„Zemsta jest rozkoszą nie tylko Bogów"
„Zemsta jest rozkoszą nie tylko Bogów"
Część I
Drogi czytelniku, jeśli znalazłeś mój dziennik i go przeczytasz, dowiesz się być może jak pierwszy, dlaczego nasz świat umarł i kto był temu winien. Tak, wiem, kim był człowiek, który doprowadził do katastrofy, przy której taka choćby druga wojna była niczym więcej jak małą kłótnią w rodzinie.
Znam winowajcę bardzo dobrze, nawet powiem więcej, nienawidzę go za to, co zrobił. Mogłem go zabić wiele razy, ale zawsze chęć zemsty była silniejsza. Teraz kiedy piszę te słowa, jest już za późno na cokolwiek. Nim jednak zabije tego potwora, postanowiłem spisać wszystko tak, żeby pokazać, jak chęć zemsty jednego człowieka może zabić ponad miliard ludzi i zniszczyć cywilizację.
Jak się już pewnie domyślasz, to ja jestem tym potworem, tym jeźdźcem Apokalipsy, przy którym wysiadają tacy zbrodniarze jak Stalin czy Hitler.
Tak naprawdę to nie wiem, dlaczego to pisze. Być może muszę się wyspowiadać przed choć jednym człowiekiem. Nie liczę na zrozumienie, rozgrzeszenie czy wybaczenie. To nie możliwe przy takich zbrodniach. Chcę tylko, żebyś wiedział, że żałuje tego, co zrobiłem i będę żałował do końca życia i po śmierci pewnie też smażąc się w piekle, o ile takie istnieje.
Moja historia i to, co zrobiłem, pokazuje, jak zemsta może kierować człowiekiem i do jakich podłości doprowadzić. Ja wtedy byłem taką chodzącą zemstą, która prowadziła mnie za rękę, aż doprowadziła na skraj przepaści. Skoczę w nią, jak tylko skończę moją opowieść.
Wszystko zaczęło się w roku 2010, kiedy jako dowódca jednego z oddziałów specjalnej jednostki Arkan, a to było coś ala Delta Force, czy Navy Seals, tylko całkowicie tajnej, dostałem rozkaz ataku na obóz terrorystów w Iraku. Akcja pod kryptonimem "Katharsis” miała za zadanie zniszczenie tego obozu, gdzie szkolono terrorystów spod znaku zarówno Al Kaidy, jak i innych takich organizacji.
Postanowiłem popytać znajomych z wywiadu wojskowego i od nich dowiedziałem się, że tam na miejscu było co najmniej dwustu uzbrojonych po zęby muzułmanów, nie licząc tych, którzy się szkolili. Atak mojego oddziału liczącego czterdziestu ośmiu ludzi w takim wypadku byłby samobójstwem. Zaprotestowałem. Jednak dowództwo nie uznało mojego protestu i nakazało atak. Niestety to, co się stało dalej, było nawet gorsze od moich najczarniejszych wizji. Tuż po wylądowaniu jakieś dwadzieścia kilometrów od celu od razu natknęliśmy się na spory oddział wroga. Walka nie była naszym celem, ale cóż zrobić jak okazuje się, że idzie na ciebie ponad setka nieprzyjaciół.
To śmierdziało już od samego początku. Wyglądało na to, że nas ktoś po prostu wystawił. Mimo wszystko udało nam się przebić przez chmarę fanatyków i ruszyliśmy do naszego punktu, chcąc wykonać rozkaz. Było nas jednak już tylko czterdziestu. Kiedy dotarliśmy pod obóz terrorystów, czekał na nas oddział około dwustu muzułmanów uzbrojonych w najcięższe karabiny maszynowe, a także samochody pancerne. Nie mieliśmy żadnych szans, choć z początku wydawało się, że damy radę, bo mieliśmy przewagę w wyszkoleniu i dzięki temu udało nam się zabić ponad stu fanatyków. Niestety na ich miejsce przybywali kolejni i musiałem patrzeć, jak moi ludzie padali jeden po drugim. W tym momencie już wiedziałem, że cała akcja była tylko i wyłącznie pułapką, w której mamy wszyscy zginąć. Zarządziłem odwrót i około dwudziestu jeszcze żywych ludzi zaczęło się wycofywać. Nie było to łatwe, bo cały czas mieliśmy za sobą setki wrogów, strzelających z wszystkiego, co mieli. Po godzinie zostało nas dziesięciu. Co gorsza, nikt nie odpowiadał na nasze prośby o ewakuację. Było już jasne, że zostaliśmy rzuceni na pożarcie.
Walczyliśmy jeszcze ponad godzinę, ale w końcu zostało nas czterech i kiedy skończyła nam się amunicja, musieliśmy się poddać. Zabrano mnie i kolegów do więzienia, a raczej chaty, która pełniła taką funkcję. To, co tam z nami wyprawiano, nie nadaje się do opowiedzenia. Pewnie by nas zabili, gdyby nie mały łut szczęścia. Na trzeci czy czwarty dzień nad wioskę nadleciały nasze myśliwce i ostrzelały ją rakietami i obłożyły bombami. Wykorzystaliśmy to i udało nam się uciec. Kiedy dotarliśmy po wielu dniach do Stanów, okazało się, że nasza akcja została uznana za porażkę i całą winą obarczono mnie. Miałem po pierwsze wylądować w złym miejscu, po drugie za szybko się ujawnić, po trzecie niepotrzebnie wdawać się w walkę itd. Postawiono mnie przed sądem wojskowym, który bardzo szybko wydał wyrok, nawet nie wdając się w żadną dyskusję z moim obrońcą. Wszystko było dograne do ostatniego słowa. Zostałem skazany na dwa lata więzienia, degradację do stopnia szeregowego, a także pozbawiono mnie świadczeń emerytalnych i wyrzucono z wojska. Przesiedziałem wyrok w wojskowym wiezieniu traktowany jak jakiś zdrajca czy oszust.
Kiedy wyszedłem, z dnia na dzień znalazłem się z kilkaset dolarami na koncie w pustej dziurze. Moja żona wniosła o rozwód i dostała go zaocznie, o czym nawet nie wiedziałem. Na szczęście nie mieliśmy dzieci. Nie miałem pracy, domu a moja rodzina i koledzy zniknęli we mgle. Zostałem sam i nie powiem, żebym wtedy nie miał różnych myśli także samobójczych. Jednak na szczęście dla mnie, ale niestety na nieszczęście dla świata była we mnie złość tak wielka, że w końcu przeważyła szalę. Postanowiłem się zemścić na tych wszystkich, którzy mnie najpierw wpakowali w pułapkę, a później, ponieważ nie zginąłem, zniszczyli zarówno zawodowo, jak i mówiąc kolokwialnie także społecznie. Musiałem zapłacić im za śmierć czterdziestu czterech moich ludzi. Wypłaciłem co tam miałem na koncie, wsiadłem do pociągu i ruszyłem na prowincję. Jechałem długo, bo chciałem uciec przed moim poprzednim światem. Po chyba trzech czy czterech dniach dotarłem do małej mieściny w Teksasie. Wszedłem do baru coś zjeść i tam usłyszałem rozmowę dwóch tutejszych mieszkańców. Jeden z nich narzekał, że ma do obrobienia pola, a brakuje mu rąk do pracy. Nie zastanawiając się wiele, podszedłem i zapytałem, czy potrzebuje kogoś, bo akurat szukam pracy. Pamiętam jak dzisiaj, popatrzył na mnie takim smutnym wzrokiem i odrzekł, że nie, bo szuka ludzi tutejszych, a nie obcych, a do tego wyglądam mu na miastowego, a tu trzeba ciężko pracować na roli.
Wiedziałem, że go nie przekonam słowami, więc wyszedłem na dwór, wziąłem do ręki gruby jak kciuk kawałek stalowego pręta i wróciłem do środka. Na ten widok obaj stojący przy barze aż podskoczyli. Patrząc im w twarz, wygiąłem drut, a potem owinąłem go sobie wokół ręki. Musisz wiedzieć, że zawsze miałem sporą siłę w rekach, a do tego będąc w wojsku, ćwiczyłem dłonie cały czas. Panowie zrobili wielkie oczy, po czym jeden z nich spróbował rozgiąć drut, ale nie dał rady. Ja wziąłem, odwinąłem go, dając mu do ręki. Patrzył na mnie długo i widać było, że się waha, ale w końcu pokiwał głową i za chwilę jechałem z nim do domu. Tak zostałem można powiedzieć rolnikiem. Praca była ciężka, ale dawałem rady, bo w stosunku do tego, co miałem na ćwiczeniach wojskowych tu nikt mnie nie gonił, nie wrzeszczał. Właściciel rancza mieszkał razem z żoną i córką w dużej chacie, w której było sporo miejsca. Dostałem pokój na pietrze, a na posiłki schodziłem na dół do salonu.
Pan Georg, bo tak miał na imię, o nic nie pytał, choć patrzył na mnie czasami tym swoim bystrym wzrokiem. Podał mi tylko, ile mogę zarobić. Nie była to jakaś ekstra kasa, ale nawet się nie targowałem. Nie musiałem, bo wyżywienie całkiem zresztą dobre miałem za darmo, a do miasta postanowiłem na wszelki wypadek nie jechać przynajmniej z pół roku.
Nie miałem zamiaru pokazywać się gdzieś, gdzie było nawet minimalne zagrożenie, że mnie ktoś rozpozna. Poprosiłem córkę właściciela miłą trzydziestolatkę, żeby mi w mieście kupiła laptopa, który jak powiedziałem ma mi posłużyć do napisania książki. Kobieta, która, choć całkiem moim zdaniem ładna, jakoś nie miała szczęścia do mężczyzn i dlatego mieszkała z rodzicami. Tak, żeby uwiarygodnić swoją opowieść, przez pierwsze kilka dni rzeczywiście zacząłem coś tam pisać, ale kiedy temat znikł, zacząłem to, po co mi był potrzebny komputer. Nie podłączyłem się do sieci, bo bałem się, że ktoś mnie znajdzie i postanowi zakończyć to, co zaczął w Iraku. Nie chciałem narażać ludzi, którzy byli dla mnie dobrzy i dzięki którym powoli odzyskiwałem jakiś tam sens życia. Miałem wyjątkowo dobrą pamięć i spisywałem krok po kroku wszystko, co mi się przydarzyło.
Po mniej więcej roku odważyłem się pojechać do Nowego Orleanu w Luizjanie i tam korzystając z internetu ściągnąć wszystko to, co potrzebowałem, a przy okazji poszukać jakichś wiadomości na mój temat. Okazało się, że nic nowego nie ma, a ostatnia mała zresztą wzmianka pochodziła sprzed 10 miesięcy, kiedy to pewien dziennikarz napisał, że zniknąłem i pewnie teraz siedzę sobie w Meksyku. Tak szczerze mówiąc, wiele się nie mylił, bo od rancza do granicy z Meksykiem było jakieś 500 km.
Co do Orleanu to chciałem odwiedzić pewne miejsce, takie małe mieszkanie, które było lokalem Centralnej Agencji Wywiadowczej CIA, w którym mieszkałem kilka razy w drodze do Meksyku, gdzie wykonywaliśmy tajne operację przeciw kartelom narkotykowym. Tak na marginesie to wielokrotnie protestowałem w dowództwie przeciw wykorzystywaniu elitarnego i tajnego oddziału w takich akcjach, co czasem przynosiło skutek, a czasem nie. Jak się później dowiedziałem to CIA przez swoje kontakty w armii, można powiedzieć, wynajmowała nas do swoich porachunków z gangami. To była w większości ich prywatna wojna, ale jakoś zawsze udawało im się zrobić z tego sprawę wagi państwowej. No cóż, nie od dzisiaj wiadomo, że CIA to takie państwo w państwie i potrafią to wykorzystać. Mieszkanie, a właściwie mały domek był takim naszym przyczółkiem.
Dla mnie ważny był przylegający do niego ogród z małą szopką na narzędzia. Kiedy tam kiedyś zajrzałem jako chyba jedyny od wielu lat, bo wszystko było pozostawione tak, jak to zostawili poprzedni właściciele i pokryte przynajmniej kilkoma warstwami kurzu, znalazłem pod starym regałem właz. Odsunąłem go i podniosłem wieko. W środku było całkiem dużo miejsca, choć i tu panował spory bałagan. Zamknąłem właz i zasunąłem regałem, ale tym razem tak, żeby całkowicie zasłaniał wejście do schowka. Po kilku miesiącach ów schowek idealnie się przydał, kiedy podczas jednej z akcji, gdy dość przypadkowo otwarłem drzwi w jednym z dużych stojących przy posesji samochodów, znalazłem istny arsenał broni wraz z amunicją, a także sporo kasy i co najmniej z kilogram Heroiny. To wszystko zapewne należało do gangu, a ja akurat byłem w tym miejscu sam.
Nie namyślając się, wyjechałem Fordem przez bramę i przejechałem ze dwa kilometry, stawiając wóz w lesie. Powróciłem biegiem i jakoś tak szczęśliwie, że nikt nie zauważył tego, co zrobiłem. Po akcji wróciłem do domku, wziąłem oddany nam do dyspozycji samochód i wróciłem do lasu. Tam przepakowałem wszystko, a do środka wrzuciłem kupiony na stacji kanister z benzyną i granat fosforowy. Kiedy wieczorem zostałem sam, obejrzałem wszystko i okazało się, że naprawdę warto było. To był istny arsenał. Karabiny maszynowe, pistolety, granaty, a nawet wyrzutnia RPG, a do tego, jak policzyłem prawie 500 tys. dolarów w gotówce i Heroina warta co najmniej kilkadziesiąt tysięcy. To był istny skarb, który schowałem do skrytki. Wziąłem tylko 50 tys. choć i tak nie mogłem nikomu tego ujawnić, nawet żonie. Jednak ta suma pozwoliła nam na dwutygodniowe wakacje na Hawajach, co wywołało zdziwienie żony, ale powiedziałem jej, że dostałem premię za ostatnią akcję.
Teraz miałem zamiar to wszystko wyciągnąć, o ile już ktoś tam nie mieszkał. Podjechałem pod domek, zwalniając i rozglądając się na boki. Było pusto, więc zawróciłem i podjechałem pod bramę. Ryzykowałem sporo, ale musiałem tak zrobić, bo to, co miałem wziąć ważyło ponad 100 kilogramów. Na szczęście dom był pusty, a skrytka pełna. Po piętnastu minutach odjechałem, powoli cały czas patrząc w lusterko, ale nikt za mną nie jechał.
Tak rozpoczęła się moja wojna, która miała być tylko zemstą na kilku oficerach, politykach czy agentach CIA, czyli tych, których rozkazy doprowadziły do zniszczenia mojego oddziału, a mnie doprowadziły do upadku na samo dno. Miała być małą osobistą zemstą, a zakończyła się Armagedonem dla wszystkich. Jednak nie wybiegajmy tak daleko w przód.
Komentarze (17)
Ale sporo przeskoków i język trochę dla ciebie nietypowy i widać bo warsztatu ewidentnie w tym stylu brakuje.
Rozumiem że to jakiś nowy projekt, pomysł i widać że się starasz, ale przez ten styl, więcej niż 4 dać nie mogę.
Podoba mi się
I jestem zaciekawiony, ale niestety, z mojej perspektywy, na 5 to nie zasłużyło.
Pozdrawiam
Kapelusznik
Trudno mi to opisać.
Mam po prostu dziwne zgrzytanie czytając tekst
Jest to mniej sprawa szczegółów - bo je masz ogarnięte, raczej całości, która jest dla mnie... jakaś dziwna?
Trudno mi to opisać, ale to bardzo subiektywne odczucie względem całości tekstu
Podobał mi się i mnie zaciekawił, ale coś mi zgrzytało w taki sposób, że dałem 4, a nie 5
Nie jestem w stanie ci więcej powiedzieć, sam mam trudności ze znalezieniem odpowiednich słów.
Na razie załóż że to moje subiektywne preferencje do stylu pisania, a nie twój brak umiejętności
Zobaczymy w kontynuacji
...
0.0
Ok
Trzymam za słowo
Jeszcze takiego cię nie czytałem więc, jestem gotowy na ostrą jazdę!
Mam wielkie obawy
ale i wielkie oczekiwania
Zobaczymy czy uda ci się mnie zaskoczyć :)
Każda inspiracja jest dobra by rozwijać swój warsztat :)
Zaciekawiłeś Ozar Pozdrawiam
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania