ZAUROCZENIE

Zauważyłem ją od razu, ale nie nazbyt dokładnie. Zszedłem po schodach, a później miałem przejść obok niej, nie zastanawiając się dlaczego stoi, dlaczego w tym miejscu. Tak. Tak musiałem to sobie wyobrażać: przechodzę, ona patrzy gdziekolwiek, ja gdziekolwiek albo ona na mnie, ja na nią. Ale później miało już nie być mowy o niej i o mnie.

Nawet gdybym przystanął w drzwiach i obejrzał ją uważnie, to poszedłbym dalej. Dopiero na kilka kroków przed nią zrozumiałem co się stanie i było już za późno, by mogło nastąpić cokolwiek innego. Dziś też skończyłoby się to tak samo.

Bieg był chyba jedynym rozwiązaniem, ale nie wydarzyło się nic co mogłoby go wytłumaczyć. Później z trudem łapałbym powietrze i wyrzucałbym sobie ten bieg, ale dziś po prostu by go nie było. Ani tamtego dnia, drzwi, schodów, poręczy, chodnika. Ani jej. Ani tego co się wtedy stało, tego, co jest we mnie wciąż niezwykle wyraźne, co pamiętam dokładniej niż klatka po klatce.

Czy można było tego uniknąć? Kiedy tak pytam, to znowu tam jestem. Chcę biegnąć. To znaczy "ja-teraz" biegnę, a "ja-wówczas" idzie wolno, więc powracam, staram się w niego wejść, znowu biegnę, a on jak zwykle zbyt wolnym krokiem. Tak. Jednak on, a nie "ja-wówczas", bo nie robi tego, co teraz chcę. Więc ponownie powracam, znowu wchodzę w niego, ale jest już za późno, bo już jestem blisko niej i wszystko staje się ponownie.

Gdybym zapomniał zabrać czegoś z domu albo było zimno. Gdyby ktoś tam jeszcze był. Gdyby padało. Obojętnie deszcz czy śnieg. Byleby intensywnie. Tyle rzeczy i zdarzeń mogło mnie uratować. Dlaczego więc to się stało? Na ile mogło to być karą i za co?

Wszystko miało potoczyć się zgodnie z tradycją. Tylko czasami trzeba przystanąć, ukłonić albo powiedzieć: „Dziś doprawdy jest piękny dzień, sąsiedzie. Jak zdrowie, sąsiedzie?”. Wtedy miało obejść się nawet bez takiej kurtuazji. Miałem minąć ją, a ona miała stać, jak stała do tej pory. Mogła poruszyć się, ale nie tak. Nie tak!

Nie zapamiętać jej twarzy - teraz tak sobie o tym marzę: przechodzę i co najwyżej jej lekki uśmiech, może tym samym bym odpowiedział, a potem dalej, tam gdzie miałem iść.

I byłby spokój. Ten ukochany przez mnie spokój. Wszystko ułożone, dopięte na ostatni guzik, w swoich przegródkach, jak trzeba, a umysł wolny biegałby gdzie chce. A tak to tylko ona: ciągle, wszędzie, w myślach i w snach.

Nie lubię ciągle myśleć o tym samym. Lubię luz. Pewnie tego nie widać, ale czy wszystko musi być widoczne? Umysł był jakby nie-mój. Nie żebym zazwyczaj dbał o niego, bo raczej sam o siebie dba. Ja tylko uśmiecham się, gdy coś nowego mi wymyśli. Ale ja czyli kto? Czy ja jestem tylko umysłem, a umysł tylko mną? To całkiem było nieważne, bo świat przedstawiał mi się bardzo prosto - ona: ciągle, wszędzie, w myślach i w snach.

Marzyłem o niej każdego dnia albo raczej wpadałem jakby w chmurę, która niosła gdzieś, gdzie są już tylko przeczucia, tak jakby mnie mi ktoś zabierał, zakrywał i coś mówił, ale tak żebym się jednocześnie niczego nie dowiedział i coś śpiewał, nucił, a jednocześnie szelest, szum, stukot i pisk. To nie był dla mnie dobry czas. Nie wiedziałem co robić, gdzie być, uczucie zagubienia zapanowało we mnie całkiem.

Niestety po jakimś czasie zobaczyłem ją w innym miejscu. Później chodziłem tam każdego dnia. Czy musiałem? Z trudem, ale muszę przyznać, że tak. Jednak gdyby ktoś powie¬dział, że po to, by na nią popatrzeć - w pierwszym odruchu zaprzeczyłbym. Nie byłem przyzwyczajony potwierdzać, że cokolwiek robię z jej powodu. Ale żadnego innego nie było.

Myślałem każdego dnia: dlaczego ciągle skręcam w lewo, a nie w prawo, co każe mi iść w lewo, przecież nie chcę nigdzie skręcać. Poza tym gdybym poszedł prosto, najpewniej też bym tam dotarł. Może tylko nieco później. Gdybym nie wybierał się tam, to też bym tam trafił. Taki był po prostu schemat: wychodzę, idę i trafiam (prędzej czy później), aż ciało miałem wykrzywione w lewą stronę. Ciało takie jest, że się wykrzywia i wypacza.

Tylko jej było niezdeformowane.

Nie powiem żebym o niej nie marzył. Marzyłem w najgłębszych snach. Marzyć na jawie bym nie potrafił. Często tak sobie powtarzałem: marzyć na jawie bym nie potrafił, jeżeli patrzę to tylko patrzę, jeżeli marzę, to tylko w snach.

I tak bardzo tego chciałem, że aż było tak.

Przesunąłem dłonią po jej twarzy: nazbyt delikatna. Trzeba uciec.

Przesunąłem dłonią: twarz - oczy policzek usta. Włosy czoło szyja. Włosy czoło usta.

Ja a jej policzek. Ja a jej usta. Ja jej policzkiem. Jej usta bardziej niż moje usta.

Nie. Nie można tak. Powinienem chodzić od ściany do ściany. Niewyraźnie. Ale później i tak byłoby w lewo. W żadnym innym kierunku. I jak najszybciej. Tak musiało już być.

Powinienem o tym zapomnieć. Oświetlić latarką schody i zapomnieć. I poczekać, żeby światło się rozchyliło i wyszeptało zaklęcie pierwsze.

Będzie dobrze. Otworzę na oścież kołyszące się drzewa, wytracę oddech i szarpnę wydmą wyobraźni.

To nic, że umysł mam już całkiem na lewej stronie. Wyobraźnia przyspiesza przestrzenie i formy bytu niewymyślonych słów. Szklanka to tylko szklanka - wynik beztroski powietrza.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania