Zakochany w pokoju dziko
W narożu sypialni na Brochowie stoi czarne, rozbebeszone cielsko łóżka, które kusi milionem snów słodkich jak nocna kochanka, czarne, rozbebeszone cielsko łóżka, które nie jest świadome tego, że jest wyspą. Nieopodal tego łóżka rozciąga się gładka tafla oceaniczna podłogi, wyłożona połyskującymi kaflami w kolorze czarnym jak Czarny Ląd, zaś w rogu przy oknie przycupnął cichy zakątek stoliczka. To idylliczne ustronie pełne wdzięku i uroku aż w oczy kłuje niezwykłą bielą komfortowego blatu-oparcia. Powabu i artystycznego rozdygotania niepozbawiony jest też fotelik z owym stoliczkiem sparowany, złączony węzłem specjalnym, prężący muskuły swe żylaste jak jakiś murzyński tancerz w transie. Na środku pokoju rysuje się cytrusowy bohomaz udający dywan. Postrzępił się, wyłysiał i tak leży. Tylko leży, bo dawno już nie latał. Taki nielot musi ważyć chyba z tonę? A zza gdzieniegdzie szklanych drzwiczek Trzeciego Świata zaglądają do mnie kręte, prowadzące na wyższe partie tego lokum schody czarno-białe, wijąc się wciąż wyżej i wyżej harmonicznie, niby klawisze, niby wibratory kalimby. Czyżby dalej kryła się kędyś jakaś miejscowa Wieża Babel? W mieszkaniu tym na wrocławskim Brochowie na dalekich antypodach biurka znalazła bezpieczną przystań niepozorna lampka w kształcie małpki, która wabi motyle nocy i komary cwanie udające cykady. Jest też las palmowy tapet, z palmami tworzącymi tandetny wzorek, które – odkleiwszy się gdzieniegdzie – spływają efektownie wartkimi kaskadami, rwącymi strumieniami, hucznymi wodogrzmotami, to z prawej, to z lewej strony, nade wszystko zaś z góry, z górnego regla tego niezwykłego pokoju o klimacie monsunowym.
Tak oto z grubsza przedstawiają się tropiki przy ulicy Skwarnej, gdzie zawsze wieje suchy pustynny wiatr od kaloryfera, a czarnoskórzy kosarze-piraci buszują w zakamarkach archipelagu pełnego zwodniczych zaułków, mirażowych lagun, fałszywych cieśnin z koralowcem jako głównym motywem pejzażu. Dom ten pachnie niezapisaną jeszcze historią i wcale nie przypomina strupieszałych gmaszysk poniemieckich, znajdujących się tuż obok, co piętrzą się kaskadowo jak góry nieodległe: Sudety, Karpaty, Alpy, Dolomity. Przez lukę symbolicznego okna, niby przez dziuplę, wlewa się cały dotychczasowy i stary porządek rzeczy, przetacza się, przemieszcza, przepływa i, jak kubeł zimnej wody, ukazuje swoją wyższość względem szpetoty deweloperskich utopii. Te postmodernistyczne namiastki bytów prawdziwych, budowli w pełni wartościowych są jak te nikomu niepotrzebne biliony, tryliony Ulic Krokodylich. Na taki amalgamat doprawdy aż przykro patrzeć, na taką ultranowoczesną szpetotę architektury mozaikowej szkoda nawet pluć. I dlatego właśnie nie pluję, lecz bacznie chłonę poniemieckie balsamy kojące ból istnienia i brak piękna w ogóle i szczególe.
Tuż za oknem wyrasta żyła milionowego molocha, po której mkną czterokołowce: automobile, bryki, fury, gabloty (czy jak zwał, tak zwał), a za nią – majstersztyk (z tym przytulnym mieszkaniem w stylu retro naprzeciwko mojego w stylu nuovo), gdzie piękna właścicielka kusi ponętnymi kształtami pięknej właścicielki przez uchylone nieznacznie okienka – panienka z okienka. Mimo pokusy, nie ja ulegam melodii miłości i refrenowi namiętności. Co mam na myśli? Już tłumaczę.
Spójrzmy na taką oto historię. Razu pewnego ulicą się przetacza mięsista, tłusta bryła, gubiąc monstrualne swe człony i sypiąc się, plując, zapluwając się, wręcz dysząc nawet. A setki małych wyrastających z niej ad hoc, jak u gigantycznej skolopendry, odnóży przebierają po trosze w powietrzu, po trosze po tafli gładkiego asfaltu. Pędzą do sąsiadki w gatkach i na gadki. Świadkowie tej niemalże biblijnej apokaliptycznej sceny są spłoszeni. Spłoszone powietrze wisi jak wisielec, którego, tchórza, spłoszyło życie. I co się okazało?
Nie było mnie przez tydzień, w góry wyemigrowałem, wyjechałem. A gdy wróciłem oczom mym ukazała się gargantuiczna wyrwa w miejscu, w którym do niedawna jeszcze znajdowała się ulubiona ma sypialenka z biurkiem i przenośnym komputerem... i z cytrusowym bohomazem w roli dywanu. Spoglądam raz po raz na wielgachną dziurę, spoglądam w pokiereszowany, poraniony okrutnie gmach, na wystające pręty żeliwne, na rumowisko cegieł i pustaków, przebiegam wzrokiem po esplanadzie, mijając trotuary i zielone szpalery, wyprzedzam spojrzeniem mknące autobusy i trolejbusy, dopędzam przebłysk intuicji, podobno najszybszy na świecie, i zamieram na widok swego byłego lokum, które weszło, wcisnęło, wbiło się w to drugie mieszkanie, w chodzące poniemieckie piękno. A ja myślałem głupio, że tylko ludzie żyją stadnie i w sobie się zakochują. O jak bardzo się myliłem! Ja sam jestem na szczęście niekochliwy i dobrze mi z tą niekochliwością, lecz dajmy już temu spokój, dajme tomu pokoj.
Komentarze (7)
Pozdrowienia!
Mieszkałam w starodawnym mieszkaniu, skąd nas wyrzucono. Już o wiele dłużej żyję w bloku, ale sentymentalnie jestem w tej chwili bardziej związana z drugim lokum, po tu toczyło się wiele lat mojego życia. Tata był niezmiernie przygnębiony po przeprowadzce, bo tamto mieszkanie było jego "dziełem" od początku do końca z punktu widzenia technicznego i estetyki. Pod względem funkcjonalności wygrywa drugie lokum, ale oryginalności to pierwsze.
Tyle moich rozważań na ten temat.
Pozdrowienia!
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania