniach zawsze obecna była Małgosia i goście tłoczyli się w takim ścisku, że przysunięcie się bliżej niej nie sprawiało hrabinie trudności? Ostatnim razem postąpiła tak brawurowo, że stała tuż za nią i to tak blisko, że mogła policzyć piegi na dziewczęcym karku... Lecz nagle Małgosia cofnęła się i nastąpiła pani Karoline na stopę.

- Pardon - rzekła w jej stronę i przecisnęła się do wyjścia. Ten sukces napełnił hrabinę trwożliwą, niemożliwą wręcz rozkoszą.

No i była jeszcze Angielka. Dziwną grę prowadziły te dwie damy. Nie ulega wątpliwościom, że samotna ma'am Robinson musiała coś podejrzewać, bo coraz częściej zwracała uwagę na Małgosię i rzucała pod jej adresem jakąś sceptyczną naganę ("Frau Karoline, czy zauważyła pani, jak też się ta młodzież ubiera? Proszę tylko spojrzeć na miss Olesinska, taka to cieniutka sukienka, że byle wiatr zawieje, to dostanie backache"). Wówczas hrabina rumieniła się – nic na to nie mogła poradzić i zdaje się, że nawet nie chciała (!) - i odpowiadała pospiesznie, z podnieceniem ("Ależ, madame, to przecież taka moda, sama mam zresztą podobną...")

Nie wiadomo jednak, co Angielka tak naprawdę myślała, ale Karoline Kerstet niewiele się o to troszczyła. Także niewiele się troszczyła o rozumowe uzasadnienie swoich uczuć, a już wcale o to, jak należałoby je nazwać, gdyby się to okazało koniecznym. Jednak nie było takiej potrzeby, bo podobna konieczność nie zachodziła; niemożliwością było, by rzecz stała się kiedykolwiek przedmiotem rozmowy.

Uczucia te, tak trudne do nazwania, posiadały taką żywotność, że hrabina nie potrafiła myśleć o niczym innym. Budziła się z myślą, że dzisiaj znowu będzie mogła patrzeć na Małgosię i słuchać jej dźwięcznego głosu, i codziennie od nowa napawało ją to szczęściem, a także strachem i dużo cierpiała przez doznane niepowodzenia. Jak powiedział kiedyś ktoś bardzo mądry: wer am meisten liebt ist der Unterlegene und muss leiden.

 

V – pożegnanie z Polską

Był ostatni dzień pobytu hrabiny w Karlsdorfie (myślała o nim z lękiem). Lato nabrzmiało już i dojrzało jak gruszka, która zaraz ma spaść z drzewa. Było upalne, sparzone jak pokrzywa popołudnie. Frau Kerstet spacerowała wśród wybujałych traw pod swoim falbaniastym parasolem, a wkoło unosił się zapach o korzennej woni. W polach rozbrzmiewały głosy koników polnych. Gdy hrabina zeszła ze wzgórza, zobaczyła dwa pasące się konie – jeden czarny, drugi biały. Wolnym krokiem zbliżyła się do nich.

Piękne, prawda?

Odwróciła głowę i zobaczyła, że przed nią stoi pasterka – jasnowłosa, z twarzą jak dorodne jabłuszko i z bielutkimi rączkami splecionymi za plecami.

Hrabina nie była wcale oniemiała czy przerażona; wręcz przeciwnie, była zupełnie spokojna. Jakby to spotkanie było naturalną koleją rzeczy i to tak niepodległą i pewną, jakimi są prawa natury; jakim jest przeświadczenie, że słońce rano wstanie, a zajdzie wieczorem, że po zimie nastąpi wiosnia, a po wiośnie lato, że nocą świecą gwiazdy odległe o tysiące mil stąd...

Tak – rzekła, gładząc końską grzywę – Bardzo piękne.

Pastereczka podeszła bliżej i z dziecięcym uśmiechem spytała:

Pani nie chce pojeździć?

Oj, nie wiem, chyba bym się bała...

To nic! Ja będę obok.

Konie nie były osiodłane, ale to nie miało znaczenia. Karolina Kerstet dosiadła czarnego, a Małgosia białego. I tak pewnego gorącego południa wśród fali szumiących łąk i powodzi kwiatów, na polach Karlsdorfu można było dostrzec dwóch jeźdźców. A trawy były tak wysokie, że konie zatonęły w nich, a jeźdźcom widać było tylko ramiona i głowy. Wyglądało to, jakby płynęli w dziwacznym, żółtym morzu zboża. Nagle jeden z nich (jechał przodem, a jego długie, złote warkocze podskakiwały w kusie) zawołał:

- Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu,

Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi.

A drugi jeździec odparł ze śmiechem:

Was redest du, Ma-osia? (Hrabina w myśli tak długo zwracała się do Małgosi po imieniu, że nawet nie przyszło jej na myśl, że odpowiedniejszym byłoby "Fräulein")

Zatrzymały się nad rzeką, której srebrzyste wody wyglądały jak falujące, kobiece włosy. Hrabina westchnęła i rzekła tak:

Piękno, pamiętaj, Tim, tylko piękno jest boskie i widzialne zarazem i w ten sposób jest więc drogą zmysłowości... Jest, kochany Timie, drogą artysty do ducha. Namiętność jest naszym wywyższeniem i naszą tęsknotą musi pozostać miłość - to jest nasza rozkosz i nasza hańba.2

Tim zmrużył swe wąskie, słowiańskie oczka. A słońce chyliło się ku zachodowi; niebo było różowo-poramarańczowo-sine. Aniołowie miłości pogubili swe pióra – wionęły nad lasami złocisto-rudawych olch, pagórkami porosłych mleczem i dworkami, z których kominów unosił się kłębiasty, popielaty dym. Nad Karlsdorfem zawisła smuga – jak złocista langusta – a wokół pachniało siewnymi zapachami i korzenną, mokrą ziemią.

Stali tak długo w promieniach zachodzącego słońca, matka i syn; ona na czarnym koniu, on na białym...

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania