Żeglarz

Obudził go męski krzyk. Trzęsło całą kajutą. Książki spadały z półek, żarówka na suficie migała. Wstał, trzymając się ściany. Musiał spać wyjątkowo głęboko, skoro go to nie obudziło. Wyszedł z kajuty i wąskim, krótkim korytarzem przeszedł do włazu. Cały czas podtrzymywał się ścian. Wieczorna popijawa dawała się we znaki. Przeczuwał, co zastanie na górze. Gdy otworzył drzwi, uderzył go ryk wiatru. Wysokie fale przechylały kuter raz na prawo, raz na lewo. Podrywały go ku górze i zrzucały pod kolejną falę. Woda zalewała pokład. Jedynym źródłem światła były lampy przy burtach. Gwiazdy najwyraźniej zgasły, a wraz z nimi księżyc. Deszcz ciął, jeszcze bardziej zmniejszając widoczność. Jego przyjaciele biegali w tę i we w tę, próbując ratować wszystko, co się dało lub oceniając straty. Rozległ się trzask. Któraś z lamp się rozbiła. Zrobiło się jeszcze ciemniej. Pobiegł do kokpitu, mając nadzieję, zastać kogoś odpowiedzialnego za sterami. Nikogo nie było. No tak, sternik najwięcej wczoraj wypił, a reszta nie miała pojęcia, jak się do tego zabrać. Przez okna widział tylko czarne jak smoła fale i część pokładu. Widoczność zerowa. Kompas nie działał, jak i reszta przyrządów. Wszystko szalało od wstrząsów lub zostało zalane. Ktoś wrzasnął przerażony, a pokład pokrył się na chwilę czerwienią. Morze się wzburzało jeszcze bardziej. Poszła kolejna lampa. Następna fala zagarnęła resztę. Zapadła zupełna ciemność. Czuł, jak zanurzają się coraz głębiej. Huk i szum mieszały się w hałas nie do zniesienia. Tonęli. Był tego pewien. Poczuł, jak coś zimnego oblewa jego gołe kostki. Zaraz kolana. Ruszył po omacku do wyjścia. Dźwięk tłuczonego szkła po lewej. Poszło okno. To na jego ramieniu to woda czy krew? Sięgnęła mu do pasa. Polizała żebra. Zaczął płynąć. Uderzył się w coś. To wyjście, tak to na pewno rama drzwi. Nabrał powietrza i zanurkował, błagając Boga, by to było wyjście.

 

Gdy otworzył oczy, wciąż było ciemno, ale bardziej sucho i nie rzucało. Gdzieś leżał. Zaczął kaszleć, aż bolały go boki. Wypluwał z siebie wodę. Usiadł. Był na plaży. Morze było płaskie, spokojne. Jakby udawało, że nic się nie stało. Przeżył. Nie umarł. A co z resztą? Leżą teraz na dnie? Wiedział, że musi się stąd ruszyć, znaleźć pomoc. Rozejrzał się. Gdzieś w oddali paliło się światło. Czyżby latarni morskiej? Ktoś mu pomoże? Jest uratowany? Wstał i ruszył w jej stronę wzdłuż brzegu.

Szedł i szedł, z każdym krokiem biorąc coraz płytsze oddechy. Nie był w stanie poruszyć prawą ręką, a nogi wydawały się być ciężkie, jakby ciągnął nimi kamienie. Mimo to parł przed siebie, widząc, jak budynek się przybliża. Mógł już nawet dostrzec jego zarys. Po chwili również kolory. Wysoka na jakieś sto metrów wieża stała przy samej granicy z morzem, oblewana przez nie raz po raz. Zapewne z czasie przypływu, zupełnie odcinało ją od świata. Zapukał w żeliwne drzwi, ale nikt mu nie odpowiedział. Zaczął walić w nie pięścią. Bez skutku. Nacisnął klamkę, a ustąpiły. Miał teraz głęboko w dupie kurtuazje i zasady dobrego wychowania. Przed oczami latały mu kolorowe plamy. Czekały na niego długie, strome schody. Zaczął się wspinać, kurczowo trzymając się poręczy. Rwało go w prawym boku. Zaczął liczyć stopnie.

- Jeden… dwa… trzy… osiemdziesiąt osiem… sto trzydzieści… czy to się kiedyś skończy…?

Czołgał się. Pot spływał mu po plecach, kapał z nosa. Łzy piekły go w oczach. Czuł metaliczny smak w ustach. Ale był prawie pewien, że zostało ich nie więcej niż dziesięć. Jeszcze maksymalnie dziesięć i zobaczy światło. Dotarł do kolejnych drzwi. Pchnął je. Oślepiła go jasność, jakiej się nie spodziewał. Przyjemnie ciepła. Żywa. Znak, że jeszcze jest nadzieja. Wczołgał się do środka, wciąż nic nie widząc. Było tu przyjemnie ciepło. Jakby ktoś specjalnie dla niego rozpalił w kominku. Pachniało świecami i rozgrzanym metalem. Zamknął na chwilę oczy, napawając się chwilą. Może jest tu ktoś, kto mu pomoże? Albo przynajmniej telefon? Zapasy? Opatrunki? Serce biło mu jak oszalałe. Udało się, tak, na pewno się udało. Otworzył oczy.

Był sam. Całkiem sam. Całą podłogę pokrywały zapalone znicze. Nie było nic prócz nich. Tysiące zniczy paliły się dla niego. W jego intencji. Bo był już martwy. Na dnie oceanu. Tam zginął wraz z innymi.

Zaczął płakać. Wyć. Nie, to nie może się tak kończyć!

Woda zalewała jego płuca, zaczynał się dusić.

Tysiące płomyków ogrzewały jego serce na szczycie wieży.

Nikt nie słyszał jego krzyku. Coś ściągało go w dół.

Rozgrzane szkło zaczęło pękać. Gasły jeden po drugim.

Paliło go w płucach, rozrywało je od środka.

Wyciągnął rękę, próbując pochwycić światło.

Zapadła ciemność.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Felicjanna 09.02.2018
    Galimatias, cholera, z tą śmiercią. Aż tak sobie pomyślałam, czy nie dałoby się suki jakoś okpić.
    Krótkie zdanka, moje marzenie narracyjne.
    Kategoria smutne? No, niby tak, ale za dużo akcji by ten smutek odczuć.
    Zostawiam pięć za narrację. W odczuciu, za mało napięcia.
    Pozdrówka
  • Marian 09.02.2018
    Zacytuję Felicjannę: "Galimatias, cholera, z tą śmiercią."
    Trochę to wszystko przekombinowane, bo i temat jest trudny.
    "Nacisnął klamkę, a ustąpiły." -> Czy to nie miało być: "Nacisnął klamkę, aż ustąpiły."?
    Pozdrawiam.
  • Blanka 09.02.2018
    A mnie się bardzo podobało. Końcówka trochę przyspiesza, chciałoby się więcej, ale ogólnie bardzo obrazowo, klimatycznie, fajnie.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania