Zdrowie na budowie!

Ludzie jeżdżą na Zachód zrywać jabłka, zbierać truskawki lub pracować na budowach. Ludzie jeżdżą, to chyba mógłbym i ja. Ledwo się w mojej głowie zalęgnął ten pomysł, a już jego realizacja niespodziewanie sama spadła z nieba.

– Czy nie pojechałbyś do Niemiec jako tłumacz? – zadzwonił któregoś dnia kolega. – Znam firmę, która prowadzi tam budowy. Ja będę kierownikiem jednej z nich, ale nie znam niemieckiego.

Nie namyślałem się długo i za kilka dni pojechaliśmy do siedziby wspomnianej firmy, gdzie przyjął nas jej właściciel o posturze beczułki.

– Zaraz sprawdzę, czy pan zna niemiecki – powiedział do mnie na przywitanie. – To jest umowa po niemiecku. Niech pan ją przetłumaczy. Ja wszystko wiem, co tam jest napisane – ostrzegł i podał mi kilka zadrukowanych kartek.

Umowa zaczynała się typowo: „Düsseldorf, dnia..., spisana pomiędzy...” . Nim doszedłem do tłumaczenia konkretów, grubasek był już zadowolony.

– Widzę, że język pan zna, więc pan pojedzie – zdecydował. – Tam jest niemiecki majster, który pilnuje roboty, a pan z kolegą będziecie pilnować jego, żeby mnie nie kantował. Tamte szwaby mnie oszukują. Jak w umowie jest napisane, że za daną robotę ma być dwa tysiące marek, to oni płacą tylko półtora tysiąca. Stale wymyślają jakieś korekty. Kantują mnie i już!

– A może w umowie jest tak napisane? – zapytałem.

– No to sprawdzicie tę umowę i poinformujecie mnie – zakończył.

– Pan wie, że na pracę w Niemczech potrzebne jest zezwolenie? Czy pan je załatwi? – zapytałem..

– Jasne! Przynieś mi pan tylko paszport. Załatwimy wszystko – odpowiedział.

W ustalonym dniu stawiliśmy się z kolegą w punkcie, skąd autobus zabierał pracowników wyjeżdżających do Niemiec. Byli to ludzie z okolicznych wsi, przyuczeni do budowlanki w zawodówkach lub przez ojców przy budowach swoich domów. Prawie wszyscy pracowali już w Niemczech, niejeden nawet w tej firmie i mieli zagraniczne obycie budowlane.

Usadowiliśmy się w autobusie, szef rozdawał paszporty i zagadywał nas familiarnie:

– No jak, chłopaki? Flaszki na drogę macie? A coś do przepicia też?

Odpowiedział mu potwierdzający pomruk.

Obejrzałem mój paszport, ale nie znalazłem w nim zezwolenia na pracę.

– Gdzie jest zezwolenie? – zapytałem szefa.

– Nie zdążyliśmy załatwić, ale zrobimy to w Kolonii. Nich się pan nie martwi – odpowiedział.

Mimo, że wiedziałem, na jakie kłopoty się narażam, postanowiłem jechać, bo naiwnie wierzyłem, że zezwolenie zostanie załatwione w Niemczech.

Autobus ruszył i butelki z wódką też poszły w ruch.

– To pon bedzie nosym kieruwnikiem? – zagadnął mnie sąsiad i podsunął kieliszek.

– Ja nie, tylko on – pokazałem na kolegę i wypiłem co mi nalano. – Ja będę tłumaczem.

– No! Ponie kieruwniku! Nopijcie się! – zawołał sąsiad do kolegi i nalał mu od serca.

Kolega wypił zachowując twarz prawdziwego budowlańca.

Po ciężkiej nocy, skacowani dotarliśmy na naszą budowę, która była prawie w centrum Düsseldorfu. Zakwaterowanie mieliśmy w starym budynku w jej pobliżu. Ściany w pokojach były odrapane, łóżka piętrowe, kuchnia i łazienka zdewastowane, ale jakoś mieszkać było można.

Od jutra miałem zacząć współpracę z niemieckim majstrem i wypadałoby mi znać jego nazwisko.

– Jak nazywa się ten niemiecki majster? – zapytałem jednego z weteranów budowy.

– Otta – odpowiedział.

Choć to nazwisko brzmiało mało niemiecko, to nie dopytywałem o nic więcej.

– Dzień dobry panie Otta! – powitałem go nazajutrz.

– Lothar! Nazywam się Lothar – usłyszałem w odpowiedzi.

Majster był trochę starszy ode mnie, zwalisty i nie bardzo przejmował się pracą. Co rano, przy mojej pomocy rozdzielał roboty, a potem szliśmy do jego baraczku. Miał tam w lodówce wódkę i dzień zaczynał od kielicha na „umycie zębów”.

– Jak się u was mówi przy takiej okazji? – zapytał kiedyś.

– Zdrowie na budowie! – odpowiedziałem.

– Zdhowi na budowi! Tak? – wydukał.

– Tak – pochwaliłem jego zdolności językowe.

Lothar zużywał w ciągu dnia na mycie zębów prawie całą butelkę, a po pracy jechał samochodem około czterdzieści kilometrów do domu. Tak było codziennie i aż dziw, że policja jeszcze go nie złapała. Poza tym był w porządku. Pilnował roboty nie czepiając się drobiazgów, załatwiał co trzeba, a w wolnych chwilach przysypiał w swoim baraczku. Był alkoholikiem i obawiałem się, że dłuższe przebywanie z nim doprowadzi mnie do tego samego.

Żeby tego uniknąć, po porannych rozprowadzeniach uciekałem do naszej kwatery, gdzie razem z kolegą sprawdzaliśmy tamtą nieszczęsną umowę, w wyniku której Niemcy podobno nas kantowali. Czytaliśmy ją zdanie po zdaniu i prędko odkryliśmy, że była źle przetłumaczona. Tak źle, że sposób rozliczania robót był inaczej zapisany w niemieckim oryginale niż w polskim tłumaczeniu. Po kilku dniach zadzwoniłem do szefa i powiedziałem mu o tym.

– Ja tego tłumacza zabiję! – usłyszałem jego sapanie. – Czy jest pan pewny, że tłumaczenie jest złe? Może to pan źle tłumaczy?

– Według mnie jest złe – uciąłem. – Może pan dać je do sprawdzenie jeszcze komuś innemu.

– To pilnujcie, żeby chociaż obmiary dobrze robili – odpowiedział. – Ja niedługo przyjadę do Niemiec, to będę załatwiał aneks do niej.

W czasie rozmowy nie wspomniał o moim zezwoleniu na pracę, a ja też zapomniałem go o nie zapytać. Jego brak bardzo mnie niepokoił, mimo to postanowiłem poczekać do pierwszej pensji. Pieniądze przywiózł zastępca szefa, ale wypłacił mi tylko połowę należności.

– Kiedy dostanę resztę? – upomniałem się.

– Jak tylko dostaniemy to, co Niemcy są nam winni – odpowiedział i wyszedł.

– Chyba za klika dni wyjadę, bo mi nie płacą – powiedziałem Lotharowi jeszcze tego samego dnia.

– Za kilka dni wyjedziecie wszyscy, bo nam inwestor też jest winien pieniądze i chyba przerwiemy roboty – odpowiedział.

Tak się też stało i po tygodniu byliśmy już w Polsce.

Za dwa tygodnie zadzwonił do mnie szef firmy. Powiedział, że prace wznowiono i że mam jechać do Niemiec.

– Nie otrzymałem całej wypłaty. Pojadę po otrzymaniu reszty pieniędzy – powiedziałem twardo.

– Skąd ja panu wezmę marki? Nie dostałem jeszcze z Niemiec pieniędzy – odpowiedział.

– Niech pan kupi w kantorze – upierałem się.

– No dobra. Proszę być w niedzielę przy autobusie – zakończył..

W niedzielę przy autobusie znowu spotkała się cała załoga. Właściciel firmy znowu zapytał pracowników o flaszki na drogę, a ja zapytałem go o pieniądze.

– Dostanie pan w Niemczech – zbył mnie.

– No to nie jadę – opowiedziałem.

– To nie jedź pan! – warknął i wyskoczył z autobusu.

Za nim wyskoczyłem ja i wróciłem do domu

Po kilku dniach zadzwoniła sekretarka z wiadomością, że pieniądze dla mnie są. Powiedziała też, że szef chciałby, bym pojechał na budowę. Odbierając zaległą wypłatę, zapytałem o zezwolenie na pracę. Sekretarka nic o nim nie wiedziała, a na domiar złego własciciel wyjechał na kilka dni.

Zaryzykowałem jeszcze raz, wsiadłem w auto i pojechałem do Düsseldorfu.

– Wszelki duch Pana Boga chwali! – przywitał mnie Lothar. – Byłem pewny, że już nie przyjedziesz. Dostałeś swoje pieniądze?

– Dostałem – odpowiedziałem.

– Fajnie! – ucieszył się. – No to przepłuczmy zęby i chodźmy na budowę.

Wypiliśmy po dwa kieliszki i resztę dnia spędziliśmy na rusztowaniach.

Nasza firma prowadziła też drugą budowę w pobliskim Bergisch Gladbach, gdzie urzędował wiceszef z drugim tłumaczem. Któregoś dnia przyjechali do Düsseldorfu i zarządzili:

– My musimy na kilka dni wyjechać do Polski. Niech pan zaraz jedzie do Bergisch Gladbach, bo tam tłumacz jest bardziej potrzebny niż tu.

Spakowałem trochę rzeczy i poszedłem zawiadomić Lothara, że przez kilka dni mnie nie będzie.

– Ty już tu nie wrócisz – powiedział. – Do widzenia i powodzenia.

Wieczorem byłem już w Bergisch Gladbach i następnego rana zgłosiłem się do tamtejszego majstra. Płukania zębów nie było i od raz poszliśmy na rusztowania.

O dziesiątej zeszliśmy na przerwę śniadaniową i w tej samej chwili na budowę weszła policja. Fachowo zablokowała radiowozami wszystkie bramy i dziury w płocie, a trzej mundurowi i jeden cywil przyszli do baraku, gdzie pracownicy jedli śniadanie.

– Kto tu mówi po niemiecku? – zapytał cywil.

– Ja. Jestem tu tłumaczem – odpowiedziałem.

– Niech pracownicy przyniosą swoje paszporty – zakomenderował. – I niech nie próbują uciekać, bo cały teren jest obstawiony – dodał.

Stół, przy którym pracownicy dopiero co zaczęli jeść śniadanie, został zmieniony w miejsce urzędowania niemieckich władz. Zasiadł za nim cywil, który był z urzędu pracy i jeden z policjantów, pozostali dwaj mundurowi stanęli w drzwiach.

– Niech ludzie podchodzą tu kolejno z paszportami, a pan będzie tłumaczył – powiedział cywil.

Robotnicy podchodzili jak baranki na rzeź, a urzędnicy pytali o nazwiska, zawody i czas pobytu na budowie. Cywil zapisywał wszystko w swoim kapowniku, a policjant sprawdzał zezwolenia na pracę. Paszporty w których ich nie było, lądowały w jego teczce.

Ja też nie miałem zezwolenia, ale na razie przepytywani byli inni. Stałem więc obok stołu, powtarzałem nazwiska, zawody i daty, a mój mózg gorączkowo szukał odpowiedzi na pytanie: co teraz będzie? Niestety, odpowiedź była tylko jedna: zabiorą paszport, wbiją do niego miśka, czyli zakaz wjazdu do Niemiec i każą natychmiast wyjechać. Rugałem sam siebie w duchu za moją głupotę, naiwność i pazerność na pieniądze.

Podszedł ostatni robotnik, podał swoje dane i jego paszport też trafił do policyjnej teczki.

– Czy to już wszyscy? – zapytał policjant.

– Wszyscy – odpowiedziałem automatycznie i wtedy do mnie dotarło, że o mnie zapomniano.

Może to niemieckie poczucie porządku nie dopuściło do urzędniczych umysłów podejrzenia, że tłumacz może nie mieć zezwolenia, a może był to tylko szczęśliwy dla mnie przypadek. Tak czy inaczej, byłem uratowany i raz na zawsze oduczony pracy na czarno.

– Zatrzymane paszporty będą do odebrania za trzy godziny na posterunku, a ich posiadacze muszą w ciągu doby opuścić Republikę Federalną. Reszta może wracać do pracy. Do widzenia – zakończył urzędowo policjant.

Załoga została przetrzebiona prawie do połowy, a reszta nie wiedziała, co ma robić. Zniknął też gdzieś niemiecki majster.

– Tu niedaleko jest bar, do którego on chodzi na piwo – poradził brygadzista.

Poszedłem tam i znalazłem Niemca już dobrze wstawionego.

– Róbcie, co chcecie – powiedział. – Ja już tam dzisiaj nie wracam. Przez was będę miał kłopoty i może nawet wylecę z pracy – dodał i wychylił kolejnego sznapsa.

Po powrocie na budowę powiedziałem pracownikom, że ja też już do pracy nie wracam i pojechałem do Düsseldorfu.

Lothar był jeszcze na budowie, więc opowiedziałem mu, co się stało w Bergisch Gladbach.

– A mówiłem, że już nie wrócisz – powiedział. – W takim razie jutro policja będzie też tutaj – dodał i zaklął siarczyście.

Strach padł na pracowników w Düsseldorfie, bo większość z nich też nie miała zezwoleń na pracę. Jedni chcieli od razu wyjeżdżać, inni radzili poczekać do powrotu kierownika, a wszyscy pytali mnie o radę.

– Róbcie, co chcecie – powiedziałem. – Ja zaraz wyjeżdżam, bo drugi raz już mi się nie upiecze.

Po całonocnej jeździe dotarłem szczęśliwie do domu i zaraz zadzwoniłem do właściciela firmy.

– Co tam słychać w Bergisch Gladbach? – zapytał.

– Jestem już w Polsce, bo wczoraj policja przetrzepała budowę. Pański zastępca na pewno się tego spodziewał i specjalnie mnie wystawił! – krzyknąłem w słuchawkę.

– No, co pan? – usłyszałem w odpowiedzi, ale w jego głosie nie było ani nutki zaskoczenia.

– Jutro przyjeżdżam po pieniądze, a jak ich nie będzie, to wszystko zgłaszam na policję – powiedziałem i rzuciłem słuchawkę.

Nazajutrz sekretarka miała dla mnie przygotowane pieniądze, natomiast szefa nie było, bo starym zwyczajem wyjechał właśnie na kilka dni.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • denev 29.05.2016
    Samo życie. Bliższe mi są klimaty skandynawskie, choć sentencyjnie podlegają takiej samej rzeczywisto$ci. Świat jest podobny do siebie, niewiele jest zaskoczenia w jego bycie, a ludzie budują go w tym samym kierunku. Fajny, nieodrealniony tekst. Pozdrawiam
  • Marian 30.05.2016
    Ano, samo życie. Tak samo bywa pewnie i Twojej Skandynawii. Dziękuję za komentarz i pozdrawiam.
  • alfonsyna 29.05.2016
    Cóż, mam wrażenie, że świat, niezależnie od czasu i miejsca, tak naprawdę wiele się nie zmienia. Aż nazbyt często zdarza się, że wielu próbuje wyjść na swoje nie bacząc na innych, a nawet ich kosztem. Tekst jak zwykle bardzo dobry, zostawiam 5. :)
  • Marian 30.05.2016
    Masz rację, świat wszedzie jest podobny. Dziękuję za przeczytanie i za ocenę mojego tekstu.Pozdrawiam.
  • Okropny 30.05.2016
    Jak pracowałem kiedyś na polskiej budowie (kilka lat temu), to gdy mój szef dostał cynk, że PIP jest pod bramą, nagle budowa pustoszała ;) a pod pobliskim tesko zaroiło się od wszelkiej maści budowlańców, którzy byli tam "przypadkiem".
  • Marian 03.06.2016
    Dziękuję za przeczytanie i za komentarz. Czyli można powiedzieć, ze wszędzie jest podobnie. Pozdrawiam.
  • maga 12.07.2017
    Serce ściska. Podobne sytuacje mają miejsca do dziś. Ludzie wyjeżdżają za granice w celach zarobkowych. Natrafiają na nie kompetentnych pracodawców, którzy nie są skorzy płacić im należytych pieniędzy. Smutne...bo człowiek ciężko i uczciwie pracuje a tacy nicponie sie ślizgają ich kosztem. Takich polskich szefów, jak w pańskim opowiadaniu jest od groma. Warto znać języki obce! Podejrzewam, że ZOLLE nie zapomnieli o panu w czasie kontroli na budowie. Dla nich był pan człowiekiem z innych rubryk a wszystko za sprawą znajomości ich ojczystego języka. Słyszałem, że nie dawali małych kar, za prace na czarno. Obrywał pracownik i obrywał pracodawca. Nawet zdarzały sie mandaty w kwocie 20 000 DM. W tamtych czasach to dla Polaka był majątek. Miśki również wstawiali. Dziś już nas te stemple nie obowiązują. Wiele sie zmieniło od tam tego czasu. Fajne opowiadanie. Za kilkanaście lat, to młodzi nie będą wiedzieli o co kaman z tymi miśkami i pozwoleniami o prace. Pozdrawiam :)
  • Marian 13.07.2017
    Dziękuję Maga za przeczytanie mojego opowiadanka i za komentarz. No niestety, takie to były czasy i tacy ludzie robili wtedy "interesy" na tzw. Zachodzie. Pozdrawiam serdecznie.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania