Zima: Wyznanie Wariejewa
Zima przysunął metalowe krzesło, lecz nie usiadł na nim. Oparł ręce na brudnym blacie stołu i nachylił się nad swoim jeńcem. Pragnął spojrzeć mu w oczy, ale mężczyzna trzymał głowę spuszczoną na piersi. Nie sposób było stwierdzić, czy w ogóle jest przytomny. Oddychał miarowo, lekko charcząc z powodu złamanego nosa.
— Powiedz mi, Wariejew — rzekł po rosyjsku, czysto, bez zająknięcia — po jaką cholerę ci to było?
Wariejew uśmiechnął się paskudnie, rozrywając skrzepy krwi zastygłej na rozbitych wargach i szczerząc połamane zęby, i odchylił do tyłu głowę.
— Wal się — wycharczał, unosząc powieki do połowy. — Zabij mnie, będzie szybciej.
Zima z odrazą pokręcił głową. Opadł na krzesło i zabębnił palcami w stół. Musiał wyciągnąć z Michaiła Wariejewa konkretne informacje, ale pojmany odmawiał współpracy. Gdyby Zima nie przeszukał go, Wariejew popełniłby już samobójstwo przy użyciu cyjanku schowanego w atrapie zęba, noża ukrytego w podwójnej podszewce rękawa i zapewne paru innych rzeczy, którym zapobiegł tylko przez związanie jeńca. Żołnierz Brygady Zakruskiej wykazywał wielki entuzjazm w stosunku do śmierci. Być może przeczuwał, że gdy zdradzi Zimie wszystkie potrzebne informacje śmierć dosięgnie go w ten czy inny sposób. Jeśli nie rozprawi się z nim Zima, znajdą go i zabiją inni z Brygady. Zakruszczanie nie ratowali swoich, a byłych jeńców mordowali z zimną krwią. Wiedzieli, że jeśli ktoś przeżył – sypnął.
— Wariejew, nie tędy droga. — Typ był twardy. Nie pomogły tortury psychicznie, fizyczne, tydzień spędzony w ciemnej izolatce o wodzie i chlebie. Wariejew milczał, od czasu do czasu częstując Zimę kąśliwą ripostą i wulgarnym, rosyjskim wyzwiskiem. — Muszę się tego dowiedzieć, rozumiesz?
Przekonał się już dawno, że obrażanie Wariejewa w niczym nie pomaga, a że nie przynosiło mu żadnej satysfakcji, zaprzestał słownego poniżania swego więźnia. Znęcanie się nad ludźmi nie leżało w jego naturze, nauczyła go tego brutalna wojna, rządzące nią prawa przetrwania. Mimo wszystko czynił to tylko z konieczności. To dlatego przez jednych był ceniony, przez innych zaś nie był brany na poważnie.
— Po co? — mruknął Wariejew, niby od niechcenia. W jego przymrużonych oczach Zima dostrzegł jednak błysk ciekawości. To była jego szansa, a Wariejewowi mógł powiedzieć w zasadzie wszystko. Zakruszczanin i tak miał za niedługo umrzeć.
— Słuchaj, Wariejew. — Zima nachylił się jeszcze bardziej, tak, że niemal stykali się czołami. — Mamy pieprzoną wojnę, rozumiesz. Świat poszedł się jebać. Nie ma Moskwy, nie ma Londynu, nie ma Berlina, Paryża, Waszyngtonu, Nowego Jorku, nie ma niczego. Jest dziura, pył, pustynia i radioaktywne deszcze. Straciliśmy wszystko. Ludzkość straciła wszystko. JA straciłem wszystko. FBI zabrało mi rodzinę, a Rosgwardia przyjaciół. Została mi tylko ona. Zabraliście mi ją, Wariejew i popełniliście błąd. Znajdę was i z Zakruska nie zostanie cegła na cegle, rozumiesz? Ale możesz tego uniknąć. Powiedz mi, gdzie ona jest.
Wariejew mógł się zaśmiać, jednak nie zrobił tego. Patrzył Zimie w oczy i wiedział, że Zima mówi poważnie. Chcąc nie chcąc pracował z nim przez kilka miesięcy i zdawał sobie sprawę, że wściekły Zima nie ma ograniczeń. Teraz zaś był więcej niż wściekły.
— Masz ostatnią szansę Wariejew. — Wszystko trzeba było postawić na jedną kartę. Zima nie miał już asów w rękawie, którymi mógłby Zakruszczanina szantażować. — Kolejne słowa, jakie od ciebie usłyszę mają być lokalizacją waszej bazy. W przeciwnym razie utnę ci język i zaszyję usta.
Mężczyzna pociągnął złamanym nosem, wolno kiwając głową. Oczy zimy płonęły. Maska zakrywająca twarz osunęła się nieco, ukazując nieludzkie wręcz oblicze. Wariejew zadrżał, choć nie bał się. Odruch ciała znany wśród Zakruszczan jako Oddech Zimy.
— Miedliwka — padło w ciemnym pomieszczeniu, które Zima obrał na więzienie Wariejewa. — Masz co chciałeś. A teraz zabij mnie, jeśli łaska.
Zima opuszczał pokój bogatszy o jedną informację. Brygada Zakruska była natomiast o jednego człowieka biedniejsza. Podszedł do ściany, gdzie na tymczasowej pryczy skleconej z kartonowych pudeł leżał jego plecak i karabin. Z tego pierwszego wyciągnął pożółkłą mapę i dokładnie jej się przyjrzał. W centralnej części znajdował się duży okrągły twór miejski podpisany „Закруск”. Zakrusk. Jakieś pięć centymetrów na północ, co przekładało się na prawie dwadzieścia kilometrów w rzeczywistości, widniała „Медливка” – najbliższy cel podróży Zimy, który sam stacjonował na południowym krańcu mapy. Czekała go więc długa droga przez terytorium wroga. Zarzucił spakowany zawczasu plecak na jedno ramię, na drugie karabin i nasunął maskę ochronną pod sam czubek nosa. Widać było tylko jego jaskrawe, niebieskie jak lód oczy.
Stygnący trup Michaiła Wariejewa uśmiechał się do niego przez zamknięte drzwi, a nawet przez zamknięte powieki. Kolejny, którego należało dopisać do nieskończenie długiej listy. Zakruszczan było coraz mniej, coraz to bardziej przybliżając Zimę do celu, jaki sobie postawił. Jednocześnie coraz bardziej go odczłowieczając. Czuł to, lecz nie miał wyjścia. Wątpił zresztą, by po tym, co zrobiła ludzkość, ktoś traktował termin „człowiek” jako komplement. Lepiej było mu wśród tych mających go za nie za żywego żołnierza, a za półlegendarną zjawę, którą straszy się dzieci.
Zima miał ponurą reputację, na którą zasłużył sobie miesiącami ciężkiej pracy. W okolicach Zakruska znali go niemal wszyscy. Za jego głowę wyznaczono taką nagrodę, że szczęśliwego jej zdobywcę stać byłoby na trzy Miedliwki. Zima westchnął. Nie miał już nawet imienia. Był po prostu Zimą, kojarzącą się wszystkim z mroźną porą roku, zabierającą nieprzygotowanych i sądzących, że mogą sprostać niepowstrzymanej sile natury. To, że tak brzmiało jego nazwisko w jednym z przedwojennych języków, nikomu nie przychodziło do głowy.
— Ostatnia misja — mruknął do siebie, układając w głowie słowa raportu. Nie chciał go zdawać, ale inaczej nie wytłumaczyłby się z tylu martwych żołnierzy. Dowództwo umiało załatwiać te sprawy o niebo lepiej, dlatego wolał pisać raporty i zostawiać czarną robotę im. — Albo tam umrę, albo cię uratuję.
Ruszył na północ, w kierunku Miedliwki, zostawiając za sobą zgliszcza czegoś, co kilka lat temu nosiło nazwę Batesville i było jednym z przyzwoitych miasteczek Arkansas. Z mieściny została połowa głównej ulicy, a na niej może dwadzieścia zniszczonych w różnym stopniu budynków. Resztę bomby zmieliły nie zostawiając nawet fundamentów.
Niebo było szare, jak co dzień. Zima nieraz zastanawiał się, czy to kwestia zanieczyszczenia pyłami, które nie opadną jeszcze przez kilka dobrych lat, czy to pogoda w tym rejonie była odpowiedzialna za całoroczne zachmurzenie. Obłoki nie były jednak naturalne, tego mógł być pewien. Piętrzyły się na sobie, kłębiąc się groźnie i przygniatając ziemię.
Niebo raz już spadło. Nie skończyło się to dobrze dla mieszkańców Batesville. Zimę niepokoiło, że Wariejew tak szybko dał za wygraną. W drodze do Miedliwki czeka na niego zapewne wiele niemiłych niespodzianek.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania