Zastępstwo za kolczastym drutem

Phil był niezastąpiony. Pracę zaczynał bardzo wcześnie. W magazynie ładował vana, zawoził materiały do Long Bay, a po południu dostarczał gotowy towar. Po drodze kupował karton piwa, połowę zostawiał w lodówce, żebyśmy do domu nie wracali o suchym pysku. Każdego czerwca, wtedy gdy jest najzimniej, zabierał swoją kobietę do Bali na wakacje. Spędzał je w leżaku na plaży w Kuta, z nieodłączną butelką browaru Bintang w ręku i miską krewetek na brzuchu. Gdy już się wygrzał, uciekał za chłodem w góry, na plantacje kawy i pieprzu. Do pracy wracał wypoczęty i pełen energii. Był tylko jeden problem — nie miał go kto zastąpić.

 

Saro pomagał mi zanosić skrzynie. W ich wnętrzu znajdowały się kable różnych kolorów, ucięte do wymaganej długości, albo zwinięte na szpulach i dużych bębnach. Zapakowane w pudełkach leżały rozmaite wtyczki, opaski zaciskowe, termokurczliwe kawałki plastiku i narzędzia: szczypce, obcęgi, opalarki, noże z wymiennymi ostrzami — wszystko czym się można zranić używając niezgodnie z instrukcją. Saro pochodził z Iranu, ale uważał się za Armeńczyka, tak jak jego rodzice. Podkreślał to przy każdej okazji. Wzruszony jego patriotyzmem podarowałem mu płytę z muzyką do baletu „Gajane”. Nucił z niego w kółko jedną melodię, jakby szczególnie wpadła mu w ucho. Od tego momentu byliśmy dobrymi kumplami. Pomagaliśmy sobie w pracy, a po fajrancie zaglądali do pubu lub klubu weteranów.

— Czemu sam tam nie pojedziesz? — zapytałem, kiedy skończyliśmy załadunek.

— Nie mogę. Ostatnim razem ściąłem się z Abdulem.

— Ale to było rok temu.

— Abdul nigdy takich rzeczy nie zapomina.

Też powinienem odmówić, ale zaproponowano mi dużą premię. Poza tym, byłem ciekaw czy praca w Long Bay jest rzeczywiście niebezpieczna, jak o tym krążyły słuchy. Następnego ranka wstałem o piątej. Wysiorbałem kilka łyków gorzkiej herbaty. Dookoła wszystko spało głębokim snem. Uruchomiłem vana stojącego na ulicy przed domem. Po chwili powiało ciepłym powietrzem z kratek wentylacyjnych przy kierownicy. Poczekałem aż w kabinie się ociepli i dopiero wtedy ruszyłem drogą przez miasto, a właściwie pod miastem, tunelem ułożonym na dnie zatoki. Tunel stanowiły zespawane w jeden ciąg betonowe segmenty, z których wypompowano wodę. W szczycie wlókłbym się w korkach dobrą godzinę, ale o świcie ulice były wyludnione, nie marnowałem czasu na skrzyżowaniach. Nim miasto poderwało się na nogi, dojechałem do miejsca gdzie droga wykręca pętlę wokół obszernego parkingu z latarniami na wysokich słupach. Pusty plac wyglądał posępniej niż w słoneczne popołudnie, gdy byłem tu przedwczoraj. Zza okna dyżurki obserwował mnie strażnik w mundurze służby penitencjarnej. Na widok trzymanej w rękach automatycznej strzelby, sięgnąłem do kieszeni, żeby pokazać mu swój identyfikator. Po chwili bramę otwarto i wjechałem do środka. Do vana podeszło dwoje innych strażników w długich płaszczach przeciwdeszczowych. Mężczyzna kucając zaświecił latarką pod podwoziem. Kobieta odsunęła drzwi, wlazła do środka i z góry świeciła po skrzyniach i pudłach. Miała zapadającą w pamięć twarz o delikatnym makijażu, dobrze harmonizującym z bladą cerą oraz granatowością czapki. Spokojnie czekałem aż skończą, a kiedy dali znać, że wszystko jest w porządku, przez wewnętrzną bramę wjechałem na szeroką, asfaltową jezdnię, po bokach ogrodzoną wysokim płotem z siatki i drutu kolczastego. Za ogrodzeniem, rzędem stały kilkupiętrowe budynki z zakratowanymi oknami. Minąłem kort tenisowy, boisko do rugby, trochę się zagapiłem i musiałem ostro zahamować w świetle reflektora na końcu drogi. Z ciemności wynurzył się stojący tam strażnik, otworzył furtkę i skinął na mnie ręką. Przejechałem na drugą stronę, lecz nim zdążyłem się rozpędzić, drogę zagrodziła mi następna bramka, której nikt nie pilnował. Otworzyłem ją jednym z kluczy przyczepionych do szerokiego pasa na spodniach. Volkswagena zaparkowałem niedaleko baraku o ceglanych ścianach i blaszanym dachu. Zgasiłem silnik i uchyliłem okno. Powiało rześkim, morskim powietrzem. Dookoła panowała cisza, w powiewach wiatru mącona stłumionym łoskotem bijących o skały fal. Nie potrzebowałem patrzeć na zegarek, bo dokładnie o szóstej z budynku wychodził Kevin. Był odpowiedzialny za moje bezpieczeństwo na terenie warsztatu. Przywitał mnie i weszliśmy do środka. Po prawej stronie znajdował się nieduży pokój, pełniący rolę biura. Przez szeroką szybę widać było całą salę, na niej stanowiska pracy, ustawione w dwóch rzędach. Kevin wybrał dwóch inmates i kazał im przynieść materiały i narzędzia z vana. Kiedy skończyli, usiedliśmy przy stole, resztki snu odgonić kubkiem rozpuszczalnej kawy, słodzonej brązowym cukrem. Z jednego z pudełek wyjąłem rolkę papieru termicznego i założyłem ją na bębnie faksu, stojącego na szafce obok biurka. Kevin sprawdził listę obecności. Tego dnia w warsztacie do pracy stawiło się dwanaście osób. Przypomniałem sobie radę, jakiej wczoraj udzielił mi Saro:

— Gdy tam będziesz, nikomu nie patrz w oczy, zwłaszcza Abdulowi.

Punktualnie o siódmej rozpoczęto pracę. Przeszedłem się po sali sprawdzić, czy nikomu nie brakuje materiału. Prawie wszyscy pracowali tu od kilku miesięcy, wystarczająco długo, żeby wiedzieć, czego się od nich wymaga. O dziewiątej zaterkotał faks. Na biurku rozpostarłem wyrwaną wstęgę papieru. Przedstawiała harmonogram na dzień dzisiejszy. Zbliżał się koniec roku finansowego, zamówienia się piętrzyły, więcej niż przewidywał plan. O dziesiątej mieliśmy pół godziny przerwy. Z torby wyjąłem kanapki. Widząc jak się zapycham kromkami miękkiego chleba z żółtym serem, Kevin powiedział:

— Jutro nie przynoś śniadania. Pokażę ci, gdzie można dobrze zjeść, za grosze.

Zrobiłem, jak mi poradził. Nazajutrz, w przerwie na lunch Kevin zawołał kolegę. Przepisy nie zezwalały na pozostawienie osadzonych bez nadzoru. Poszliśmy w kierunku dobrze znanego mi boiska. Za siatką przechadzali się odbywający karę. Większość grała w piłkę, kilku w tenisa, reszta tworzyła grupy dyskusyjne, bądź szwendała się luzem. Obgadywano detale, podopieczni nabierali formy przed następnym skokiem. Na nasz widok stojący najbliżej zrobił małpią minę, w odpowiedzi rzuciłem mu krzywe spojrzenie, co zwierz, kto człowiek, było kwestią punktu widzenia. Z pobliskiego bloku zaleciało egzotycznym aromatem bazylii i chili, dodatkowo wzbogaconym liśćmi papedy. Kevin zaprowadził mnie do okienka, za którym uwijało się dwóch Azjatów. Mieli na sobie te same szaro-brązowe ubranie, co więźniowie w naszym warsztacie, do tego w tymże kolorze czepki na głowach. Stojący za ladą z uśmiechem na ustał pytał co podać, odbierał zapłatę i już bez uśmiechu, krzykliwym głosem, w swoim języku drugiemu wydawał polecenie, z którego garnka nałożyć, jakim sosem polać. Za dwa dolary dostałem ćwiartkę lekko usmażonego kurczaka z górą czerwonego ryżu i prawie taką samą kopą warzyw. Usiedliśmy przy jednym z wolnych stolików w obszernej sali przy kuchni. Czekałem aż Kevin przełknie pierwszy kęs. Moje obawy skwitował wyrozumiałym uśmiechem.

— Nie otrujesz się, jedz spokojnie.

Żarcie było niezłe, dlatego kanapek więcej nie przynosiłem. Byłem z siebie zadowolony, bo praca szła zgodnie z planem. Rano przywoziłem materiały, wczesnym popołudniem skończone produkty zabierałem do magazynu. Tam były poddawane kontroli jakości, pakowane i wysyłane do odbiorcy. O wpół do czwartej odpoczywałem już w domu, popijając piwo i relaksując się słuchaniem muzyki. Ku memu zaskoczeniu więźniowie zachowywali się grzecznie. Byli kooperatywni i pomocni. Gdyby nie te ich ubrania myślałbym, że to normalni ludzie.

— To wszystko wyjątkowo niebezpieczni przestępcy — powtarzał Kevin. — Nie daj się podejść.

— Nawet ten hindus?

„Hindusem” nazywałem niepozornego człowieka, który był bardziej uczynny niż inni. Mówił ściszonym głosem, jakby cierpiał na wrodzoną nieśmiałość. Jednak Kevin przestrzegał, żebym nie dawał się zwieść pozorom.

— Zamordował żonę.

Nie mogłem w to uwierzyć.

— Może to był wypadek?

— Wypadek? — Kevin ze zdumienia szeroko otworzył oczy. — Kazał jej założyć sukienkę, taką ze sztucznej tkaniny, a kiedy to zrobiła, oblał ją benzyną i podpalił...

Wolałem nie słuchać co było dalej, ale Kevin tym większe chciał wywrzeć na mnie wrażenie. Widocznie opowiadanie makabrycznych historii sprawiało mu przyjemność. Przysunął się blisko i ściszonym głosem dokończył:

— Ciało biedaczki tasakiem posiekał na drobne kawałki, przepuścił przez maszynkę do mięsa, a co wyleciało z drugiej strony upchał do torebek, które później zabetonował pod domem.

Po takim zakończeniu, hindusa traktowałem z rezerwą.

 

Jeden z więźniów mówił z akcentem podobnym do polskiego:

— Kurva peklo!

— Po jakiemu to, słowacku? — Próbowałem odgadnąć.

— V češtině. Jsem Čech.

„Szczęście, żeś nie Polak” — pomyślałem, a po cichu zapytałem:

— Za co siedzisz?

— Za niewinność. To zwykła pomyłka. Jutro mój adwokat spotyka się z prokuratorem i wychodzę stąd.

Mówił to każdego dnia. Nazajutrz zwrócił się do mnie w delikatnej sprawie:

— Słuchaj, przyniósłbyś mi magazyny... Wiesz, takie co pokazują, jak on jej tego palanta wsadza głęboko.

Udawałem, że go nie słyszę, ale był uparty.

— Wytrzepuję sobie dwa razy dziennie... — urwał, żeby splunąć i zakląć, po czesku. — To dlatego mam trudności z koncentracją w pracy.

Poszedłem poradzić się Kevina, a ten odbębnił jak z regulaminu:

— Przepisy zabraniają więźniom oglądania materiałów pornograficznych przedstawiających penetrację.

— To może coś bez penetracji? Wydajność wzrośnie, wyrobimy plan...

— To im tylko zaostrzy apetyt. Nie pozwól, żeby ci zawracali głowę takimi bzdurami.

W warsztacie były dwie toalety, oddzielna dla więźniów i strażników. Za każdym razem gdy jej używałem miałem obowiązek zamykać się od środka jednym z kluczy, które nosiłem na sobie. Pas i spodnie miałem dobrane w ten sposób, aby nie mogli mi ich ściągnąć bez odpinania sprzączki i guzików. Usiadłem na sedesie. Z boku, na podłodze leżała sterta kolorowych czasopism, których wcześniej nie zauważyłem. Podniosłem pierwsze z brzegu i mechanicznie zacząłem przewracać kartki. Były tam zdjęcia lesbijek: solo, duety, nawet trójkąty; w innych damskie porno, ale w żadnym penetracji. Kevin mówił prawdę.

 

Po kilku spokojnych dniach, wydarzenia zaczęły nabierać tempa. Faks za biurkiem wypluwał taśmę papieru, na której Frank starał się opisać rodzaj produktu, jaki miałem mu dostarczyć. Był niewykształcony, nie znał podstaw rysunku technicznego, ale że to syn założyciela firmy, mógł wtykać palce gdzie mu się podoba. Rozłożyłem papier na podłodze, bo stołu nie wystarczało i usiłowałem rozszyfrować bazgroły Franka. Jak on chce, żeby mu te przewody zrobić? Krosowane, czy proste? Z ekranem, czy bez? Robiliśmy duże ilości i poprawianie usterek było kosztowne. Złapałem za telefon i zadzwoniłem do biura, lecz z każdym słowem Frank ściemniał jeszcze bardziej. Nie czekając aż mi kompletnie zamiesza w głowie z vana przydźwigałem skrzynkę wypełnioną kablem szarego koloru i zaniosłem ją na stanowisko, przy którym pracował Grek. Był on jedynym pracownikiem odsiadującym wyrok nie za morderstwo, tylko tak zwane przestępstwo gospodarcze. Konkretnie chodziło o uprawę marihuany na farmie, o rynkowej wartości około miliona. Kara była proporcjonalna do potencjalnego zysku, żeby interes się nie opłacał. Dostał dwadzieścia lat, bez możliwości ubiegania się o wcześniejsze zwolnienie. Gdyby towar udało mu się upchnąć, wychodziłoby pięćdziesiąt kafli za rok odsiadki, całkiem przyzwoity dochód. Rzuciłem skrzynkę na podłogę.

— Słuchaj, odłóż to na bok. Jest pilne zamówienie na jutro.

Odstawił lutownicę i przyglądał się jak koniec kabla zakręcam w imadle. Na ławce położyłem arkusz papieru z własnoręcznie wykonanym rysunkiem.

— Popatrz, tu masz przewody, a tu piny, do których musisz je przylutować. Obniż trochę temperaturę, żeby nie spalić izolacji. Nie zakręcaj złącza, zrobimy to w magazynie, po sprawdzeniu.

— Do czego ten kabel? — zapytał z ciekawością.

— Do łączenia napędu w komputerze. Nazywa się SCSI-2.

Sam nie wiem czemu wyjaśniałem więcej niż trzeba.

— Ile dostajecie za coś takiego?

— Dwadzieścia pięć dolarów, po odliczeniu kosztów.

Tego również nie powinienem mu mówić. Pracującym w Long Bay płacono dolara na godzinę, premię dwa dolary za sześciogodzinny dzień wyjątkowo dobrej pracy. Gdyby nie tania siła robocza, produkcja byłaby nieopłacalna. Grek miał złote ręce, dlatego powierzano mu robotę wymagającą największej precyzji. Poczekałem aż skończy i pod szkłem powiększającym obejrzałem rezultat.

— Doskonale. Lepiej nikt tego by nie zrobił!

Ucieszył się jak dziecko, a mnie zrobiło się go żal.

— Jakie masz plany, kiedy stąd wyjdziesz?

Nie odzywał się. Niebieskie oczy pobiegły mu w stronę okna bez widoku i odbite nicością zaraz stamtąd wróciły.

— Mógłbym ci znaleźć pracę za całkiem przyzwoite pieniądze.

— Wracam na swoje — odpowiedział uśmiechając się krzywo połową ust. — Tym razem mi się uda.

 

Saro testował przywiezione przeze mnie kable, osobno pakował je w eleganckie torebki z logo producenta, a żeby niczego nie przeoczyć, również prowadził ewidencję na komputerze. Pomagało mu dwoje ludzi. Rozyna, młoda kobieta z Bangladeszu i James, Chińczyk z Hongkongu. Rozyna była z nami ponad pół roku, James dołączył miesiąc temu. Właściwie nie James, tylko tak go przezwali, bo prawdziwego imienia nikt nie potrafił wymówić. Rozyna ukończyła studia, lecz tutaj nie miało to znaczenia. Namawiałem ją, żeby się przekwalifikowała. Odpowiadała zawsze to samo:

— Mam małe baby, muszę się nim opiekować.

— A twój mąż?

Na ten temat nigdy nie rozmawiała. Później się dowiedziałem, że mąż ją porzucił, gdy tylko u dziecka wykryto upośledzenie.

 

Wykonywanie najbardziej uciążliwej, niewdzięcznej pracy przez więźniów, usuwało tylko jedną trudność. Żeby firma mogła wyjść na swoje, należało zawrzeć kontrakt z dobrze płacącym klientem, na długi termin. W tym celu Frank zatrudniał studentów z wyższej szkoły aktorskiej. Z Long Bay przywożono maszyny i ustawiano je rzędem w sali na dole. Studenci byli odpowiednio ubrani i ucharakteryzowani, w sam raz jak do sceny kręconej w filmie. Jeśli któryś miał zbyt piękną buźkę to mu domalowali jakąś szramę, albo kredą przyprószyli włosy, żeby nie wyglądał zbyt młodo, bo to przecież firma marzeń, ludzie zostają tu do emerytury. Wywoływało to znakomity efekt na potencjalnych klientach, odwiedzających nasz magazyn. Zachód zbudowany jest na oszustwie, może dlatego, że na pokazywaniu prawdy nikt jeszcze nie zarobił.

 

„No, jakoś zleciało” — pomyślałem usatysfakcjonowany, zapominając, że złe rzeczy zazwyczaj przychodzą na samym końcu. Zaraz po przerwie śniadaniowej, do drzwi podbiegł hindus i zaczął na mnie nerwowo machać ręką. Nie wróżyło to nic dobrego, o czym prędko się przekonałem. Na sali więźniowie utworzyli zwarty krąg, w środku którego ujrzałem człowieka olbrzymiego jak skała. Wyglądał jakby wznosił modły do nieba wysoko podniesionymi rękami. Miał w nich nadludzką siłę, wystarczająco zabójczą aby jednym uderzeniem pięści spowodować śmierć bramkarza z klubu nocnego na Kings Cross, za co skazano go na czternaście lat. Nie wyjdzie stąd przed ukończeniem czterdziestego roku życia. Chyba, że miłosierny, wszechmocny, wyjątkowy Allah skróci mu męki z rąk niewiernych, w co wierzył niezachwianie. Nazywał się Abdul. Przez chwilę tkwił w bezruchu, strasznymi oczami wodził po sali. Nagle zamachnął się trzymanymi w ręku szczypcami i z całej siły cisnął je o podłogę.

— Ja to pierdolę! — zagrzmiał potężnym basem.

Słysząc to, więźniowie żółwim ruchem pochowali głowy.

— Jebać to, jebać! — wyrzucał z siebie Abdul, a z każdym słowem wszystkich ogarniało coraz większe przerażenie.

Jedynie siedzący obok Grek nie przestraszył się, ale z błyskiem w oczach wykrzyknął:

— Ty skurwielu, zobacz coś narobił!

Z gniazdka wyrwał lutownicę i wymachując w powietrzu dymiącą elektrodą, nogami posuwał w tył i przód, jak szermierz szykujący się do zadania ciosu. Abdul nic sobie z tego nie robił, tylko stał wciąż z okropną twarzą, potężnymi rękami, zwisającymi bezwładnie wzdłuż ogromnego tułowia, czekając zapewne aż za sprawą Allaha warsztat i wszystkich dookoła pochłonie piekło. Wykorzystując ten moment, Grek energicznie wyrzucił nogę do przodu.

— Zniszczę cię! — Spiczasty koniec lutownicy wycelował w twarz Abdula, jakby zamierzał wypalić mu oko.

Jednak Libańczyk nie dał się zaskoczyć. Wykonał unik i silnym kopnięciem wytrącił Grekowi lutownicę z ręki. Grek rzucił się do ucieczki. Abdul za nim. Gonił go po sali, przewracając wszystko co stało na drodze. Na ten widok pozostali więźniowie wszczęli wzajemne zaczepki, wymierzali sobie coraz mocniejsze kuksańce, jakby każdy miał jakieś pretensje i rachunki do wyrównania. Sytuacja zaczynała się wymykać spod kontroli. Kevin zabarykadował wejście do pokoju. Po co narażać życie, skoro mnie i tak nic już nie uratuje. Złapał za radiotelefon i wzywał pomocy z zewnątrz. Ze strachu zupełnie straciłem głowę, lecz wiedziony panicznym odruchem, wskoczyłem na ławkę, schwyciłem kij od szczotki i ściskając go oburącz z całej siły zacząłem walić po metalowym wiadrze na śmieci, jak na perkusji.

— Stać! Na miejsca, wszyscy! — krzyczałem dopóki nie dostałem zadyszki z braku powietrza w płucach.

To walenie musiało popsuć zabawę, bo więźniowie odwrócili głowy w moją stronę. Zeskoczyłem na podłogę. Podniosłem rzucone przez Abdula szczypce. Były wciąż w jednym kawałku. Plastikowe osłony wsunąłem na miejsce, dmuchnąłem na ostrze, ostrożnie usiadłem przy ławie. Czekałem aż niedźwiedzia łapa Abdula skręci mi kark, albo jego pięść wyląduje na moim policzku i do końca dnia zamroczony będę leżeć na podłodze. Lecz Abdul patrzył na mnie bez wcześniejszych emocji, inni również, jak małe dzieci, które wpadły w furię i równie prędko zapomniały, o co poszło. Z pudełka wyciągnąłem niebieski kabel długości półtora metra, zwinięty w dwie pętle i zaciśnięty plastikową opaską pośrodku. Jego koniec schwyciłem delikatnie szczypcami, przekręciłem dookoła. Faktycznie, były trochę tępe i musiałem wykonać jeszcze jeden obrót. Pociągnąłem za koniec izolacji i oderwałem ją, niczym napletek amputowany mężczyźnie. Koniec kabla ścisnąłem między palcem wskazującym i kciukiem, żeby wszystkie przewody ułożyć w wachlarz. Dawno tego nie robiłem i nie byłem pewien, która para ma iść przodem. Z drugiego pudełka wyciągnąłem przezroczysty, plastikowy wtyk RJ45. Do jego środka wepchnąłem przewody, aż ich końcówki gołą miedzią przywarły do styków na końcu. Następnie wtyk umieściłem w zaciskarce, rączkami ścisnąłem ją do oporu. Tak samo założyłem wtyk na drugim końcu kabla. Obydwa końce włożyłem do gniazdek na pulpicie i nacisnąłem przycisk. Odpowiedział mi krótki, pojedynczy sygnał. Połączenie działało prawidłowo. Więźniowie przyglądali mi się w milczeniu. Sami zrobiliby to dwa razy szybciej, lecz teraz nie mogli uwierzyć, jakie to proste. Ten błahy wypadek zmącił im w głowach, chwilowo odebrał zdolność rozwiązywania prostych problemów samodzielnie. Założyłem wtyki jeszcze na dwóch kablach. Wtedy Abdul dał mi znać, żebym zwolnił jego miejsce. Usiadł i jakby nigdy nic, zaczął pracować. Widząc to, pozostali rozeszli się na swoje miejsca. Grek włączył lutownicę, poczekał aż się nagrzeje, elektrodę otarł o mokrą gąbkę, czubek zanurzył w topniku i zaczął przylutowywać następny przewód. Koniec pracy wszystkich zastał w zgodzie i spokoju. Tylko ja wciąż nie mogłem ochłonąć z widoku krwi i martwych ciał w mojej wyobraźni.

 

Po powrocie do biura, od razu pobiegłem na piętro. Oprócz Franka, pracowały tam jeszcze trzy osoby. Stewart, któremu codziennie mamusia szykowała pyszne bułeczki z pieczenią, nieświadoma, że on te bułeczki wyrzucał do kosza, a w przerwie na lunch gonił do budek z wrapami. Poza tym potrafił niewiele, ale był tutejszy i dlatego szybko awansowano go na sprzedawcę, pozycję o którą Saro zabiegał od dłuższego czasu. Drugą na górze była Kate, drobna szatynka, w jednej osobie pełniąca rolę sekretarki i księgowej. Dało się z nią pogadać, a po kilku piwach to nawet przychodziła ochota na co innego. Przywitał mnie Ian, współwłaściciel firmy, ten który mnie zatrudnił. Poinformowano go o zajściu i teraz kombinował, jak to załagodzić, a właściwie stwarzać pozory troski o dobro pracownika. Wziął mnie na bok i rzekł:

— Doskonale ciebie rozumiem i nie oczekuję, żebyś tam wracał. Na dwa ostatnie dni wyślemy Saro.

Dobrotliwy ton jakim to powiedział, kłócił się z wrodzoną chytrością w oczach, której nie umiał się pozbyć. Rezygnować nie zamierzałem, ale pod jednym warunkiem.

— Skoro tak, w czym mogę ci pomóc? — W głosie Iana wyczułem wyraźną ulgę, bo z Saro pewnie nie zamienił słowa.

— Potrzebuję nowych narzędzi.

Ian milczał, ponieważ nie lubił tego tematu.

— Przynajmniej jedną parę szczypiec, zupełnie nowych.

— Do czego ci potrzebne?

— Chcę je komuś dać w prezencie.

— Komu?

— Abdulowi.

Ian znowu milczał, ale na jego twarzy pojawiło się odbicie wewnętrznej walki.

— Wykluczone. Budżet na dwa następne miesiące rozdysponowany. Pierwsza dostawa narzędzi najwcześniej we wrześniu. Zostaną tutaj. Więźniom damy te, których używamy obecnie.

— Mam lepszy pomysł.

Na słowo „pomysł” głowa Iana automatycznie przechylała się ku górze, żeby pokazać perfekcyjne uzębienie w sztucznym uśmiechu.

— Pomysł? Powiedz mi o tym. — Głęboko zapadnięty w miękkim fotelu, wpatrywał się we mnie lisimi szparkami.

— W Long Bay panuje hierarchia stada. Wystarczy zadbać o top dog. Reszta pójdzie za nim.

Ian nie potrzebował się nad tym zastanawiać. Wiedział, że mam rację, ale szkoda mu było każdego dolara.

— Zgoda. Ale kiedy wróci Phil, to mu te szczypce z powrotem zamieni na używane.

 

Ostatniego dnia, przed samym odjazdem, Kevin poprosił mnie do siebie.

— Wiesz, mógłbyś złożyć podanie o pracę tutaj na stałe, jako funkcjonariusz służby więziennej.

— Myślisz, że się nadaję? — odrzekłem zaskoczony taką propozycją.

— Kto zaradził wypadkowi z Abdulem nie musi o to pytać. Mówiłeś, że służyłeś w wojsku. Ile lat?

— Trzy.

— Z bronią umiesz się obchodzić?

— Umiem.

— Właśnie takich jak ty nam potrzeba. Nawykłych do munduru i dyscypliny.

Zdziwiony brakiem entuzjazmu, wytoczył żelazne argumenty:

— Darmowa opieka lekarska i dentystyczna dla ciebie i całej twojej rodziny. Wczesna, podwyższona emerytura.

„Prawdziwy socjalizm” — pomyślałem.

— Zrób to jak najprędzej. Chciałbym pracować z kimś takim jak ty.

Odprowadził mnie do furtki i tam się pożegnaliśmy. Gdy wyjechałem za bramę, rzuciłem okiem na rozłożyste palmy, w równych odstępach posadzone wzdłuż muru, oddzielającego te dwa, jakże różne światy. Nie sądziłem, żebym chciał tu wrócić. Na klawisza się nie nadawałem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 8

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (21)

  • Justyska 01.05.2021
    Człowiek nigdy nie wie, co w nim drzemie, czasem potrafi coś czego nie akceptuje. Bardzo ciekawe opowiadanie, wciągające i zgrabnie napisane. Przeczytane z przyjemnością.
    Pozdrawiam:)
  • Narrator 02.05.2021
    Justyska „Człowiek nigdy nie wie, co w nim drzemie, czasem potrafi coś czego nie akceptuje.” — ten komentarz przypomniał mi scenę z filmu 'Runaway Train', w której Jon Voight przed wykonaniem niemożliwego skoku z jednej lokomotywy do drugiej mówi: „Nigdy nie wiesz co możesz, a czego nie możesz zrobić”. Dziękuję za przeczytanie :)
  • laura123 01.05.2021
    W Twoich tekstach, przede wszystkim, uderza kunszt pisania. O czym byś nie napisał czyta się z przyjemnością i zainteresowaniem. Masz dar obrazowania, jakbyś patrzył na to, o czym piszesz, chociaż wcale nie musi tak być, obraz może być tylko w głowie.
    Bardzo mi się to podoba. 5
    Pozdrawiam.
  • Narrator 02.05.2021
    laura123 Naprawdę tak uważasz, czy chcesz być najmilsza ze wszystkich? Dla mnie temat jest dość ciężki, ciężko mi się pisało, nie jest to życie o jakim człowiek marzy. Tym bardziej cieszy mnie, że twoim zdaniem nie było kompletnie beznadziejne. Dziękuje za tyle pochlebnych słów :)
  • skandal 01.05.2021
    "Gdyby nie te ich ubrania myślałbym, że to normalni ludzi. "(ludzie)
    nie na darmo zwiesz się Narratorem. bardzo staranna narracja. masz oko do szczegółów. w jednym miejscu zauważyłem Nyskę zamiast vana. taki polski akcent :) dobra robota
  • Narrator 02.05.2021
    skandal Ty to masz oko, żeby wychwycić literówkę w tak długim tekście. Chyba będę musiał zamówić nowe okulary. Nyska, żuk, furgonetka... tak brzmi lepiej. Cieszy mnie, że się podobało :)
  • skandal 02.05.2021
    Narrator łatwiej znaleźć literówkę w cudzym tekście niż własnym :)
  • Józef Kemilk 02.05.2021
    Fajny klimat i b. dobrze napisane. Tak na marginesie nie wiem czy chciałeś pokazać, że pozornie normalni ludzie, mogą mieć w sobie potwora. A jak tak jest, to nigdy nie wiadomo, kiedy może odwalić.
    Pozdrawiam
    5
  • Narrator 02.05.2021
    Józef Kemilk Chciałem pokazać, że kiedy wszystko idzie zgodnie z planem więźniowie zachowują się jak normalni ludzie. Ale gdy tylko pojawiają się najmniejsze problemy (np. tępe narzędzia) tracą kontrolę, przestają trzeźwo myśleć, wpadają w szał. Wtedy rzeczywiście mogą się dopuścić czegoś strasznego. Dziękuję za czas i komentarz.
  • Wrotycz 02.05.2021
    Mechanizm sterowania pracą więźniów oparty na maksymalnym zysku, jedno słowo wystarczy: kapitalizm, nie? Niemal dziki, zero mądrej resocjalizacji przez pracę, bo nie o to tu chodzi, co dobitnie ilustruje epizod ze studentami.
    No cóż, chyba pod każdą szerokością geograficzną wciąż ma się dobrze opinia, że dla więźniów najlepsze kamieniołomy i bat.
    Czy się zmienią po zakończeniu odsiadki?
    Absolutnie nie.
    Świetny fragment... wspomnień? Nieważne, czytało się bardzo dobrze.
    5!
  • Narrator 02.05.2021
    Wrotycz Tak, wspomnienia, wyidealizowana autobiografia. Pisząc to miałem wrażenie, że więzienie to rodzaj „sanatorium” dla ludzi nieprzystosowanych do normalnego życia, którzy na wolności popadli by w alkoholizm, zaćpali się, lub w inny sposób do ruiny doprowadzili swoje zdrowie. W więzieniu mogli podreperować kondycję, planować następny skok. Zarabiali symboliczną stawkę, lecz i tak palili się do pracy w warsztacie, bo za murami największym wrogiem jest nuda. Zresztą nawet ten dolar nie był im potrzebny, bo kwaterunek, żarcie, opierunek mieli za darmo. Szczerze to czasem im zazdrościłem. Na ich miejscu pisałbym opowiadania nie troszcząc się o nic innego. Dziękuję za ciekawy komentarz.
  • Wrotycz 02.05.2021
    Narratorze, tak, praca dla większości osadzonych jest ucieczką od nudy. Możliwością wyjścia z celi poza przysługującym im godzinnym spacerniakiem. Zabiciem monotonii, a nawet możliwością poczucia się wolnym.
    W Polsce stosunkowo od niedawna wprowadzono regulacje niepozwalające na li tylko symboliczne wynagrodzenie za pracę więźniów. I dobrze, dlaczego?
    Po pierwsze, w czym lepsze od przekrętu jest symboliczne wynagradzanie za tę samą pracę, tyle że wykonywaną za murami? Czego uczy osadzonych? Cwaniactwa.
    Wg mnie nieetyczne jest, żeby pracodawca tak obniżał swoje koszty produkcji, bo przecież na wikt i opierunek osadzonych nie łoży, co najwyżej czasami dotuje jakiś element więziennych realiów, np. kupi telewizor do świetlicy, zakupi kilka muszli klozetowych, wymieni stare okno, aby dyrektor więzienia przedłużał z nim umowę, bo to bardzo dochodowy biznes, jeśli ktoś jeszcze o tym nie wie, lub nie rozumie.
    Po drugie, żaden osadzony nie może posiadać pieniędzy. Pracujący mają założone konta. Odprowadzają podatki jak my (Pit-y też ich obowiązują) i pewną kwotę na fundusz więzienny. To co zostaje w małym procencie mogą wydać w więziennym kasynie, a reszta jest odkładana na zobowiązania finansowe (różniaste długi od alimentacyjnego po wszystkie inne zasądzone), co choć w części rekompensuje poczynione krzywdy finansowe osobom fizycznym, firmom, instytucjom. A jeśli długów nie mają zbiera im się jakaś suma. I dobrze, bo w końcu wychodzą i nie idą na włam, aby zdobyć środki do życia zanim znajdą pracę. A często nie mają, gdzie wrócić. Więzienie oferuje im jedynie kwotę na bilet do miejsca zameldowania.

    A co do „sanatorium” - widzę Narratorze, że jesteś wyznawcą poglądu, że każdy jest kowalem swojego losu, a więc i nieprzystosowania społecznego. No cóż, nie zawsze tak jest, nie rodzimy się w takich samych rodzinach, środowiskach, systemach poglądów, ale... chyba nie ma sensu rozwijać tej kwestii. Może warto zastanowić się co za ten więzienny dobrobyt muszą oddać i dlaczego np. głowy Kościoła Katolickiego kultywują coroczny zwyczaj obmywania nóg dwunastu więźniom.
    Pozdrawiam. Ciekawe masz życie :)
  • Narrator 03.05.2021
    Wrotycz Masz ciekawe i wnikliwe spostrzeżenia w tematyce resocjalizacji, jakbyś była osobą, która zetknęła się z systemem więziennictwa osobiście. Moje doświadczenie jest raczej powierzchowne, ale to nie znaczy, że nigdy nie rozmyślałem, jak może wyglądać życie za kratkami.

    Co do funkcjonowania biznesu na zasadach nieetycznych, to nie spotkałem jeszcze innych zasad. Owszem, jeśli przysporzysz jakiejś firmie kapitału, to może ci odpalą małą część. Ale jeśli firma zacznie tracić choćby jednego grosza, albo znajdzie kogoś tańszego, to bez mrugnięcia okiem wyrzucą cię na bruk, jakbyś nigdy tam nie pracowała, jak przysłowiowego psa.

    Ale załóżmy, że chcę być człowiekiem etycznym. Jutro otwieram firmę. Płacę wszystkim według kwalifikacji oraz wyników w pracy. Nie wykorzystuję taniej siły roboczej. Jakość mojego produktu rośnie, cena również. W tej walce jakość w końcu przegrywa, ponieważ ludzie zawsze polecą na taniochę. Interes pada, ja i moi pracownicy kończą na ulicy. Jaki stąd wniosek? Nieetyczne jest również kupowanie w supermarketach za najniższą cenę. Kupując tanie ubranie zgadzasz się, żeby zatrudniać dzieci w fabryce gdzieś w Bangladeszu, w nieludzkich warunkach, za grosze. Jeśli masz smartfona szanse są, że do łączenia jego komponentów użyto cyny skupowanej za najniższe stawki, wydobywanej przez ludzi pracujących z narażeniem życia. Jeśli jutro zawali się kopalnia nikt nie wypłaci odszkodowania poszkodowanym, ani ich rodzinom. Kij ma dwa końce: co dla jednego jest zyskiem lub oszczędnością, dla innych oznacza życie w ciężkich warunkach, brak opieki zdrowotnej, dostępu do dalszej edukacji. Żyjemy w świecie przeciwieństw. Dlatego zawsze wierzyłem, że życie to walka, a największym wrogiem człowieka jest drugi człowiek.

    Obmywanie nóg dwunastu więźniom musi przynosić uczucie pokory, może nawet dobrze spełnionego obowiązku, ale więźniom w niczym nie pomoże. Nie symboli nam potrzeba, ale czynów przynoszących namacalne rezultaty.

    Dziękuję za interesujące refleksje spowodowane moim opowiadaniem, zwłaszcza, że się ich zupełnie nie spodziewałem.
  • Wrotycz 06.05.2021
    Uff, dobrze, bronię nie tylko zwierząt, może Nachszon przypadkiem tu do Ciebie zajrzy, Narratorze.
    Twardy z Ciebie zawodnik, z umiejętnością czytania ze zrozumieniem, logicznego argumentowania i wyciągania wniosków, a wiadomo, że nie każdy to potrafi.
    Usprawiedliwić, w zależności od punktu widzenia, można wszystko, relatywizm to przekleństwo, a jednocześnie możliwość łagodzenia niefajnych wyborów. Takie tam przemyślenia, clou w tym, że nigdy nie uda się rozwiązać problemów etycznych odgórnie panświatowym nakazem dla całego globu, bo, to oczywiste: rozwój na planecie nie przebiegał od początku tym samym rytmem, dwa: nie ma centralnego punktu sterowania. To dobrze i źle – relatywizm ułatwia wewnętrzną zgodę na poświęcanie jednostek, grup i całych narodów w imię zysku własnego lub lokalnie zbiorowego. Różnorodność zapewnai postęp.
    Tak się ludzkości ułożyło. Pytanie jak i czy w ogóle kiedyś globalnie wyjdziemy z etycznego impasu. Trudne, bo ekonomia oparta jest na indywidualnym zysku. Gdyby człowiekowi służył jedynie do zaspokojenia najważniejszych potrzeb, nie byłoby problemu. Nie mamy tak jak większość zwierząt ograniczonego terytorium, musimy mieć go wciąż więcej i więcej, vide bossowie korpo.
    Większości to się nie udaje, bo bieda na świecie potężna, ale mniejszość chapie ile można, ba, uważa, że to świadczy o ich talencie, wyższej jakości i inne takie: tere fere kuku. Tu włącza się parskający śmiechem relatywizm i krzyczy: oprzytomnij kobieto, nastawieni na zysk daja pracę milionom ludzi. Czasami ich zwalniają, ale jak konto napuchnie, zatrudnią gdzie indziej i kogoś innego. Patrząc na USA już widać, że zysk doprowadził do wyludnienia miast i regionów, z których przemysł wyprowadzono do Meksyku, do Azji, do byłych demoludów, bo tam tania siła robocza go zapewnia.
    Mam nadzieję, że czegoś ten fakt rządy nauczy. Każdy kij ma dwa końce. Niby Regan w końcówce o tym pomyślał, ale na pokaz przed wyborami.
    Oczywistości piszę, ale po to, by nakierować na myślenie wręcz peryferyjne, ale nie wyłącznie indywidualne, bo jednostki nie dadzą rady mechanizmowi tańszej konkurencji. Trzeba lokalnie (państwo) wprowadzać regulacje prawne, stwarzać warunki równych szans osiągania zysku. Przycinać bezlitosne pazury wyrywające swoje. Nie wszyscy chcą się przemieszczać na potęgę, a szczególnie tam, gdzie prawna wolna amerykanka w gospodarce jest normą.
    Dopóki nie stanie się atrakcyjna w zbiorowym odbiorze inna jakość życia, taka która zepchnie relatywizm na pobocze, globalnie dobrze nie będzie.
    Wyrównania szans nie doczekamy się my ani kolejne dwa, trzy pokolenia, ale mam nadzieję, że ludzie mający władzę, wybierani przez innych ludzi, kiedyś będą chcieli i musieli kierować się etycznym wskazaniem. Symbole na tej drodze są bardzo ważne, bo mogą ową chęć wzbudzić i pomagać w realizacji.

    Tak, Narratorze, dobrze znam realia więzienne, z autopsji, na szczęście nie jako pensjonariusz tej instytucji. Twardo uważam, że nieważne kim człoweik był w więzieniu, ważne kim może się stać po wyjściu. Jeżeli dzięki pracy odłoży sobie coś na start, może za kraty przynajmniej część z nich nie powróci. Per saldo społeczenstwu to służy, a nie utrwalanie stereotypu, że cwaniactwo jest normą.
    Koszt utrzymania więźnia w Polsce, to średnio na miesiąc chyba ok. 4 tys. z hakiem. Z naszych podatków. Niechby ekonomia wpłynęła na myślenie o skutecznej resocjalizacji. Opieranie jej, resocjalizacji, na hipokryzji szefów, to strzelanie w płot.
    Dziekuję za wymianę spojrzeń na problem i gorąco pozdrawiam.
  • Narrator 06.05.2021
    Wrotycz Trudno nie odmówić ci racji, zwłaszcza w tych słowach: „Mam nadzieję...”. Ja też mam nadzieję, tak samo jak chyba prawie wszyscy ludzie żyjący współcześnie oraz ci co żyli przed nami. Nie wystarczą najsilniejsze choćby argumenty, trzeba mieć nadzieję.

    Szczerze, takie dyskusje już mnie nie wciągają. Dziesięć lat temu coś we mnie pękło, uznałem, że jestem ledwie marnym robakiem na Ziemi i to nie do mnie należy zbawianie ludzkości, tym bardziej skoro w życiu nie potrafiłem rozwiązać własnych problemów.

    Wielu uważa, że Nietzsche stworzył filozofię „silnego” człowieka. Wystarczy spojrzeć na jego fotografię: wysokie czoło, imponujące wąsiska, determinacja i niezłomność w oczach. A jednak był to człowiek wewnętrznie słaby, a wszystko co stworzył służyło zaledwie ukryciu tej słabości. Naprawdę silna jest lwica. Nie potrzebuje żadnej filozofii dla usprawiedliwienia własnych czynów. Zabija, bo jest głodna, musi się doczekać potomstwa, a później wykarmić lwięta. Jej istnienie to część tego samego procesu co zachodzi w Słońcu - powolna przemiana wodoru w hel, a co się z tej reakcji wykruszy daje życie roślinom, zwierzętom, nam ludziom. Dlatego zamiast zadręczać się co dobre, co złe, wiecznie poszukiwać czegoś czego się nigdy nie znajdzie, wolę siedzieć w ogrodzie, obserwować pszczoły gromadzące nektar z różnych kwiatków, bo mi to sprawia większą przyjemność aniżeli wdawanie się w jałowe dyskusje. Nawet najmądrzejszy człowiek kiedyś popełnia kardynalny błąd, przez co może zgubić siebie oraz wielu ludzi, a pod koniec życia wciąż jest ignorantem jak dziecko, co pierwszy raz ogląda muszelkę na morskim brzegu. Tylko większość ludzi nigdy się do tego nie przyznaje, bo wtedy nie mogą się „sprzedać”, cokolwiek słowo to oznacza.

    Traktuj moją odpowiedź jako szczere zwierzenia człowieka, którego nigdy się nie spotka, co zresztą nie ma znaczenia, ponieważ ludzie wszędzie są tacy sami. Dziękuję za podzielenie się swoimi myślami i również serdecznie pozdrawiam. Do następnego razu, kiedykolwiek się to stanie :)
  • Pasja 03.05.2021
    Wstęp obrazuje zmęczenie człowieka i chyba częściowe wypalenie zawodowe. Jednak czuje się niezastąpiony i pracuje nadal. Czy nie jest to zbyt wygórowane zdanie o sobie i jakiś sposób na życie?
    Potem bardzo ciekawy opis, można powiedzieć jednego roboczego dnia. Jednak różniący się od innych działów produkcyjnych. Pracownicy zamknięci za kolczastym drutem. Zbiorowisko innej kultury i innego światopoglądu. Inny wymiar kary za morderstwo, przekręt finansowy za narkotyki czy za niewinność. Wszyscy pewnie przyjechali za pracą, za lepszym życiem i lepszymi zarobkami. I co? Wszystko to ich przerosło. Wpadli w piekło kapitalizmu.Zostali wciągnięci w system taniej siły roboczej… ludzie z różnych zakątków świata.
    „Rozyna, młoda kobieta z Bangladeszu i James, Chińczyk z Hongkongu”… matka z upośledzonym dzieckiem i pomiędzy nimi ucharakteryzowani studenci z wyższej szkoły aktorskiej… „Zachód zbudowany jest na oszustwie, może dlatego, że na pokazywaniu prawdy nikt jeszcze nie zarobił”
    Czy tak powinno się resocjalizować więźniów? Nic dziwnego, że wreszcie ktoś nie wytrzymał i wybuchnął. Po odsiadce wrócą tam, gdzie jest ich miejsce… na stare śmieci… "— Wracam na swoje — odpowiedział uśmiechając się krzywo połową ust. — Tym razem mi się uda"… bardziej doświadczony i wyuczony na więziennym wikcie potrafi więcej.
    Jak zwykle doskonała lekcja o nierówności, o wykorzystywaniu człowieka. O ludziach i ludziskach. O poznawaniu tego, co tak naprawdę się liczy w tym świecie. Tylko człowiek z tym liczeniem zostaje zjedzony przez rekiny.

    Hong Kongu… Hongkongu pisze się razem

    Pozdrawiam
  • Narrator 03.05.2021
    pasja Znowu chyba przeczytałaś więcej niż zamierzałem napisać, ale tak to już jest, że jak się coś gotuje to nie ma wielkiej ochoty, żeby to samemu zjeść. Dlatego z ciekawością przeczytałem twój komentarz, jakby to była dalsza część opowiadania. Lepszej recenzji nie mógłbym się spodziewać, za co jestem niezmiernie wdzięczny.

    „Hong Kongu… Hongkongu pisze się razem” — faktycznie, nie pomyślałem o tym, widocznie zachowano jednosłowną konstrukcję z kantońskiego bądź mandaryńskiego, a nie dwa słowa jak w angielskim. Zawsze się można czegoś nauczyć :)
  • Trzy Cztery 04.05.2021
    Jak czytam Twoje opowieści, to czuję się żywcem przeniesiona, a to na stację kolejową zanurzoną we mgle, a to do filharmonii, a to na skalistą plażę, a to do fabryki „za kolczastym drutem”. Piszesz tak, że widać Twoją przyjemność pisania, i może z tego powodu pojawia się moja przyjemność czytania.

    W tym opowiadaniu najbardziej zastanowiła mnie scena z buntem więźniów i sposób, w jaki bohater opowieści sobie z tym poradził. Myślę, że rozgoryczeni więźniowie inaczej zareagowaliby na lufę karabinu skierowaną w ich stronę. O, to mogła być krwawa jatka! A tu – kij od szczotki i kosz na śmieci! Więźniowie na pewno byli przez moment oszołomieni pomysłowością i.. słabością (!) tego wyczynu. Co im może zrobić gość uzbrojony w taką broń? Bardzo dramatyczne mogły to być chwile. A później co? Co robi ten człowiek z biura? Okazuje się, że wcale nie jest jakimś beznadziejnym gryzipiórkiem! On potrafi pracować tak samo, jak mordercy i oszuści. Potrafi posługiwać się cążkami, jak zabójca, zmontować kable z tymi innymi częściami, jak złodziej. Tylko robi to wolniej. Gdzie się tego nauczył? Może jest takim samym „normalnym człowiekiem”, jednym z nich? No i jeszcze – nie boi się pokazać, że jest słabszy.

    Dla mnie to bardzo empatyczna scena.

    Więźniowie poczuli jakąś solidarność z tym człowiekiem, którego mogli bez wysiłku zabić. Poczuli się zrozumiani. I poczuli, że od nich też oczekuje się zrozumienia.

    Taka spokojna – z pozoru – reakcja, zachowanie zimnej krwi, to pozwoliło wszystkim się ocknąć: trzeba przestać. Wrócić na miejsce. Nic się nie da zmienić.

    Czasem, w wielkim stresie, w napięciu, w ogromnej niedoli, taka mała rzecz jak tępe cążki może wywołać tsunami. Człowiek latami obcina coś z podwójną siłą, w dwóch podejściach, a mógłby to robić normalnie – ciach, i gotowe. Skazany jest jednak na mozolną pracę, bo on – człowiek, to tylko... no właśnie – co? Śrubka w Wielkim Mechanizmie. Czasem zapomina się, że trzeba o nią zadbać. O każdą inaczej. Czasem śrubka musi o sobie przypomnieć, i... zapiszczy. Dobrze, że ktoś potrafi ten pisk zrozumieć.
  • Narrator 04.05.2021
    Trzy Cztery W życiu chyba chodzi o to, żeby dzielić się przeżyciami. Jaki sens jeździć z miejsca na miejsce, poznawać nowe, ciekawe rzeczy, jeśli nie widzę reakcji drugiej osoby, a ona moich. Odkrywanie świata w pojedynkę na pewno jest fascynujące, lecz po pewnym czasie te odkrycia zaczynają ciążyć jak nadmierny bagaż, potrzeba kogoś pod ręką, komu można by to pokazać, zapytać co o tym sądzi, czy jemu również się podoba. Co zostaje w umyśle tylko jednego człowieka tego jakby w ogóle nie było, razem z nim wędruje do grobu. Ale jeśli można o tym napisać, ten kto to przeczyta staje się kompanionem, towarzyszem podróży, a sama podróż dopiero wtedy ma sens.

    Skoro tak trafnie potrafiłaś wychwycić istotę opisanego zdarzenia, winien Ci jestem wyjawić nieco więcej na ten temat. W tym krótkim czasie przekonałem się, że więźniowie to mimo wszystko ludzie i jak ludzi należy ich traktować. Fakt, odbywali tam wyroki, ciężkie wyroki, bo w NSW 15 lat to już bardzo surowa kara, ale nawet największego przestępcy nie należy karać podwójnie, więc ja tam nie byłem jakimś dodatkowym instrumentem kary, ale jak oni, wykonywałem swoją robotę, traktowałem ich jak kolegów z pracy. Oni z kolei widzieli, że jestem zwykłym człowiekiem, zmagającym się z życiem tak jak oni, też mam swoje problemy, nie zawsze miłych zwierzchników, nie zawsze łatwe zadania do wykonania. W takich sytuacjach najlepiej być sobą, nie zgrywać chojraka, pokazać ludzką twarz. Niestety system więziennictwa na takich zasadach się nie opiera, więc zakończenie jest, jakie jest.

    To prawdziwy zaszczyt otrzymać komentarz od tak wrażliwej i szczerej osoby co Ty. Za to jestem Ci niezmiernie wdzięczny :)
  • Szpilka 05.05.2021
    Oj, duży kawał do przeczytania, ale dałam radę i warto było, nie nudziłam się ani przez chwilę ?

    Piątak ?
  • Narrator 05.05.2021
    Szpilka Stanowczo za duży, następnym razem postaram się o coś na jeden rzut oka. Tym serdeczniej dziękuję za wytrwałość :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania