Zima: Pożegnanie
„Bombardowanie wsi: Miedliwka, Razhorodnyje, Czeluwstwuje, Nakhabinsk i Wierudy rozpocznie się o godzinie 22:00 czasu standardowego, 15 listopada 2028 roku. Wszystkie jednostki proszone są o oddalenie się do tego czasu na odległość bezpieczną minimalną. Bez odbioru”
Bombardowanie wsi: Miedliwka… 15 listopada…
Zima miał pięć dni, by dostać się do Miedliwki z osady zwanej Termechowsk, oddalonej od Zakruska o pięć kilometrów w kierunku północnym. Według jego wyliczeń, przy szybkim tempie marszu, jakie sobie narzucił, podróż nie powinna potrwać dłużej niż dwa dni. Miałby zatem jeszcze dwa dni na rozeznanie się w okolicach Miedliwki i jeden, ostatni na przeprowadzenie akcji ratunkowej.
Nic z tego nie poszło po myśli Zimy. Przez całą podróż starał unikać się głównych dróg, będących pod stałą obserwacją Brygady Zakruskiej nawet w odleglejszych rejonach. Przedzierał się przez wyschnięte, ostre krzaki, raniące skórę i drące ubrania, brodził w korytach na w pół radioaktywnych rzek, narażając życie i zdrowie. Ominął Zakrusk łukiem o promieniu dziesięciu kilometrów i przez bity tydzień wędrował jedynie nocą, w dzień czając się w ruinach, obserwując okolicę przez nowoczesną lornetkę i planując dalszą trasę. Po dotarciu do Termechowska okazało się jednak, że wokół wsi Zakruszczanie zbudowali system okopów, nieoznaczony na mapach, a więc względnie nowy, dobrze wyposażony i stale pilnowany przez żołnierzy Brygady. Zima zmarnował cały dzień na rozmyślaniu, jak ów system ominąć, aż wreszcie zdecydował się na kontrowersyjny ruch: przemarsz główną drogą wylotową z Termechowska na Wierudy Niżne. Wyliczył, że szanse powodzenia są równe tym przy przedzieraniu się przez zasieki i okopy, a czas będzie znacznie mniejszy. Zima, zgrzytając zębami, wybrał mniejsze zło i skierował się na coś, co w przedwojennym świecie ludzie nazywali autostradą.
Nie napotkał praktycznie żadnego oporu aż do Wierud Niżnych. Jednego samotnego żołnierza Brygady zabił z karabinu snajperskiego nim tamten w ogóle zdążył go zobaczyć. Dwóch innych odciągnął udając nocnego ptaka, a czwartemu poderżnął gardło, gdy nieopatrzny Zakruszczanin uciął sobie drzemkę w trakcie służby. W ten sposób dotarł do śmiesznie starego, ledwie trzymającego się w powietrzu szlabanu, umalowanego w zielono-niebieskie barwy Brygady Zakruskiej. Strzegł dzielnie granicy Wierud Niżnych, co oznajmił Zimie starty napis na zardzewiałej tabliczce.
„Нижные Веруды”
Odetchnął z ulgą, sądząc, że najtrudniejsza i najmniej bezpieczna część drogi za nim, a Wierudy Niżne okażą się małą mieściną z czterema domami na krzyż, dwoma czy trzema żołnierzami i absolutnie podstawowymi umocnieniami, które znalazły się tam tylko z powodu Zakruszczan i ich Wszechobejmujących Planów Obrony Terytorialnej. Pomylił się. Okrutnie się pomylił.
Zima miał niezwykłe szczęście, że pomimo swej pewności zachował przesadną wręcz ostrożność i jednak zszedł z głównego traktu. Nie dłużej jak pięć minut później tuż przy jego lewym barku przetoczyły się dwa działa samobieżne i trzy bataliony żołnierzy Brygady Zakruskiej. Zima zastygł w bezruchu, zachodząc w głowę, co też wyprawia się w małej mieścinie, w której nie powinno być przecież żywej duszy. Przejazd kolejnego działa i pięciu czołgów skłonił go do osądu, że Wierudy Niżne nie są żadną pospolitą wioską, a nową bazą przerzutową Zakruszczan, którzy swoje siły wyraźnie przesuwali ku północy.
Nie mógł ryzykować podróży w obraną trasą wobec takiego stanu rzeczy. Z miejsca, w którym stał skręcił o dziewięćdziesiąt stopni na wschód i postanowił obejść Wierudy Niżne szerokim łukiem. Na akcję w Miedliwce zostałoby mu tylko dziesięć godzin, lecz przynajmniej miał szansę dotrzeć tam w jednym kawałku. Na jego nowej drodze pojawiła się miejscowość Pustańsk ze swoimi stu czterdziestoma pięcioma mieszkańcami. Zima, gdy służył jeszcze u Zakruszczan odwiedził tę osadę kilka razy i pamiętał mniej więcej rozkład ulic i domów, toteż nie spodziewał się niespodzianek.
Ponownie pomylił się i ponownie kosztowało go to mnóstwo czasu. Poza rozkładem ulic pamiętał także tradycję mieszkańców Pustańska – na szyjach każdy z nich zawieszony miał na cienkiej nitce nabój w charakterze naszyjnika. Poza mistycznym odpędzaniem złych duchów miał też bardzo przyziemną funkcję: jeśli sytuacja tego wymagała, sznurek można było zerwać a nabój włożyć do popularnego wśród Pustańszczan karabinu. Zabijał równie dobrze wrogów, co właściciela. W świecie, gdzie naboje wyparły inne waluty był to nielichy skarb.
Zima przyglądał się stu czterdziestu pięciu nabojom w swoim plecaku. Nie potrafił przywołać wydarzeń tamtej nocy, ale wiedział, że z domów Pustańska zostały podziurawione ściany. Jak tego dokonał? Nie wiedział. Był opętany. Któryś z mieszkańców nakrył go na ulicy i zadał niewygodne pytanie. Zima próbował uniknąć odpowiedzi i odpędzić gniewnym ruchem nieznajomego, ale tamten szarpnął go i maska Zimy zsunęła mu się z twarzy. Obcy poznał go w mgnieniu oka i choć sekundę później nie żył, Zima bowiem przebił mu serce długim nożem, to zdążył zaalarmować innego przechodnia.
Efekt domina. Zima zabił wszystkich. Mężczyzn, kobiety i piątkę dzieci, które wybiegły na niego z wojowniczym krzykiem i małymi, skalibrowanymi replikami ukochanego kałasznikowa. Ledwie starczyło mu nabojów w jego własnym karabinie, a snajperka do walki na blisko nie nadawała się zupełnie. Teraz miał sto czterdzieści pięć nabojów z Pustańska i kolejnych ludzi na sumieniu. Przestał ich jednak liczyć zbyt dawno, by przejmować się liczbami.
Zwrócił oczy ponownie na świstek papieru z nagryzmoloną wiadomością. Zima od dawna zachodził w głowę, skąd brany jest papier w świecie, w którym nie ma już prawie żadnych drzew. Doszedł do wniosku, że muszą istnieć jakieś zapasy, lecz nigdy nie widział wielkiego magazynu ani podziemnych składowisk. Jego zdaniem powrót do klinowego pisma rytego na glinianych tabliczkach był kwestią czasu. Ot, upadek cywilizacji, który ludzie sami sobie zgotowali.
Po Pustańsku znów musiał zmienić trasę. Nie chciał ryzykować, że jakikolwiek świadek masakry uciekł i zawiadomił potężniejsze siły, które sprostałyby legendarnej zjawie, nawiedzającej tym razem północne okolice Zakruska. Cofnął się, nie dając się co prawda złapać, ale znów tracąc czas. Stracił go zbyt wiele. Choć szedł dzień i noc – nie zdążył.
Z centrum Miedliwki, gdzie stał pseudo-ratusz, został jeden wielki krater. Dowództwo potraktowało wioski taktycznymi ładunkami jądrowymi. Pięć tysięcy ofiar w kilka godzin. Dwadzieścia tysięcy w kilka dni.
Niczego się nie nauczyli, myślał Zima, idąc brzegiem krateru w świetle wschodzącego słońca. Terkoczący nieustannie licznik Geigera wyrzucił kilometr temu – denerwował go. Dobrze wiedział, co czeka go w tym miejscu. Na całe szczęście nie zamierzał wracać.
Odnalazł wystające z gołej, zrytej ziemi fundamenty czegoś, co mogło być więzieniem. Zsunął się po zboczu krateru, czując narastające swędzenie skóry. Coś w powietrzu dziwnie paliło, pozostając nieuchwytne. Zima wiedział, co to. Promieniowanie było w tym miejscu setki, jeśli nie tysiące razy wyższe niż normalnie. Wzruszył na to ramionami. Przyjął taką dawkę, że nie robiło mu już to różnicy. Całe szczęście, że nie musiał wracać.
Dotarł do ruin więzienia i z ciekawością spostrzegł, że przy życiu ostał się metalowy stół wraz z krzesła. Obydwa meble były mocno podtopione, ale zachowały kształty. Na krześle siedział także stopiony, ale w zdecydowanie większym stopniu więzienny strażnik. Przez wypalone oczodoły Zima zajrzał mu do wnętrza czaszki: pusto.
Nie chciał szukać jej wzrokiem, ale oczy same spoczęły na zwłokach. Zima wiedział, nim podszedł, nim uklęknął i nim dokładnie przyjrzał się mocno zniekształconym rysom postaci. Westchnął ciężko. Nie czuł spodziewanego bólu ani oczekiwanego cierpienia. Żadne łzy nie leciały mu z suchych oczu, gdy patrzył na ciało swej towarzyszki. Poniekąd wiedział, że tak będzie. Nie przygotował się jednak do tego w trakcie drogi.
Wątpił, czy dało się na coś takiego przygotować.
— Co słychać, Sasza? — rzucił w powietrze, nie spodziewając się odpowiedzi. Była przecież martwa. Tak jak wszyscy w Miedliwce. Wszyscy w Razhorodnyjach i Czeluwstwujach. Wszyscy w Nakhabinsku i wszyscy w Wierudach.
Zdjął plecak i podłożył go pod zwęgloną czaszkę trupa, uważając, by nadpalone kości nie rozpadły się pod naciskiem jego palców. Wyjął zza pasa pistolet i obejrzał go dokładnie, szukając potencjalnych usterek. Niczego nie znalazł. Beretta trzymała się dobrze.
Zerwał z szyi nabój na cienkim sznurku, czując na skórze, jak los uśmiecha się do niego ironicznie, pokazując mu palcem Pustańsk na linii czasu. A może to tylko promieniowanie? Zima praktykował tę tradycję na długo przed mieszkańcami nieszczęsnej osady. Włożył nabój do magazynka, broń szczęknęła. Wziął głęboki, bardzo głęboki wdech.
— Nie zdążyłem, Sasza — rzekł cicho, prostując plecy i patrząc prosto przed siebie. Dookoła panowała nieludzka cisza, świdrując mu zmysły. — Wybacz mi.
Przyłożył pistolet do skroni. Tak, teraz niewątpliwie nie miał już niczego. W tym pustym, zniszczonym wojną świecie nie została ani jedna rzecz, dla której warto byłoby walczyć. Ojciec Zimy lata temu zwykł mawiać: „Jeśli uważasz, że nie ma już o co walczyć, to czas, aby się poddać”.
Dziś, 17 listopada 2028, Zima poddawał się. Zostawiał za sobą śmierć, ból, cierpienie i niepewność. Zostawiał miejsce, gdzie ludzie przestali być ludźmi, bo każdy chciał być najbardziej ludzkim człowiekiem. Nie żałował. I tak nie miał do czego wracać. Po czterech latach nareszcie czekał na niego spokój.
— Cześć, Sasza — szepnął Zima, uśmiechając się do siebie. Oczy miał zamknięte.
Zima nacisnął spust. Miedliwka ujrzała kolejną śmierć.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania