Zaklęty (opowiadanie jednostrzał)

Kości głośno klekotały przy każdym najmniejszym moim ruchu, a echo nie szczędziło głupich komentarzy. Po dawnych pięknych oczach pozostały tylko puste, ziejące pustką czarne otwory, mimo to wszystko widziałem, to samo dotyczyło pozostałych zmysłów. Wolałem unikać lustrzanych kałuż, widok wciąż doprowadzał do depresji.

Spojrzałem dookoła, nie wypuszczając z dłoni wielkiego, zardzewiałego kilofa. Ile to lat, tysiącleci minęło od czasu zesłania mej nędznej duszy do tej przymusowej kopalni? Nie pamiętałem imienia ani tego, co uczyniłem, pozostał tylko numer sto sześć, wyryty za pomocą magii. I tym właśnie byłem... Próżno szukałem w pamięci czegokolwiek, co pozwoliłoby odnaleźć choć trochę na temat przeszłości. Miałem nadzieję, że umożliwi mi to szanse na jakąkolwiek ucieczkę.

Tylko gdzie miałbym wrócić... Ludzie albo istoty, w końcu mogłem być orkiem, elfem, albo nawet gnomem, tu wszyscy wyglądali tak samo, które znałem, raczej zapomnieli o dawnym towarzyszu. Tak już było i będzie wśród śmiertelnych istot. Wszystko musi trwać, a każda luka zostanie załatana. Smutne, lecz niezmienne od zawsze.

Podniosłem w górę swe narzędzie i zacząłem rozbijać żyłę jakiegoś minerału. Działałem automatycznie, zupełnie bezmyślnie, dzięki czemu porządkowałem słabnące myśli. Cholera, jeszcze trochę i pozostanę tylko pustą skorupą, wypaloną przez klątwę. Zwróciłem głowę w stronę pozostałych. Dla osoby trzeciej przedstawiał się naprawdę wspaniały widok. Setka szkieletów pracujących w tym samym rytmie, znająca swoje miejsce i obowiązki. Rozłupacze kruszyli rudę, zbieracze wywozili ją na zewnątrz, a nadzorcy spowici w cień, spokojnie obserwowali wszystko z odpowiedniej perspektywy. Za dużo nie mieli do roboty, górnicy ostatkiem sił zachowywali kończący się rozsadek, a tragarze... Cóż... Nic niewarte marionetki z opróżnioną duszą.

Łup, łup i błyszczące w zupełnej ciemności kryształy spadały na skaliste podłoże. Odebrali nam wszystko, poczynając od prób oporu, a kończąc na zmęczeniu. W dzień, w dzień tłukliśmy te durne kamienie, nie oczekując ratunku od tej gehenny. Gdzieś w oddali usłyszałem odgłos łamania kości i metaliczny brzdęk. Jeden z nielicznych doznał niesamowitego szczęścia, cienie wrzucą go do torby, by za kilka godzin mógł wrócić do pracy. Jeszcze nigdy nie byłem u nekromanty, ale zapewne czeka mnie to niebawem. Wzrok mimowolnie powędrował w kierunku powiększającego się pęknięcia wzdłuż obu rąk.

Powinienem czuć strach, panikować, albo chociaż spróbować ułożyć plan, wykorzystać sytuację. W głowie tylko jedna komenda

— Sto sześć... — zasyczał głos obok mnie. Upuściłem kilof i odwróciłem się w jego stronę. Dozorcy stanowili grupę przyjemniaczków z szeptem wyjętym prosto z czeluści piekieł i aparycją ponurego kosiarza. — Podążaj za mną.

Więcej nie musiałem wiedzieć. Ruszyłem więc, mijając po drodze resztę więźniów. Nie oczekiwałem nawet odrobiny ich uwagi i nie zawiodłem się. Jaskinie nawet na zewnątrz otaczały wysokie skały, chociaż mogłem dostrzec nocne niebo, zapełnione gwiazdami, coś jakby drgnęło w mym sercu. Nie miałem jednak czasu na podziwianie widoków, nogi mimowolnie kroczyły przed siebie.

Po chwili pod stopami ujrzałem drewno, a ściany zdobiły liczne, choć nieznane malowidła. Wszystko dobrze oświetlone zielonkawymi pochodniami. Poprowadził mnie wśród masy książek, ustawionych na uginających się starych regałach, rzędy jakby nie posiadały końca, tworząc rozległy labirynt ze stołem pośrodku na okrągłym, wyrzeźbionym podium.

— Cieniu, podaj numer tego, kogo prowadzisz — rzekł czarny rycerz z maską wściekłości na twarzy.

— Sto... sześć — wysyczał w odpowiedzi.

— Siostro, twój znajomy pacjent przybył — rzucił w nieznanym kierunku, odprawiając jednocześnie ruchem dłoni swojego podwładnego.

— Nie musisz krzyczeć, przecież widzę. — Kogoś palce zaczęły poruszać się po moim ramieniu, by wreszcie chwycić kościsty podbródek i zwrócić w odpowiednią stronę. — W życiu bym cię nie poznała. — Tuz obok stała niska dziewczyna, przynajmniej tak myślałem, sądząc po głosie. Nosiła długie szaty tej samej barwy, co wszystko wokół, jakby wszelkie pozytywne kolory zostały zabronione. Na głowie obszerny kaptur, a z przodu maska bez wyrazu, tylko naszyjnik z kośćmi sugerował, że miałem przed sobą nekromantkę.

— Sama chciałaś te reguły... — odparł rycerz, podnosząc mnie i kładąc na stole. Mimo tylu żelastwa na sobie poruszał się bardzo cicho.

— Nie miałam wyboru... — Zapaliła ogromną lampę z błękitnymi kryształami i wzięła pędzel z twardym włosiem. Przed oczyma miałem wizje młotka, wiertła, czy innych podobnych narzędzi, na razie jednak nie przypominało to scen z licznych opowiadań. Przynajmniej wiedziałem, że nie byłem tępym osiłkiem, pytanie tylko w którą stronę z tym czytelnictwem poszedłem. — Ta kopania, czy raczej wiezienie mogło powstać, bo brzmiało egzotycznie i było czymś nowym i jako nadzorczyni też ponoszę tutaj karę. — Jej dłoń delikatnie przejechała po łysej czaszce.

— Może i jakieś rozwiązanie. My cali i ty uciekłaś z talerza temu grubasowi... A tak się ślinił na twój widok. — Mógłbym przysiąc, że za zamaskowaną twarzą widzę uśmieszek. — Ale on za długo nie wytrzyma... — Spojrzał w stronę pacjenta. — Ta klątwa jest mocniejsza od mojej...

— Wiem... — warknęła. — Studiowałam ją przez lata, mając nadzieję, że odkryję sposób na zastąpienie przymusowych robotników zwykłymi drewnianym lalkami... Przynajmniej żyjecie, znajdę sposób, by nas uwolnić...

Dalej nie słuchałem, każde słowo zaczynało mnie lekko irytować. Czułem, jakby ktoś stał obok i szturchał łokciem, śmiejąc się, że nie poznaje tych postaci. Dobrze jednak odczuwać cokolwiek, wiedząc, że jeszcze jakaś iskierka wciąż cicho skwierczy. Zaczynała doskwierać lekka nuda i tęsknota za kilofem. Szukałem czegoś, co zajmie myśli, nic z tego. Siła zaklęcia została wzmocniona przez stół, przez co nie mogłem ruszyć czymkolwiek, pozostało wpatrywać się w blask lampy.

—… jeśli mnie słyszysz i rozumiesz, porusz prawą ręką. — Pierwsza część brzmiała, jakby moje imię, lecz zrozumiałem tylko bełkot. — Co za głupota… Zabezpieczyli się przed moją ingerencją. Runy zaklęcia ani drgną. — W głosie słyszałem lekką rozpacz i rozczarowanie. Kim dla niej byłem? To pytanie nie spowodowało żadnej emocji i szybko zniknęło w odmętach umysłu. Gdyby ją zaatakowali, gdyby sufit ją przygniótł, nie ruszyłbym nawet palcem, ani ziębi, ani parzy. — A gdyby tak…

Zniknęła, tylko po dźwiękach dochodzących niedaleko, mogłem wnioskować, co się tam dzieje. Szelest papierowych stron, głośny trzask kolejno zamykanych ksiąg. Kiedy wreszcie skończy reperować? Kiedy wreszcie wrócę do swojej pracy, by w spokoju zniknąć pośród wielu mi podobnych. Dlaczego miałbym pragnąć inaczej? Nie pamiętałem niczego ani swojej rasy, ani wieku, czego nienawidziłem i czego pożądałem. Czy byłem głupcem, czy idealistą? Aktualnie pozostał tylko pusty szkielet.

— Spróbujmy tego. — Dziewczyna wróciła, dzierżąc w dłoniach rzeźbiony, metalowy rylec, jego czasy świetności dawno przeminęły. Zaczęła cicho, ale szybko szeptać, przedmiot w dłoniach począł zmieniać swoją barwę. W końcu zbliżyła koniec w stronę pacjenta. Ból, który poczułem, nie sposób porównać z żadnym cierpieniem, przepalał duszę na wylot. Leżałem niczym kukła, bez możliwości krzyku, zwinięcia się w kulkę. Dodatkowo przed oczyma przelatywały setki obrazów, przynosząc nieznane miejsca, ludzi. Było to nieznajome, ale zarazem jakby bliskie, krążące puzzle, zbyt liczne, aby je natychmiast złożyć. — To bez sensu — rzuciła, słaniając się na nogach. Nie zauważyła niewielkiej zmiany, małego trybika, powoli ruszającego wielkie tryby. Niewiele, jednak być może otwarła małą furtkę… Aktualnie chciałbym ją uderzyć w tył głowy, rzucają: Jeszcze raz na mnie poeksperymentujesz, to spale ci wszystkie te księgi. Naturalne, ale dziwne. Tak jakbym przechodził przez to wiele razy. — Zbyt słaby przedmiot… Albo problem z runami… Muszę wrócić do odpowiedniej… — mamrotała do siebie. Poczułem wielką ochotę, by opuścić zatęchłe pomieszczenie. Wstałem i skierowałem kroki w stronę wyjścia, nie zauważyłem, nawet kiedy mnie naprawiła. Zanim jednak przekroczyłem próg, poczułem napór na swoich plecach, a z przodu oplotły mnie ręce. Nekromantka coś powiedziała, lecz nie zrozumiałem. Powoli zaczynałem rozumieć jak wielka potęga stała za tym zaklęciem. Blokowało ono wszystko, co pozwoliło mi przypomnieć sobie przeszłość, a jednak istniała furtka. Dziewczyna delikatnie uniosła maskę i pocałowała mnie tam, gdzie miałbym policzek. Gdzieś w głębi zapłonął malutki promyczek nadziei. Chciałbym trochę dłużej pozostać przy niej, by móc spróbować… Nie dane mi to było. Ruszyłem przed siebie, głośno klekocząc, kośćmi. Dobrze, że nie mogłem odwrócić głowy, zbyt wielkim ciosem stanowiłoby zobaczenie jej smutnej, choć nadal obcej twarzy.

Wróciłem na swoje miejsce, magia zmusiła umysł, by skupił wszystko, co miał do pracy. Obym szybko połamał ręce… Nie ma więzienia idealnego, wystarczy tylko znaleźć odpowiedni klucz.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Dekaos Dondi 13.10.2021
    Krajew34↔Mnie się tekst podoba. Podziałał na wyobraźnię mą:)↔A drugi akapit, ma coś w sobie...↔Pozdrawiam:)↔%
  • krajew34 13.10.2021
    Powitać, tekst pisany pod wpływem chwili, więc cieszę się, że się spodobał. Miałem w planach wykorzystać go do czegoś innego, ale stwierdziłem, że zbyt wiele zachodu. A szkoda, by się zmarnował. Specyficzny twór, jak na mnie. Dzięki za wizytę i komentarz oraz całkiem niespodziewaną wizytę.
  • Dekaos Dondi 13.10.2021
    Krajew34↔Ale gdybyś kiedyś stwierdził, że nie tak wiele zachodu, to faktycznie warto.
    "Szkielet" budowli tekstu już masz. A to już naprawdę dużo:)
  • krajew34 13.10.2021
    Pomysł na dalsze losy za pewnie by był, ale aktualnie zacząłem coś nowego. Zobaczymy, może po tej.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania