Zeru, co znaczy duch

to moje ciało

i ręce i nogi należą do mnie

tak samo piersi i uszy

zęby i paznokcie

 

nie dziel mnie

jak się dzieli dni

na dobre i te gorsze

 

mam imię

po nim mnie wołaj

przyjdę

zostawiając ślady na ziemi

bo nie jestem duchem

 

nie przynoszę szczęścia

bo albinos go nie zna

znam tylko ból i strach

wykrzywioną twarz oprawcy

i czas który zwolnił

 

gdy byłeś we mnie

umierałam

tak długo

aż w końcu sama w to uwierzyłam

 

*********

 

Karolina i Łukasz po sporej wygranej w telewizyjnym teleturnieju postanowili spełnić swoje wspólne marzenie i polecieć do Afryki. Bardzo z siebie zadowoleni i żądni przygód, oczyma wyobraźni widzieli już miny znajomych z Facebooka, którzy kolejny urlop spędzą na wytartych kanapach, obrastając tłuszczem i zgorzknieniem, nieudolnie krytym pod fałszywymi lajkami. Wylatywali za sześć tygodni. Do tego czasu należało wykonać niezbędne szczepienia, zakupy i telefony, (nikt przecież nie mógł przeoczyć ich triumfu), znaleźć kogoś kto zaopiekuje się mieszkaniem, podleje kwiaty i nie zapomni o rybkach mających gdzieś atencję jaką je dażono jako że były złote i z założenia miały przynosić szczęście.

 

Pogoda w dzień wylotu była wyjątkowo niestosowanie dobrana do sytuacji. Mokli wycieczkowicze, mokły ich bagaże, wiatr wywierał z głów pozytywną energię, endorfiny rozpływały się niby horyzont upstrzony grubymi strugami sierpniowego oberwania chmury, która zagarnęła dla siebie całe niebo nie dopuszczając do punktualnego wylotu. A kiedy już wreszcie do niego doszło wszyscy byli zniechęceni i źli dając to wyraźnie odczuć przemykającym między rzędami foteli stewardesom. Większą część lotu Karolina spędziła w samolotowej toalecie, za co oberwało się oczywiście jednej z nich, oskarżonej o podanie nieświeżego jedzenia. Ta zapewniała, że wszystko jest świeże i najlepszej jakości, a potwierdzał to fakt, że żaden z pozostałych pasażerów na nic się nie skarżył, a przecież jedli to samo. Karolina była załamana, Robert wściekły. Istna sielanka. Po wylądowaniu nie było lepiej. Osłabiona kobieta nie była w stanie poradzić sobie z panującą w Tanzanii temperaturą. Powietrze parzyło. Była w nim jakaś dziwna lepkość, która niby śluz przyklejała się do skóry, zatykając pory. Karolina miała wrażenie że spala się od środka, że płomienie, które trawią jej wnętrzności zaraz rozleją się wokoło zagarniając pasy ziemi, zieleni, budynki i turystów. Pomógł chłodny prysznic w hotelowej łazience i jakieś pigułki podane przez Roberta po konsultacji z miejscowym lekarzem. Karolina zasnęła i obudziła się dopiero nazajutrz, jakoś koło południa, głodna jak wilk za to bez wcześniejszych dolegliwości co wprawiło ją w doskonały nastrój i zaraz po lekkim posiłku rzuciła się w wir afrykańskiego życia, pełnego nieznanych zapachów i smaków, języków i kultur wrzuconych do jednego wora.

 

I Karolinie i Robertowi najbardziej zależało na odwiedzeniu jakiejś wioski. Jakiejś czyli w ich mniemaniu takiej, która jest położona nieco dalej od cywilizacji, właściwie na jej oboczu, a dokładniej mówiąc wioski, która odcina się od niej jak to tylko możliwe, żyjąc po staremu. Przemiła Pani z miejscowego biura podróży o wdzięcznej nazwie Tanga (co w narzeczu suahili znaczy żagiel) popatrzyła na nich z pobłażaniem, informując że owszem, takie wioski jeszcze istnieją, gdzieś tam w odległym buszu. Ale ani oni ani nawet miejscowi przewodnicy nie wypuszczają się aż tak daleko. Raz, że to bardzo niebezpieczne... dwa, że nie należy zakłócać spokoju ludzi, którzy pozostali wierni naturze, tym bardziej spokoju ich bogów. I że jedyne co może im zaproponować, to standardowa wycieczka po okolicznych miasteczkach i wsiach, gdzie będzie można zobaczyć jak miejscowi mieszkają, czym się zajmują, co jedzą. Istnieje również możliwość zakupu ich wyrobów, wisiorków, kolczyków, branzolet, rzeźb i mat oraz innych drobiazgów co znacząco wpływa na poprawę jakości ich życia. Karolina nie była tym faktem zachwycona, za to Robert stwierdził, że to może nawet i lepiej... i na tym stanęło. Już następnego ranka wraz z grupą dwudziestu innych turystów wyruszyli w rejs po okolicy zakończony wizytą na olbrzymim targowisku, gdzie można było kupić wszystko, od a do zet, i to wszystko pochodziło z Europy, Azji i innych kontynentów ale również od miejscowych artystów i tymi właśnie rzeczami Karolina była najbardziej zainteresowana. Kupiła kilka niewielkich rzeźb, kilka talizmanów, zafascynowana patrzyła na tańce wykonywane przez aborygenów w nazwijmy to ludowych strojach. Pomyślała o wybraniu się do miejscowego szamana, przecież muszą tu tacy być. Pomyślała i zaraz zapomniała, bo właśnie podeszła jakaś bezzębna staruszka i zaczęła bezceremonialnie wieszać na niej kolorowe obręcze i chusty, podtykać pod jej nos woreczki z jakimiś ziołami. Karolina zaczęła kichać, krztusić się i gdyby nie Robert, to pewnie nie opędziłaby się od tej kobiety. A tak, pozbierali szybko swoje pakunki i ruszyli w stronę parkingu, gdzie dołączyli do swojej grupy. Już w hotelu Karolina chciała jeszcze raz obejrzeć upolowane cudeńka i właśnie wtedy dokonała makabrycznego odkrycia. W jeden z toreb zamiast rzeźby żyrafy walczącej z ogromnym boa znalazła słój... z dłonią. Nienaturalnie białą, ale z pewnością należącą do człowieka. Konkretnie dziecka. Może nastolatka, ale nie osoby dorosłej. Dłoń odcięta była tuż za nadgarstkiem i pływała w czymś co mogło być formaliną. Karolina rzuciła słoik na łóżko i zwymiotowała pod własne nogi, niezdolna ruszyć się z miejsca. Zaniepokojony dochodzącymi z pokoju odgłosami Robert wyszedł z łazienki i już po chwili wtórował żonie, nie mając odwagi poraz drugi spojrzeć na znalezisko. Kiedy już doszli do siebie skontaktowali się z biurem podróży, owo biuro wezwało Policję i zaczęło się na dobre. Skąd to mają? Od kogo kupili? Za ile? Czy nabyli tylko dłoń? Co zamierzają z nią zrobić? Zabrano ich na posterunek, gdzie w osobnych pokojach godzinami odpowiadali na te same pytania aż w końcu miejscowe władze uznały, że chyba faktycznie mówią prawdę i wypuszczono ich do hotelu. Wcześniej jednak prowadzący przesłuchanie około pięćdziesięcioletni oficer postanowił nieco rozjaśnić im sytuację:

 

- Chyba wiem czyja to dłoń. - powiedział. - Dwa dni temu z odległej o trzy miłe wioski napłynęło zgłoszenie o nocnym napadzie. Dwóch uzbrojonych w maczety mężczyzn zaatakowało rodzinę dotkniętą albinizmem. Uprowadzili kilkumiesięczne niemowlę, zabili i na oczach bliskich poćwiartowali dziewczynę, a kilkunastoletniego chłopca okaleczyli odcinając mu dłonie. Pewnie nie tylko o dłonie im chodziło, ale dzieciak uciekł i ślad po nim zaginął. Pewnie się już wykrwawił albo zaopiekowały się nim drapieżniki zwabione zapachem krwi. Tak czy siak nadal szukamy. A albinizm to...

 

- Wiem co to albinizm! - przerwała mu Karolina.

 

- No tak. Oczywiście. Ale zapewne nie wie Pani wszystkiego, że

 

"najgorsza sytuacja panuje w tak zwanej strefie śmierci – regionach Mwanza, Shinyanga i Mara, leżących właśnie tutaj wokół Jeziora Wiktorii w Tanzanii. W jednym z najbiedniejszych regionów Afryki, gdzie ludzie trudnią się rolnictwem, górnictwem i rybołówstwem, szamani namawiają, by kupowali amulety, eliksiry lub maści z ciał albinosów, które zapewnią pomyślność przy wydobyciu czy połowie. Wmawiają też, że albinos – jako duch – nie cierpi. Można więc go porąbać żywcem.

 

Oblicza się, że od 2007 roku w samej Tanzanii, gdzie według danych Tanzańskiego Stowarzyszenia Albinosów może żyć nawet 173 tysiące ludzi dotkniętych bielactwem, zginęły 53 osoby. Ale to tylko oficjalne dane, które nie obejmują tajemniczych zniknięć, w które uwikłani są bliscy ofiar. Tacy jak nauczyciel z wioski pod Aruszą, który zabił własnego syna i opowiadał, że dziecko zaginęło. Przyznał się do zbrodni dopiero wówczas, gdy znaleziono okaleczony tors ofiary. Mordują także sąsiedzi skuszeni zyskiem.

 

Najcenniejsze są stopy albinosa

 

Według szamanów każda część ciała albinosa ma jakąś wartość. Dlatego nawet po makabrycznej śmierci szczątki zamordowanego muszą być chowane w tajemnicy. Zwykle grób zalewa się betonem, by zabezpieczyć go przed dewastacją. Szczególnie pożądane są włosy, języki, genitalia, oczy, skóra, krew i kości. Największą moc mają ponoć kończyny. „Chcemy twoich nóg”, krzyczeli napastnicy, którzy, udając policjantów, weszli do domu 50-letniego Nyerere Rutahiro. Zgodnie z czarną magią odcięte stopy zapewniają bogactwo. Posiadacz penisa albinosa może liczyć na jurność. Maści i eliksiry działają wszechstronnie, zależnie od potrzeb i zamówień. Cenne są też zmielona skóra i krew, które pomagają szukać złota w kopalniach. Wystarczy je tylko rozlać lub rozsypać w miejscu poszukiwań. Im młodsza i bielsza skóra, tym lepiej, bo posiada największą moc. Rybacy wplątują w sieci nie tylko włosy, lecz także całe ludzkie głowy, by zapewnić sobie obfity połów. Pytani wprost, czy stosują czary, spuszczają głowy i wbijają wzrok w piasek. Ale... "

 

- Dosyć! Dosyć! Niech Pan przestanie. Nie mogę tego słuchać. Czy możemy już iść?

 

- Oczywiście - odpowiedział policjant. - Chciałem tylko żeby zobaczyli państwo jak wielki to problem i...

 

Przerwał mu huk drzwi, które właśnie zatrzasnęły się za wybiegającą z pokoju Karoliną. Kobieta miała dość. Nie tak wyobrażała sobie swoje wymarzone wakacje. Zamierzała pozwać to cholerne biuro podróży. Bo przecież gdyby nie ta wycieczka, nie polecane zakupy na miejscowym bazarku... Ciągle myślała o tych dzieciach. O ich matce. Uchenne, co oznacza wolę bożą, miała tylko piętnaście lat. Akono trzynaście. Imienia maleństwa nie zapamiętała, ale jakie to miało teraz znaczenie? Żadne. Wyśniona Afryka pokazała swoje prawdziwe oblicze. Karolina wolałaby chyba pozostawać w niewiedzy. Nie wiedzieć o niczym poza głodem, który był, zdawałoby się, największym problemem tej części świata.

 

Oboje z Robertem chcieli czym prędzej wyjechać z tego piekła. Niestety nie mogli. Do zakończenia postępowania musieli pozostać na miejscu. Na szczęście w charakterze świadków, a nie oskarżonych o handel, próbę przemytu, zabójstwo i temu podobne. Kobieta źle sypiała. Śnił się jej chłopiec albinos. Machał do niej krwawiącymi kikutami i z szerokim uśmiechem zapewniał, że to nic nie boli. - Jestem przecież duchem - wołał. - Zeru, zeru!

 

Im bardziej machał tym bardziej jego biała dotąd skóra, białe włosy, rzęsy i brwi stawały się czerwone. Aż w końcu zamienił się w krwistą kałużę, podchodząca pod nogi łóżka. Krwi było coraz więcej. Rozrastała się jak bluszcz zagarniając kolejno podłogę, meble i ściany. Wylewała się przez szczelnie zamknięte drzwi, przez zabite deskami okno. Karolina krztusiła się nią tak długo aż nie skończył się sen. A kiedy się kończył wcale nie było jej lżej.

 

Po dwóch tygodniach dostali zgodę na opuszczenie Tanzanii. Wracali inni. Zarażeni śmiercią i strachem. Z głowami pełnymi pytań i myśli. Z uczuciami których nie potrafili nazwać. Nie przywieźli żadnych pamiątek, nawet zdjęć. Tylko te obrazy pod powiekami, których już nie zapomną, nie wymażą: odciętą dłoń chłopca i spojrzenia dzieci dotkniętych albinizmem, które odwiedzili przed wylotem w specjalnie wybudowanym dla nich domu. Tam były w miarę bezpieczne. Tam mogły żyć oderwane od świata, który był przecież też ich światem. Nikt nie miał prawa im go zabierać. Ani człowiek ani Bóg z afrykańskiego nieba.

 

We Wrocławiu wylądowali jakoś przed północą. Odebrali auto i natychmiast ruszyli do domu. Mieli przed sobą niespełna osiemdziesiąt kilometrów czyli coś około godziny jazdy. Jechali w milczeniu. Droga była prawie pusta. Białe linie jednostajnie ginęły pod maską aż nagle zatrzymały się w miejscu gdy Robert gwałtownie wcisnął pedał hamulca. Pośrodku pasa którym się poruszali stała sarna. Nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu wokoło same lasy, gdyby nie to, że sarna była biała.

 

- Albinos - wyszeptała Karolina.

 

- Albinos - powtórzył Robert.

 

Trawali w bezruchu, szepcząc, jakby się bali, że mogą ją spłoszyć. Ona jednak stała niczym niewzruszona, wpatrując się w bijące z reflektorów światło. Po minucie, może dwóch, niespiesznie, majestatycznym krokiem przeszła na drugą stronę drogi, by wkrótce zniknąć za gęsta ścianą liściastego lasu.

 

- Myślisz, że to jakiś znak? - przerwała ciszę kobieta.

 

- Nie wiem - Robert miał mętlik w głowie. Niby nie wierzył w takie rzeczy, ale... - Nic już nie wiem. Niczego nie jestem pewien. Wracajmy do domu.

 

Tej nocy śnili to samo. Biała sarna stała pośrodku niczego i nerwowo rzucała łbem. Towarzyszył jej nienaturalnie biały chłopiec bez dłoni. Gładził ją po grzbiecie zaschniętymi kikutami i szepcząc coś próbował uspokoić. - Zeru, zeru... - dało się słyszeć gdy przycichał wiatr. - Zeru, zeru... W pewnym momencie odwrócił się w ich stronę i łamaną polszczyzną wyszeptał:

 

- Ja być Akono. Co znacy moja kolej.

 

Powtórzył to jeszcze kilka razy, co bardzo uspokoiło jelenia. I właśnie wtedy padł strzał.

 

*********

 

uciekałem

pozornie tylko lżejszy

o dłonie i krew

wypływającą z kikutów

 

tak naprawdę było mi ciężej

z każdym krokiem dalej do siebie

jakbym opuszczał ciało

by stać się duchem

którym obwołano mnie za życia

 

nie padało od miesiąca

ziemia piła łaoczywie

niebo gubiło gwiazdy jak drzewa owoce

nie zdążyły dojrzeć

przepadły

tak miało się stać

 

chciałem być jak wszyscy

a byłem jak zwierzę

tropiony i przekonany

że ręka która głaszcze

może chwycić za kij

 

w tym kiju odbijał się księżyc

kij był maczetą

wyrocznią tamta dłoń

 

kiedy tak biegłem

bez tchu

ścigając się z czasem

mogłem tylko jedno

przestać wierzyć

że jeszcze go mam

 

*Fragment w cudzysłowie zaczerpnięty z internetu.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania