Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Zakamarki - Rozdział 1 - Pan Tadeusz i Pan Volkov

Szary świt wślizgnął się przez stare okiennice i osaczył sypialnie. Łóżko z jasnego litego drewna zaskrzypiało, a spod rozgardiaszu białej pościeli wyłoniła się zaspana twarz Pana Volkova. Ciemne włosy, odzwyczajone od zimnego dotyku degażówek, kleiły się do czoła. Otworzył zapuchnięte oczy, zmrużył je i skierował na budzik niemo tykający na szafce nocnej. Dochodziła szósta. Listopadowy deszcz miarowo dudnił o szyby. Serce niespokojnie obijało się o żebra, a gorączka nie dawała spokoju. Omiótł pokój nieprzytomnym spojrzeniem i zatrzymał wzrok na mnie. Ja też na niego patrzyłem, chociaż bez okularów nie mógł tego dostrzec. Pociągnął nosem, wyczuł smród alkoholu. Zmarszczył cienkie brwi.

— Jest wcześnie — mruknął zachrypniętym głosem. Słyszałem niejasny wyrzut w jego tonie, ale między pojedynczymi literami sączyła się znikoma troska.

— Nie spałem — odpowiedziałem. — Nie spałem, więc obojętnie. Jak się czujesz?

— Wszystko mnie boli. Miałem koszmary. Gorąco mi — podniósł się do siadu, czemu towarzyszyło ciche westchnięcie wysiłku. — Mam wrażenie, że umieram.

— Zazdroszczę.

Wychyliłem butelkę wódki, upiłem. Procenty paliły w przełyk i żołądek. Było mi niedobrze. Albo i dobrze. Było mi dobrze.

— Potrzebujesz czegoś? — zapytałem. — Kawy, papierosa, wódki, wiersza?

— Lekarstwa.

— Nie ma lekarstwa na życie — zaśmiałem się. Wódka wypełniała żyły, wędrowała w ciele i tłumiła rozsądek.

Syrena ambulansu przedarła się przez poranną ciszę.

Może kiedyś ambulans przyjedzie po mnie. Może zabierze mnie w głąb białego szpitala cuchnącego kreoliną. A może nie. Może umrę w samotności i nikt nie wezwie ambulansu. Może dostanę zawału. Może. Może. Może. Morze.

Szum morza wypełniał czaszkę. Czułem się zrelaksowany. Azot spływał do gardła, gubił się w okolicy krtani. Artem na powrót położył się na łóżku i szczelnie okrył kołdrą z bawełny i lyocellu.

— Aspiryny — wymruczał. — Chcę aspiryny.

— Skończyła się. Ostatnią dałem ci przed snem, mówiłem. Pytałem czy iść do apteki, odpowiedziałeś, że nie ma potrzeby. Było zimno, więc nie chciało mi się ruszać. Dobrze wiesz jak jest. Pewnie też byś nie poszedł po alkohol, gdybym ci nie kazał.

— Nie poszedłbym nawet gdybyś mi kazał — rzucił kąśliwie. — Daj mi cokolwiek. Cokolwiek masz, a wiem, że na pewno coś masz.

Ja też wiedziałem, że coś mam. Podzielić się? Nie podzielić się? Podzielić się, bo Artema boli, a mnie nie. Nigdy mnie nie bolało, a i tak zawsze brałem. Brałem więcej i więcej. Więcej niż miałem pieniędzy. Więc niż miałem rozumu.

Niechętnie podniosłem się z białego fotela obitego poliestrem. Kręciło mi się w głowie i chyba kiedy szedłem, to się chwiałem. Po omacku wymacałem małe pudełko w rozdartej kieszeni wełnianego płaszcza zawieszonego na haczyku przy mahoniowych drzwiach. Moje małe, szczęśliwe pudełko, w którym mieści się cały świat. Moje małe, szczęśliwe pudełko kryjące dobro i radość. Moje małe szczęśliwe pudełko opieszale oddałem w pokiereszowane, rachityczne dłonie Artema. Będę żałował, ale nie teraz. Muszę się podzielić, bo boli. Pudełeczko ukoi ból i cierpienie i pozwoli dalej spać.

Uważnie obserwowałem jak wyjmuje strzykawkę. Czyściutką, nowiutką strzykaweczkę, i małą buteleczkę. Obserwowałem buteleczkę przezroczystej rozkoszy. Obserwowałem jak starannie szuka żyły i bez zawahania wbija igłę w alabastrową skórę. Obserwowałem jak szczęście wypełnia jego żyły i też go zapragnąłem. Ale nie mogłem, bo musiałem oszczędzać.

— Zaraz poczujesz się lepiej — wychrypiałem.

Deszcz coraz mocniej bił w okno, a ja zaczynałem żałować. Lana stal zamiast nieba posępnie rozpostarła się nad miastem. Anemiczne, nagie drzewa uginały się pod naporem wiatru. Artem wbił otumaniony wzrok w biały sufit.

Widziałem jego zmrużonymi oczami spokój. Ciepły, lepki spokój, który otulał go ciaśniej niż przepocona kołdra i ciaśniej niż wąskie ramiona matki w dzieciństwie. Gdyby stara Pani Volkov zobaczyła młodego Pana Volkova w stanie odurzenia, prawdopodobnie wściekłaby się. Ale się nie wścieknie, bo nie żyje. Nie żyje od kilku lat, a ja chętnie zająłbym jej miejsce.

Ale jestem Panem Tadeuszem. Panem Janickim. Żyję. Nie żyję. Żyję?

Żyję.

Sięgnąłem po Soplicówkę.

Pan Tadeusz sączył czystą Soplicę.

Pan Artem sączył czysty błogostan.

Zastój.

Czas się zatrzymał, spojrzał na mnie z politowaniem, a ja go zignorowałem tępo wpatrując w błogosławioną nicość. Nicość nieskończoności. Robiłem się senny. Gdybym wstał, to bym upadł. Chciałem krzyczeć, cieszyć się, tańczyć, śpiewać, ale siedziałem w modernistycznym fotelu, który nie był ani wygodny, ani ładny. Nie mogłem się ruszyć, więc myślałem. Myślałem. Nie myślałem.

Chłód nachalnie wdzierał się pod cienką bluzkę, łaskotał skórę, kurczył mięśnie. Nie wiedziałem czy istnieje, czy tylko śnię. Świat wydawał się odległy, zamglony, nieważny. Rozmywałem się. Stłumione dźwięki makrokosmosu atakowały uszy. Czułem się jak mrówka zatopiona w bursztynie.

Próbowałem coś powiedzieć, ale chyba bełkotałem. Nie wiedziałem do kogo kierowałem zniekształcone słowa. Może do nikogo. Może do nieskończoności. Może do czasu.

Światło dnia zalało pokój do połowy, a ja się w nim topiłem.

— Miałem iść dzisiaj na terapię — wypalił Artem. — Do Zodiaku. Chyba dam spokój.

— Daj spokój, nie potrzebujesz tego. Lubię cię takiego — odbiłem.

Nie lubię go takiego, ale z nim mieszkam. Albo on mieszkam ze mną. Nie pamiętam. Po prostu, mieszkamy razem. Dzielimy pokój i życie. Moje dominuję.

— Idziesz do pracy?

— Bredzisz, nie mam pracy.

Zakasłał. Plwocina nachodziła płuca.

Gapił się na mnie, a ja na niego. Uśmiechał się dziwnie, jak nie on, jak ja. Układał w głowie zdania, w napięciu czekałem.

— ,,Carpe diem" — rzekł Horacy.

— ,,Memento mori" — odparł ktoś.

,,Veni, vidi, amavi" — pomyślałem.

XXI wiek nie lubił łaciny, więc oboje się zamknęliśmy. Po co się odzywaliśmy?

— Zaraz zaśniesz — zawyrokował Artem.

— Nie zasnę — odpowiedział Tadeusz. Ja odpowiedziałem.

I zasnąłem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • piliery 02.06.2019
    Świetnie się zapowiada.Jednak : "XXI wiek nie lubił łaciny, więc oboje się zamknęliśmy. " Moim zdaniem "obaj".
  • Wrotycz 02.06.2019
    Artem - sztuka, technika, umiejętności, tu chyba narratora-bohatera w mnożeniu siebie samego. Trójca. Jest On, jego Sztuka i jego alter ego - Tadeusz. Bardzo wprawne pióro, znakomicie się czyta.
    5.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania