Żeby już nigdy nie padał śnieg

Zebrał resztki sił. Uniósł miecz wysoko nad głowę, klinga zalśniła czerwienią w promieniach słońca skrytego za horyzontem. Krzyknął, wyrzucając całe powietrze z płuc i ciął. Za wolno. Zobaczył jeszcze jak przeciwnik uśmiecha się cienką linią ust i wykonuje piruet, po czym oberwał w plecy. Ciężar miecza pociągnął Hrundara w przód, kolana ugięły się pod bezwładnym ciałem. Upadł na dłonie. Poczuł ciepło spływające po kręgosłupie. Oddychał z trudem, para wydobywająca się z ust była ledwo widoczna mimo panującego mrozu.

Zaczął prószyć śnieg. Delikatne płatki spływały z nieba pokrywając ciała poległych. Wrogów i towarzyszy. Nie wybierał stron.

Wojownik zamknął oczy gotów powitać śmierć. Wszyscy byli na nią gotowi, gdy wyruszali na bój. Usłyszał świst klingi tnącej powietrze, lecz uderzenie nie nadeszło. Podniósł wzrok, zobaczył przed sobą twarz Vorgira. Przyjaciel poruszał ustami, lecz nie wydobywały się z nich żadne słowa. Po chwili zamarł, a świat stanął w miejscu. Hrundar zrozumiał na co patrzy. Wzrok prześlizgnął się po głowie przyjaciela, odnalazł leżące nieopodal ciało. Poczuł falę wściekłości palącą żyły, wykończone mięśnie napięły się prostując plecy. „Nie ugnę się przed wrogiem” - postanowił.

Na polu walki zostały dwie postaci. Pochyleni wojownicy łapczywie chwytali powietrze szykując się do starcia. Przeciwnik otarł z twarzy krew. Już się nie uśmiechał. Zmrużył oczy i czekał na ruch Hrundara. Mięśnie drgały pod płaszczem z niedźwiedzia polarnego, krew barwiła śnieg pod stopami barbarzyńcy. Ciało buchało parą drgającą w mroźnym powietrzu. Hrundar przypomniał sobie słowa mistrza:

— Nigdy nie zapominaj o co walczysz — powtarzał w trakcie treningów. Vorgir wraz z innymi odpowiadał „Walczę o ojcowiznę”, lecz Hrundar milczał. Był słaby. Najsłabszy z nich wszystkich, a teraz został sam naprzeciw bestii. Jak miał równać się z wodzem klanu, gdy inni polegli?

— Musisz mieć o co walczyć — zaczepił go mistrz, gdy maszerowali na pole bitwy. — Święta ziemia posmakuje dziś krwi, a twarze bogów będą zwrócone w naszą stronę, chłopcze.

Nie odpowiedział, a mistrz nie naciskał. Teraz leżał niedaleko, otoczony ciałami wrogów których zabrał wraz z sobą.

 

Mięśnie paliły żywym ogniem gdy prostował plecy. Ciepło wciąż spływało z otwartej rany, wybity bark pulsował bólem, lecz nie zamierzał poddać się bez walki. Nie po to bracia oddali życie, by jak tchórz pobiegł szukać wyzwolenia w śmierci.

— Walczę za was! — wykrzyknął ku duchom bliskich.

Kamienne twarze otaczające świętą ziemię obserwowały rozwój wydarzeń martwymi oczami. Ogród białych ciał od wieków był świadkiem podobnych starć. O honor, ziemię czy też przychylność bóstw. Ziemia regularnie użyźniana była krwią poległych, by latem zakwitnąć czerwonym łubinem, jedynym w tym odcieniu, jaki można znaleźć na wyspie. Krążyły legendy że jednego roku nie zabarwili go, a połowa owiec padła z głodu gdy wyrósł fioletowy niczym poranne chmury. Od tej pory mężczyźni walczyli o łaskę pożywienia na nadchodzący rok.

Hundar spojrzał w oczy śmierci. Stała tuż za barbarzyńcą, nieruchoma jak inni. Po niebie przemknęła kometa. „Nie chcę umierać” pomyślał śledząc jej trajektorię. Przeniósł wzrok na przeciwnika i delikatnie kiwnął głową. W tym samym momencie ciszę rozdarł ryk wprawionego wojownika do którego dołączył krzyk młodzieńca. Hrundar wiedział, że nie wygra siłą. Biegł z mieczem nisko przy ziemi i czekał na nadchodzący cios. Wykrzywiona klinga przeciwnika błysnęła krótko. Wtedy uchylił się, wykonał piruet wykorzystując ciężar oręża i ciął plecy w ten sam sposób, jak wcześniej sam oberwał. Nie zatrzymywał się. Obiegł wodza od boku, pochylił się nisko przy ziemi i ciął w łydki. Ponownie odbiegł gdy ten obracał się krzycząc ze wściekłości. Adrenalina pulsowała w skroniach. Zacisnął mocniej dłonie na rękojeści. Nie miał już sił, lecz waga miecza dodawała mocy uderzeniom.

Przystanął na chwilę w bezpiecznej odległości. Wziął głęboki oddech, podczas gdy barbarzyńca mimo ran biegł w jego stronę.

„Teraz albo nigdy”.

Zaparł stopy, ugiął kolana, a miecz wystawił ku barbarzyńcy. Rozpoznał szał, który przyćmiewa rozsądek, dlatego czekał. Gdy przeciwnik był o krok udał że uchyla się. Chwila zawahania wystarczyła by ostrze gładko weszło w ciało.

 

Upadli na kolana, wciąż naprzeciw siebie. Barbarzyńca odrzucił broń w bok, ręce położył na barkach Hrundara.

— Dziękuję — wyszeptał, po czym pochylił głowę tak, by stykali się czołami.

Zaskoczony młodzieniec obserwował jak duch ulatuje wraz z ostatnimi oddechami. Ciało zwiotczało i przechyliło się w bok. Miecz wyślizgnął się ze ścierpniętych dłoni.

Spojrzał w rozgwieżdżone niebo, po którym tańczyła zorza.

Nigdy nie czuł się tak bez znaczenia jak w tej chwili.

 

Nie wiedział ile czasu minęło. Mógłby trwać tak w nieskończoność, lecz poczuł że ktoś go obserwuje. Nie był gotów kontynuować walki, wyostrzył więc zmysły wciąż obserwując światła.

— Dobrze się spisałeś. — Głos należał do kobiety. Pozbawiony był emocji czy charakterystycznej śpiewnej barwy, która cechowała dziewczyny z wioski.

— Jesteś śmiercią — stwierdził.

— Co mnie zdradziło?

— Poza tym, że żadna kobieta nie zapuszcza się na świętą ziemię? Przestałem czuć zmęczenie.

Wreszcie oderwał wzrok od nieboskłonu. Pole bitwy pozostało niezmienione, jedynie śnieg stawał się ciemniejszy. Hrundar nie miał wątpliwości, że w tym roku łubin będzie czerwony.

— Chciałbym wrócić do domu — wyszeptał bardziej do siebie. Obserwował posąg naprzeciwko, który wcześniej uznał za śmierć. Twarz panny z narzuconym na włosy szalem, dłonie splecione na sercu i szata uchwycona w momencie, gdy porwał ją wiatr. Pozostałe posągi przedstawiały rosłych mężczyzn, bez wątpienia wojowników.

— Nie zastanowiło cię, że nikt przed tobą nie powrócił?

— Nigdy nie wygraliśmy.

— A o co gracie? — Trafiła. Nie zastanawiał się wcześniej, że co roku tylko grupka mężczyzn szła do walki. Nikt nie wracał, nikt nie wiedział o co toczą bój.

Rozejrzał się ponownie. Wyruszyli w siedmiu. Dwóch młodych, czterech zajadłych wojowników, którzy dni chwały mieli za sobą i jeden złoczyńca. Myślał, że ten ostatni chce odkupić winy. Teraz nie był już pewien niczego.

— Od lat nikt nie pokonał Boragona. Chyba stęsknił się za słuchaniem rozkazów.

Coś mu mówiło to imię. Boragon ogniokrwisty. Bohater bitwy o zatokę, legenda której imię niósł na ustach jeszcze dziad Hrundala.

Przypomniał sobie początek bitwy. Horda mężczyzn czekała pod posągiem kobiety. Ruszali grupami na dźwięk gongu.

— Niemożliwe... — zawahał się.

— Domyślna z ciebie bestia. — Mógłby przysiąc, że posąg uśmiechnął się.

Gdyby mógł wypowiedzieć ostatnie życzenie chciałby, by już nigdy nie padał śnieg.

Wtedy nie musiałby stanąć do walki przeciwko swoim braciom.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • JamCi rok temu
    Witaj pkropciu. Dobre. Nieoczywiste.
    Dawno Cię nie widziałam. Cieszy widok.
  • pkropka rok temu
    Dziękuję <3
    Ciebie też miło widzieć :)
  • zsrrknight rok temu
    Napisane dobrze, choć wydaje mi się, że jest parę błędów. Scena walki dobra, klimat jest, dynamika jest - dobrze się to czyta
  • pkropka rok temu
    Dzięki! najważniejsze że dobrze się czyta :D
  • Dekaos Dondi rok temu
    Ojej! Pkropka:)↔Moja ocena podobna, do komentarza powyżej. Taki drgający od walki tekst. Plastycznie i jak lubię dodać↔można widzieć , co się czyta:)
    Pozdrawiam?:)
    P.S↔Coś sobie jarzę, że jakiegoś ciągu tekstów nie dokończyłaś? Ale mogę się mylić, przecie:))
  • pkropka rok temu
    Hejo Dedo! Cieszę się, że przypadło Ci do gustu :D
    Ano był niedokończony. Może kiedyś... ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania