ZŁE MIĘSO

*opowiadanie-szkielet do prawdopodobnie czegoś większego*

 

Korab był starym barem położonym na obrzeżach wsi Złe Mięso na Kaszubach. Zajmował dolną kondygnację domu państwa Gołębiewskich, którzy mieli swoje mieszkanie na górnym piętrze i wspólnie prowadzili lokal. Dumny właściciel – pan Henryk często lubił powtarzać, że stały ruch w jego knajpce trwa nieprzerwanie od wczesnych lat dziewięćdziesiątych i raczej wątpi, by kiedykolwiek miało się to zmienić.

Główną tapetą Korabu były plakaty pochodzące z festiwali w Mrągowie. Henryk oraz jego żona Krystyna kochali muzykę country i rokrocznie odwiedzali Mazury, by móc uczestniczyć w tańcach kowbojskich. Na ścianach znajdowały się również ryciny statków i kiczowate obrazy syren, które z kolei miały nadawać knajpie „nadmorskiego klimatu”. W tym samym celu pod sufitem rozwieszono sieć rybacką i udekorowano ją plastikowymi muszlami oraz rozgwiazdami.

Gościom baru czas uprzyjemniał bilard znajdujący się w rogu jednej z dwóch dużych sal oraz telewizor, który wisiał nad kontuarem. Odbiornik transmitował głównie wydarzenia sportowe. Pewnego dnia, mocno podchmielony klient, rozgoryczony przegraną Polaków rzucił w telewizor swoimi kluczami od samochodu. Przez to wydarzenie szyba ekranu była pęknięta i przypominała pajęczą sieć. Dawniej w Korabie można było również poświęcić czas na grę w rzutki, ale kiedy wszystkie lotki skradziono – pozostała jedynie pusta tarcza. Nikt się jednak tym nie przejął, a ona sama zaczęła pełnić rolę kolejnej ozdoby. Bar, zgodnie ze starą szkołą PRL-u, nie należał do lokali przyjaznych dla osób niepalących.

— Nie uważa pan, że to lekka przesada? Od samego wdychania dymu w tym miejscu można dostać raka! — stwierdzali z oburzeniem turyści, którzy akurat byli przejazdem w Złym Mięsie.

— A czy państwo nie uważają, że powinni się stąd wynosić? — kwitował zazwyczaj Henryk i wracał do swoich obowiązków, ignorując kompletnie utyskiwania klientów nawet jeśli kończyły się odgłosem zatrzaskujących się drzwi.

Żona mężczyzny wielokrotnie zwracała mu uwagę, że powinien być bardziej uprzejmy dla odwiedzających.

— Heniu, takim zachowaniem odstraszasz klientów — stwierdziła z westchnieniem po kolejnej awanturze w Korabie.

Krystyna była bardzo drobną, szczupłą kobietą z krótko przystrzyżonymi, kręconymi włosami. Farbowała je na czarno. Robiła tak od momentu, gdy zauważyła, że zmiana koloru loków nie przypadła do gustu mężowi. Ciągłe droczenie się i robienie sobie na przekór stanowiło podstawę związku Gołębiewskich. Widocznie w tym szaleństwie była jakaś metoda, znana tylko im, bo pod koniec wakacji para miała obchodzić swoje srebrne gody.

— Przestań, nikt tu ich na siłę nie trzyma, jak im się nie podoba, to niech sobie poszukają innego lokalu! Życzę im powodzenia… — ostatnie zdanie Henryk wyburczał pod nosem.

Mężczyzna był bardzo pewny siebie, ponieważ położenie baru – tuż przy głównej, jedynej, asfaltowej drodze – gwarantowało im stały dopływ nowych klientów. Złe Mięso znajdowało się na trasie do innej wsi o nazwie Daszki. Okolica w tym miejscu słynęła z pięknych jezior i przyciągała mieszczuchów, jak magnes. Rokrocznie ciągle przebąkiwano o planie utworzenia w Daszkach kurortu, ale z nieznanych przyczyn zawsze na rozmowach się kończyło. Na szczęście dla Gołębiewskich – sąsiednia miejscowość była również praktycznie pozbawiona sklepów i jeżeli turyści chcieli kupić alkohol, to prędzej czy później musieli odwiedzić ich lokal.

— Zobaczysz, pewnego dnia nasza łajba pójdzie przez ciebie na dno! A ja na pewno nie będę cię ratować! — stwierdziła kobieta i zrolowaną szmatą do wycierania kurzu, uderzyła mężczyznę w dół pleców.

Henryk poczuł, że pośladek zaczyna go piec, ale na jego twarzy zagościł uśmiech. Złość zaczęła już mu przechodzić. Krystyna, w tym czasie poszła do kuchni, by wyjąć zapas mięsa z zamrażarki. Specjalnością baru był tatar wołowy z ogórkami kiszonymi i cebulą. Jutro był piątek, więc spodziewano się więcej gości, niż zazwyczaj.

Następnego dnia kelner Korabu, z wściekłością, polerował szklankę i jednocześnie spoglądał w kąt sali, gdzie siedział mężczyzna, którego nie cierpiał. Znienawidził go dokładnie w tym momencie, gdy zegar wybił północ a on przekroczył próg baru, by zamówić sobie piwo. Główne hasło lokalu brzmiało: „Do ostatniego klienta!”, więc nie mógł go wyprosić i tylko zgrzytał zębami ze złości. Na dodatek, na zewnątrz panowały tropiki. Temperatura od kilku dni nawet w nocy nie chciała spaść poniżej dwudziestu stopni. Adam czuł, że biała koszula, którą miał na sobie lepiła mu się do pleców od potu. Zdążył już odkurzyć cały bar i umyć podłogi. Czekał teraz tylko na to, by rozliczyć kasę, czego nie mógł zrobić, bo ten dziwak przyssał się do kufla! Próbował go wykurzyć starymi sposobami. Najpierw ściszył radio. Nic, zero reakcji... Gościom zazwyczaj robiło się nieswojo, gdy nagle przestawali słyszeć muzykę w barze. Dobrze, więc inaczej – zamknął wszystkie okna i wyłączył światło w sali, gdzie już nikogo nie było. Nadal nic! Spróbował więc znacząco chrząkać i patrzeć na zegar. Gość Korabu jednak nadal sprawiał wrażenie, jakby niczego nie dostrzegał. Zrezygnowany chłopak wrócił za bar i ponownie zaczął czyścić wzorowo czyste naczynia. W pewnym momencie polerowany kryształowy kieliszek do wódki wypadł mu z rąk i na podłodze rozbił się na milion małych kawałków.

— Niech to... — zaczął, ale szybko został uciszony przez donośny głos Henryka, który nagle wyrósł za jego plecami.

— Adasiu, wciąż tu jesteś? Myślałem, że pojechałeś już do domu.

— Chciałbym... — stwierdził chłopak, ale zaraz po tym dodał szeptem — Nie mogę wyjść, bo tamten facet siedzi w barze.

— Jaki facet? — zapytał Henryk, i nie czekając na odpowiedź, wyszedł zza lady, by rzucić okiem na klienta. Adam zauważył, że gdy szef dostrzegł tajemniczego gościa, westchnął i pokiwał głową ze smutkiem.

— Wszystko ogarnięte? — rzucił do Adama, wracając.

— Tak, została tylko kasa — odparł kelner.

— Dobrze… W takim razie sam zrobię rozliczenie. Ty na dziś już skończyłeś, zamieć to – tu mężczyzna wskazał na rozbity kieliszek na podłodze — i wracaj już do domu. Tamten biedak jeszcze długo tutaj posiedzi.

Zdziwiony zachowaniem szefa – rzadkością było to, że Henryk kogokolwiek wcześniej wypuszczał – nie myślał jednak zbyt długo. W ciągu kilku minut Adam był gotowy, by wyjść, ale coś w progu baru kazało mu zawrócić. Usiadł na obrotowym krześle przy głównej ladzie, za którą stał Henryk.

— Szefie, co jest z nim — wskazał dyskretnie brodą na mężczyznę — nie tak? Zna pan go?

— Miałeś wychodzić — odburknął Henryk.

— Kompletnie go nie kojarzę, ale raczej nie wygląda mi na turystę — ciągnął dalej Adam, nie zwracając uwagi na opryskliwość Henryka. Był już do niej przyzwyczajony – za to pan zareagował tak, jakby go już znał. Przerażający typ... czy on coś w ogóle je? Wygląda jak chodząca kostucha. Czyżby śmierć wpadła do Korabu osobiście, by upomnieć się o pana? — zakończył wesoło.

Spojrzenie, które posłał mu szef za ten dowcip go zmroziło.

— Nawet nie próbuj żartować. Tu nie ma się z czego śmiać. Podejrzewam, że wyglądałbyś podobnie, gdyby twoja żona utopiła wasze dziecko — powiedział Henryk, ponuro spoglądając na chłopaka zza grubych okularów, które nosił na czubku nosa.

Adam poczuł, jak po plecach przebiega mu nieprzyjemny dreszcz.

— Przepraszam, nie wiedziałem.

— A ja wiedziałem — powiedział Henryk bardziej do siebie niż do kelnera — wiedziałem, że tak to się skończy.

— O czym pan mówi? — zapytał Adam.

Henryk wyciągnął najpierw z kieszeni cygaro. Odciął jego końcówkę gilotynką i zapalił. Olbrzymi kłąb dymu wkrótce spowił mężczyznę, nadając mu wygląd mistycznej postaci. Stwierdził, że podzieli się tą historią z Adamem, bo od dłuższego czasu ciążyła mu na duszy.

— Wiesz, dlaczego ta wieś nazywa się Złe Mięso? – zapytał.

— Coś tam niby słyszałem, ale nigdy nie traktowałem tego poważnie — odparł zaskoczony Adam.

— To bardzo źle. Dawno, dawno temu, jeszcze przed drugą wojną światową, wszystkie tereny wokół były zależne od Niemców. Na południowym krańcu wsi gutenmorgeny wybudowały sobie karczmę. Jej właścicielem był bogacz, który przeprowadził się tu nie wiadomo skąd. Podejrzewam, że z samego piekła…

Henryk w tym momencie zakrztusił się dymem z cygara i zaczął gwałtownie kaszleć. Kiedy w końcu wrócił mu normalny oddech, miał całe załzawione oczy.

— Co było dalej? — zapytał zaciekawiony Adam.

— Czekaj, uf... na czym stanąłem? Po jakimś czasie okoliczni mieszkańcy zaczęli zauważać, że coś jest nie tak z tym miejscem. Część gości, która wchodziła do lokalu nigdy więcej z niego nie wracała. Okazało się, że karczmarz zabijał część przyjezdnych i przerabiał ich mięso na dania, które następnie serwował klientom.

— Ludzina na wynos! — parsknął Adam, ale widząc karcące spojrzenie pracodawcy, dodał cicho — Przepraszam.

— Kiedy to w końcu odkryto, gość wylądował na stryczku — kontynuował Henryk — a jego karczmę spalono do fundamentów. Od tamtej pory Niemcy zaczęli nazywać to miejsce „Bösenfleisch" i to określenie przylgnęło do całej wioski. Później, nastąpiła repolonizacja ziem i nazwę przetłumaczono dosłownie.

— Nie rozumiem, jak to wszystko ma niby się łączyć z tamtym gościem? — przerwał nagle Adam — Czy on w ogóle ma jakieś imię?

— Morda w kubeł! Gość nazywa się Szymon Kosowski. Powinieneś mieć więcej szacunku - facet jest inżynierem! Projektował statki, zanim tobie wyrósł koper pod nosem! — odpowiedział z oburzeniem Henryk — Wracając, ludzie co prawda zniszczyli karczmę, ale teren, na którym istniała, jest przeklęty. Ludzie ze wsi w nocy słyszą w pobliżu tego miejsca krzyki, widzą zjawy, niektórzy mają wrażenie, że coś dotyka ich zimną, mokrą dłonią… Dwa lata temu ktoś postanowił zbudować tam dom. I to był błąd. Poprzedni właściciele podobno skończyli w wariatkowie. A potem wprowadzili się Kosowscy...

Pan Henryk odetchnął w tym momencie głęboko. Widać było, że ciężko mu kontynuować dalszą historię.

— Znałem dobrze dziewczynę Szymona. Taka piękna, taka młoda Fräulein! Gdybyś tylko mógł ją zobaczyć! Ich wesele było wydarzeniem roku w Złym. Zaprosili całą wieś! Przez dwa dni po nim ludzie nie mogli dojść do siebie. Czasami nawet do domów – uśmiechnął się na samo wspomnienie – Rozmawiałem z Martyną. Prosiłem. Tłumaczyłem. Nie chciała mnie słuchać. Była już wtedy ciąży. Zarzucała mi, że wierzę w głupie legendy... Legendy! Cholera jasna... Ona i Szymek zamieszkali w tym domu zaraz po tym, gdy Martyna urodziła.

— I co się działo dalej? — zapytał Adam, którego historia, mimo wszystko, coraz bardziej fascynowała.

— Musisz wiedzieć, że Kosowscy kupili tę ziemię wraz z małym jeziorem, które jest obok posesji. Dawniej, gdy jeszcze nie było domu – niektórzy chojracy ze wsi próbowali tam sobie urządzić dzikie kąpielisko. Też nie wierzyli w „legendy”. I wiesz co? Przez kilka lat z rzędu nie było sytuacji, by ktoś się tam nie utopił! W wodzie… która sięga do pasa! Czuwaj Panie Boże nad duszami tych biedaków! Po przeprowadzce młoda Kosowska... Och Boże, to takie straszne! Wstała w nocy do ich płaczącego dziecka. Szymon myślał, że idzie je nakarmić. To było dopiero niemowlę! Kiedy Martyna długo nie wracała, poszedł sprawdzić, czy wszystko w porządku. Zastał pustą kołyskę i otwarte drzwi domu... Wybiegł na zewnątrz. Szukał jej całą noc. Krzyczał, wrzeszczał, pobiegł po sąsiadów, zawiadomił policję. Nad ranem znaleziono dwa ciała dryfujące w jeziorze – Martynę i ich maleńkie dziecko.

— Czy naprawdę wierzy pan w to, że ta tragedia ma coś wspólnego z legendą o karczmie? —zapytał Adam z niedowierzaniem.

— A widzisz jakieś inne wytłumaczenie? Czemu młoda, zdrowa, świeżo upieczona mężatka miałaby utopić siebie i własnego synka? Podkreślam jeszcze raz – w wodzie, która sięga do pasa! To aura tego miejsca... sprawia, że ludzie szaleją!

— Może... — zaczął Adam.

Obaj mężczyźni odwrócili gwałtownie głowy, gdy usłyszeli szurnięcie odsuwanego krzesła. Szymon wstał od stołu i wyglądało na to, że chce podejść do baru, by znowu coś zamówić, ale nie był w stanie wykonać choćby jednego kroku. Oparł się o blat i chwiał niebezpiecznie na boki. Henryk wyszedł zza lady w samą porę, by ochronić mężczyznę przed bolesnym spotkaniem z podłogą.

— Dobrze Szymusiu, koniec na dziś. Wezmę cię na zaplecze, mamy tam łóżko. Prześpisz się troszeczkę, dobra? — odrzekł Henryk czule do mężczyzny i wziął go ostrożnie na ręce. Gość Korabu w ogóle nie protestował. Sprawiał jedynie wrażenie jeszcze bardziej zapadniętego w sobie.

Adam, choć czuł wielki żal z powodu tego, co spotkało Szymona, nie mógł powstrzymać się od głupiego uśmiechu. Obaj mężczyźni wyglądali jakby próbowali parodiować przeniesienie przez próg panny młodej. Sylwetki obu mężczyzn wcale nie pomagały w utrzymaniu powagi. Henryk – opalony, barczysty i mimo sześćdziesięciu lat na karku dobrze zbudowany oraz Szymon – skrajnie blady, wychudzony, w czarnych ubraniach, które wisiały na nim jak na kiju. Kelnerowi nasunął się też inny obraz, który bawił go jednak tylko przez chwilę – matki niosącej swoje małe, chore dziecko.

— Co się szczerzysz jak idiota?! — wrzasnął Henryk — Rusz się i otwórz mi drzwi!

Adam pomógł swojemu chlebodawcy ulokować gościa na tyłach baru. Położyli go na wysłużonej wersalce. Henryk przykrył mężczyznę starym kocem, bo mimo wysokiej temperatury na zewnątrz drżał z zimna. Obok łóżka postawiono wiadro. Ot tak, na wszelki wypadek, gdyby żołądek mężczyzny w trakcie nocy postanowił się zbuntować. Gość Korabu leżał nieprzytomnie i wyglądał, jakby całkowicie uszło z niego życie.

— Koniec atrakcji na dziś, marsz do domu! — powiedział Henryk, wypychając brutalnie Adama z zaplecza — Kiedy będziesz wychodził, zamknij bramę i wypuść Aresa, dobrze? — dodał po chwili — Mam nadzieję, że w końcu wyczołga się ze swojej budy. Biedak, przedwczoraj Krysia pojechała z nim na kastrację i kundel do tej pory jest w szoku. Cóż, ja pewnie też bym był na jego miejscu…

Dom państwa Gołębiewskich miał bardzo duże, kwadratowe podwórko, ogrodzone bramą i przedzielone na pół płotem z desek. Front widoczny od strony ulicy był przeznaczony dla gości Korabu. W sezonie wakacyjnym rozstawiano tu plastikowe, białe stoliki i krzesła. Za drewnianą barierą z kolei znajdowało się prywatne podwórko gospodarzy. Tam mieszkał Ares – czworonożny, niepodważalny właściciel całego terenu. A przynajmniej w momencie, gdy wszyscy klienci opuścili już bar i zamknięto główną bramę. Adam słyszał zza płotu zniecierpliwione szczekanie i odgłosy pazurów rozrywających ziemię. Kiedy tylko lekko uniósł haczyk zamykający furtkę – zwierzę z rozmachem wskoczyło mu na pierś, wesoło merdając ogonem. Ares był młodym, skundlonym owczarkiem niemieckim i choć wyglądał groźnie, nie przejawiał oznak agresji. Kiedy Adam odzyskał równowagę, pogłaskał go po kudłatym łbie.

— Chyba wrócił ci humor, co? — zapytał zwierzę — Dobrze, że chociaż tobie — dodał z westchnieniem.

Adam dojeżdżał do Złego Mięsa na rowerze z rodzinnej wsi Szałamaje. Pracował w każde wakacje w Korabie, by zarobić trochę pieniędzy na nastoletnie potrzeby. Rodzice załatwili mu tę fuchę, bo przyjaźnili się z Gołębiewskimi od lat. Kiedy chłopak wreszcie położył się spać, była czwarta nad ranem. Następnego dnia na szczęście miał wolny dzień i mógł go spędzić ze swoją dziewczyną Kają, która przyjeżdżała do niego z Gdańska PKS-em. Byli ze sobą od ponad dwóch lat. Poznali się podczas pierwszego roku nauki w liceum. Chłopak nigdy nie wierzył w miłość od pierwszego wejrzenia. Zawsze wydawało mu się, że to romantyczna bzdura dobra jedynie na fabułę dla babskich filmów. Kaja jednak – bez najmniejszego wysiłku z jej strony – zmusiła go do zmiany swoich poglądów. Na obecnym etapie ich związku, romantyczne uczucia zaczęły ostygać i przeobrażały się w silne przywiązanie. Adam bardzo kochał swoją dziewczynę. Nie zmieniało to jednak faktu, że jej zainteresowania wciąż były dla niego… nieco zbyt ekscentryczne.

Dziewczyna zajmowała się czymś, co określała terminem „białej magii” i często gościnnie zapraszała go do swojego świata. Adam początkowo czuł lekki niepokój, ale z czasem po prostu zaakceptował niezwykłe zwyczaje Kai. Przywykł już do rozsypywania soli wokół domu, rysowania wodą tajemniczych symboli na drzwiach i wspólnego zbierania ziół o piątej nad ranem, bo według jego dziewczyny rośliny wtedy właśnie wykazywały swoje największe „magiczne” właściwości. Być może to ostatnie faktycznie coś dawało, bo nalewki przygotowywane z nich przez Kaję pomagały jego babce na artretyzm. Jedynej rzeczy, której nie potrafił zaakceptować było to, że jego dziewczyna uważała się za medium.

— Dusze często przychodzą do mnie, ale nie pozwalam im wejść — powiedziała mu kiedyś, gdy zapytał ją o cel tych wszystkich zabiegów — Jestem za słaba. Obawiam się, że nie potrafiłabym im pomóc. Czasami pokazują mi rzeczy, które są straszne. Nie chcę tego widzieć i dlatego muszę stosować ochronne rytuały. Dzięki nim czuję się bezpieczna.

Po tych słowach Kai Adam poprosił ją, by nigdy nie wspominała o swojej „mocy” komukolwiek z jego rodziny. Nie chciał narażać swojej dziewczyny na nieprzyjemne komentarze i spojrzenia, które przecież ostatecznie mogłyby się okazać najmniej dotkliwymi konsekwencjami.

W dzień wolny od pracy Adama w Korabie, postanowili wybrać się na ulubioną łąkę Kai. Mieli tam swoje stałe miejsce – pod olbrzymim, rozłożystym dębem, gdzie zawsze rozkładali koc. Stare drzewo rzucało przyjemny cień dający wytchnienie od letniego skwaru. Dzienniki telewizyjne już od kilku tygodni prześcigały się w informacjach o kolejnych rekordach ciepła w różnych rejonach Polski. Asfalt na ulicach topniał, a woda w oczkach wodnych i jeziorach zaczęła wysychać. Wszystkie ptaki, które spotkali idąc na miejsce, miały otwarte szeroko dzioby i ciężko dyszały – najwyraźniej próbując ochronić się w ten sposób przed przegrzaniem.

Kaja plotła uparcie wianek ze zwiędłych kwiatów, które zdążyła zebrać po drodze. Dziewczyna była bardzo ładna - miała smukłą sylwetkę, długie blond włosy i jasnoniebieskie oczy. Adam, z rękami założonymi za głową obserwował, jak jej delikatne palce ujmują kolejne koniczyny, by wpleść je w misterne dzieło.

Zastanawiał się, czy powinien powiedzieć Kai o rozmowie z Henrykiem. Skwar sprawiał, że tętno pulsowało mu w skroniach, co zdecydowanie nie ułatwiało podjęcia decyzji. A co jeżeli... tylko teoretycznie, duchy istnieją, a jego dziewczyna rzeczywiście ma z nimi kontakt? Ciężko było mu w to uwierzyć. A może… drugiej opcji Adam nie chciał dopuścić do głosu. Kaja z pewnością nie była szalona. Czy gdyby zabrał ją na teren karczmy i nic by się nie wydarzyło… Nie przemówiłoby to jej jakoś do rozsądku?

— Kaju, czy nie chciałabyś... — zaczął delikatnie.

— Nie ma mowy, zboczeńcu — odrzekła z westchnieniem dziewczyna i otarła pot z czoła — Nie w taką pogodę.

Szymonowi dłuższą chwilę zajęło zrozumienie, co go budzi. Czuł, że coś mokrego i ciepłego dotyka jego twarzy. Kiedy otworzył oczy, zobaczył psi pysk z wywieszonym jęzorem tuż obok swojej głowy. Odepchnął Aresa i gwałtownie zerwał się z łóżka do pozycji siedzącej. Szybko tego pożałował. Zrobiło mu się słabo, a świat wokół niego zaczął wirować. Zdezorientowany Ares zaczął głośno szczekać, czym wcale nie poprawił stanu swojego nowego przyjaciela. Szymon miał wrażenie, że głowa za chwile mu eksploduje.

— Oho, nareszcie wstałeś! — zaalarmowany ujadaniem psa, Henryk pojawił się w progu zaplecza — Myślałem, że przed piętnastą się nie zwleczesz.

— Zabierz stąd tego psa, proszę — ostatnie słowo Szymon wypowiedział błagalnie.

— Jeszcze czego - nachlałeś się, to teraz cierp! — odpowiedział Henryk, ale litościwie złapał Aresa za obrożę, a potem wyprowadził go na zewnątrz. Kiedy wrócił do mężczyzny, usiadł na jego łóżku i bez słowa, zaczął bacznie mu się przyglądać. Szymon miał wrażenie, że ciężar ciszy zaraz go zgniecie, więc spróbował zacząć rozmowę na jakiś neutralny temat. Nie przychodziło mu to łatwo, bo ciągle czuł wzbierające mdłości.

— Długo masz już tego owczarka? Powiedziałeś mi kiedyś, że nie chcesz żadnego futrzaka u siebie — zaczął.

— Chyba jakieś pół roku… głupi jest jak but. Ciągle ucieka, włazi tam, gdzie nie trzeba i więcej jest z nim problemów niż pożytku — odpowiedział Henryk i spojrzał na mężczyznę spode łba.

— O, a skąd go wziąłeś? — zapytał Szymon, ostatkiem sił próbując utrzymać przytomność umysłu.

—Chłopie, nie pamiętasz? Sam mi pomogłeś przywieźć go ze schroniska! — wybuchnął Henryk i bezradnie wyrzucił przed siebie ręce — Czy tobie już całkowicie się mózg zlasował od chlania?

— Przestań, co za różnica. I tak już nic nie ma sensu — odparł Adam.

– O czym ty bredzisz Szymek? Nawet nie wiesz, jak ogromnie ci współczuje z powodu Martyny, ale nie możesz dalej tak żyć! Jesteś młody, masz całe życie przed sobą! Myślisz, że twoja kobieta, by tego chciała? Musisz jak najszybciej wyprowadzić się z tego domu... Sprzedaj tę ziemię, pal ją licho, i wiej! To przez nią dzieją się te wszystkie dziwne rzeczy! Możesz nawet trochę pomieszkać u mnie. Coś się zorganizuje, a potem…

— Czy musiałbym zabić twoją żonę, żebyś zrozumiał jak się czuję?! — warknął Szymon, przerywając wywód Henryka.

— Nawet nie waż się mówić takich rzeczy! — krzyknął Henryk i szybko wstał z łóżka — Udam, że tego nie słyszałem! Jak wyleczysz kaca, to może głowa zacznie ci inaczej pracować... — dodał i na odchodne celowo trzasnął drzwiami.

Po południu Aresowi udało się cicho czmychnąć z podwórka, gdy dziecko jednego z gości dla zabawy – otworzyło furtkę do ogrodu. Henryk odkrył ucieczkę psa dopiero kilka godzin później, gdy przyniósł mu obiad. Kiedy zauważył otwartą furtkę, wiedziony złym przeczuciem, wrócił do domu i poszedł na zaplecze. Szymona również nie było.

Parę godzin później owczarek znajdował się już na sąsiednim krańcu wsi, gdzie zatrzymał go przysmak znaleziony w trawie. Kiedy większa część martwego gołębia była już w jego żołądku, zdecydował, że resztę zakopie. Długo błąkał się po Złym, trzymając okrwawione skrzydło w pysku, aż w końcu znalazł odpowiednie miejsce – w pobliżu gigantycznego pniaka, który pozostał po ściętym dębie. Nagle niewidzialna siła przycisnęła pysk psa do karpy. Ares zaskomlał z bólu i wypuścił truchło gołębia z pyska. Nieznosząca sprzeciwu komenda szukaj wypełniła mu umysł. Pies zaczął rozrywać pazurami spróchniały pień, a jego resztki wyrzucał za siebie we wszystkich kierunkach. Sprawiał wrażenie opętanego – podczas kopania charczał, a z pyska leciała mu piana. Szukaj, szukaj, szukaj, szukaj! W pewnym momencie drzewo odsłoniło to, za czym węszył – gliniany garnek, który był pęknięty na pół. Pies badawczo dotknął znaleziska łapą, warknął i powoli zaczął się wycofywać. Wtedy kolejna komenda, równie głośna, co poprzednia, uderzyła w jego umysł – zanieś! Pies niechętnie złapał to, co znajdowało się w środku garnka w zęby i pobiegł w kierunku Korabu.

Adam i Kaja przekroczyli granicę Złego, gdy na dworze już zmierzchało. Niedługo potem dotarli na teren byłej karczmy. Adam miał plan. Powiedział swojej dziewczynie, że zabierze ją nad jezioro przy domie Kosowskich, by mogli tam popływać. W rzeczywistości chciał po kąpieli opowiedzieć dziewczynie o tajemnicy tego miejsca. Miał nadzieję, że gdy Kaja dowie się, że nie wyczuła niczego w „nawiedzonym” miejscu w końcu się opamięta, a jej „paranormalne” zdolności przestaną być tematem w ich związku.

— Boże, jaka duchota — powiedziała Kaja, zsiadając ze swojego roweru typu damka — Gdzie ta woda? Mogę wyżąć na sobie koszulkę, tak się spociłam.

— Jesteśmy już praktycznie na miejscu. Musimy tylko przedostać się przez tamte chaszcze – odpowiedział jej Adam, znad kierownicy roweru górskiego, i wskazał kierunek drogi.

Dom Kosowskich był właściwie dworkiem, zbudowanym na planie prostokąta i gankiem wspartym na kolumnach. Elewacja budynku nawet w ciemnościach roztaczała lekką, białawą poświatę. Miejsce mogłoby uchodzić za naprawdę urokliwe, gdyby nie to, jak straszliwie było zaniedbane. Bluszcz w przydomowym ogródku Kosowskich zdziczał i owinął się wokół całego budynku jak ośmiornica. Trawa na terenie całej posesji – praktycznie do samego jeziora sięgała pasa i częściowo zasłaniała widok wody.

Adam dostrzegł, że w oknach domu nie świeci się żadne światło – uznał to, za znak, że właściciel nadal siedzi w barze. Szymon po śmierci żony zawiesił pomysł ogrodzenia terenu, więc był on ogólnodostępny. Nastolatkowie zaczęli przedzierać się przez zarośla wielokrotnie natrafiając po drodze na pokrzywy. Kiedy w końcu stanęli nad brzegiem jeziora – Adam zaniemówił. Susza spowodowała, że poziom wody gwałtownie się obniżył i mógł teraz dosięgać najwyżej do kolan. Nad tym, co zostało z świetności dawnego jeziora unosił się nieprzyjemny zapach mułu i gnijących roślin.

— Prze… przepraszam – zaczął – Nie miałem pojęcia, że teraz tak to wygląda.

— Chodźmy stąd – odparła na to Kaja, obracając się na pięcie – Nie podoba mi się tu.

Adam złapał ją za łokieć.

— Oj przestań… — nalegał — skoro już tu jesteśmy to może chociaż zamoczymy nogi?

Kaja westchnęła. Nie chciała tu być. Od samego początku, gdy tylko wkroczyli na teren dworku poczuła, że zaczynają ją wypełniać negatywne emocje z pewnością nie należące do niej. To był pierwszy objaw transu, w który wpadała, gdy jakieś zagubione dusze próbowały się z nią skontaktować. Wiedziała, że jeżeli powie o tym Adamowi – chłopak prawdopodobnie jej nie uwierzy. Nie miała też siły, by kłamać, a tym bardziej uciekać, bo z każdą chwilą była coraz słabsza – zupełnie, jakby wszystko wokół wysysało z niej energię. Podała dłoń Adamowi, który – niczego nie świadomy – wyprowadził ją na środek jeziora.

— Trzeba uważać, bo to miejsce przypomina teraz ruchome piaski. Jeden nierozważny krok i się stąd nie wydostaniemy – powiedział chłopak, z trudnością wyciągając nogę, która ugrzęzła mu w mule. Nagle Kaja – będąca tuż obok niego – ruszyła śmiało przed siebie. Chłopak zdążył dostrzec, że oczy jego dziewczyny zaszły mgłą.

— Kaju, nie idź dalej! To niebezpieczne. Grunt jest niestabilny! Hej, słyszysz mnie?! — wołał, ale dziewczyna nawet się nie odwróciła.

Nagle zniknęła pod wodą.

Szymon po ucieczce z zaplecza Korabu wracał do domu na piechotę. Komunikacja autobusowa w Złym praktycznie nie istniała, więc nie miał innego wyboru. Jego nogi niezgrabnie tańczyły na poboczu asfaltowej drogi, gdy próbował utrzymać prosty kurs. We wsi trwała pora obiadowa i rolnicy zasiadali do stołów razem ze swoimi rodzinami. Sobota – rosół, schabowy, ziemniaki prosto z pola i mizeria. Przekrzykujące się dzieci, na których rodzice wymuszają umycie rąk przed posiłkiem. Psy siedzące pod oknami domów i czekające na swoje resztki. Rytmiczne dźwięki krojenia warzyw na desce. Głuche odgłosy tłuczków rozbijających mięso. Skwierczenie oleju. Grające widokówki domowego życia. Szymon słysząc te wszystkie dźwięki czuł, jak jego wnętrzności nieprzyjemnie się skręcają. Na szczęście wiedział, że są to już tylko ostatnie podrygi jego cierpiącego ciała. Kiedy wróci do domu, wszystko się zakończy. W pewnym momencie wyszedł poza teren zabudowany wsi. Po lewej i prawej stronie były już tylko pola złocistego zboża. Na horyzoncie widział las. Wystarczy, że go przejdzie i dotrze do celu. Skwar po południu nie odpuszczał. Powietrze praktycznie stało w miejscu. Pył z pola wzbijał się za każdym razem, gdy stawiał stopę na asfalcie. Szymon ze zdumieniem odkrył, że ma na sobie czarną koszulkę, którą założył… Tydzień temu? Dwa? Po chwili namysłu zdjął ją z siebie i bezceremonialnie wyrzucił do przydrożnego rowu. Kiedy szedł dalej półnagi, minęła go kobieta na rowerze, która na jego widok się przeżegnała. Chyba źle wyglądam – przeszło Szymonowi przez myśl. Mężczyzna zaczął się śmiać. Nie było jednak w tym śmiechu krzty wesołości.

Kaja miała wrażenie, że straciła kontrolę nad swoim ciałem, gdy usłyszała jęki wydobywające się spod ziemi. Głosy dochodziły z jednego, konkretnego miejsca i przyciągały ją niezliczoną ilością błagań. Dziewczyna była przerażona ogromem tego, co odczuwała. Wcześniej również jej się to zdarzało, ale nie na taką skalę! Zerknęła na swojego chłopaka – on zachowywał się normalnie, co utwierdziło ją w przekonaniu, że znowu sama doświadcza wizji. Instynktownie, bez jakiegokolwiek udziału świadomości, poszła w kierunku źródła dźwięków. Nagle poczuła, jak coś obrzydliwie zimnego i oślizgłego łapie ją za kostkę u stóp. Po chwili niewidzialna siła wciągnęła ją pod wodę tak gwałtownie, że powietrze ze świstem wyrwało jej się z ust. Dziewczyna próbowała walczyć z tym, co ją napadło, ale nie miała żadnych szans… Mieszkańcy jeziora otoczyli ją z każdej strony i pociągnęli na dno. Wszystko wkrótce pochłonęła ciemność.

Kiedy otworzyła oczy zrozumiała, że leży na ziemi, a jej twarzy przygląda się tłum niezwykłych postaci. Wszyscy zgromadzeni emanowali dziwaczną, niebieskawą poświatą i sprawiali wrażenie przezroczystych. Kaja mogła patrzeć przez nich na wylot i przez to dostrzegała kamienne ściany, znajdujące się za ich plecami.

— Gdzie ja jestem? I kim wy jesteście?! — zapytała, podnosząc się z ziemi.

— Proszę, pomóż nam! — odparł błagalnie duch kobiety w czepku i stroju gospodyni z ubiegłego stulecia — Tylko w tobie nasza nadzieja!

Kaja po chwili usłyszała opowieść, która zmroziła jej krew w żyłach. Od duchów dowiedziała się, że właściciel karczmy sprzed wieków nie tylko pozbawiał życia swoich gości i serwował z nich dania, ale również był potężnym czarownikiem. Najpierw zabijał przyjezdnych, a potem zaklinał ich dusze w przedmiotach należących do nich. Robił to po to, by służyli mu po śmierci. Ostatnim etapem rytuału było zbezczeszczenie zwłok nieszczęśników. Niestety… w tym ostatnim procesie brali udział niczego nieświadomi przyjezdni. Pojmano karczmarza i po odkryciu okropieństw, których się dopuścił, powieszono go, a karczmę spalono. Nikt nie przewidział jednak, że czarownik ukrył zaklęte przedmioty w beczkach i trzymał je w murowanej piwnicy, o której istnieniu nikt nie wiedział. Ogień zaprószony przez wieśniaków nie strawił tego miejsca, a dusze ofiar pozostawały uwięzione. To jednak nie było najgorsze. Karczmarzowi udało się uciec śmierci! Przed aresztowaniem sam zaklął się w krzyż, który nosił na szyi. Wieśniacy powiesili na drzewie już martwego człowieka. Ciało karczmarza spalono, a jego popioły i nieszczęsny krucyfiks wsadzono do glinianego garnka i zapieczętowano w starym dębie. Tam pozostawał do dziś.

— Co jeżeli karczmarz jakimś cudem się uwolni? — zapytała z przerażeniem Kaja.

— Teraz to nie jest najważniejsze – odparł duch młodego woźnicy — Na razie nie może wydostać się z drzewa. W pierwszej kolejności – uwolnij nas!

Nagle całym pomieszczeniem zatrząsnęło i Kaja upadła na ziemię.

— Musisz wracać — odparła dusza młodej dziewczyny w czepku — Kończy ci się powietrze.

Szymon nie włączył światła, gdy wrócił do domu. Znał rozkład pomieszczeń na pamięć. Podszedł do kufra, który znajdował się w głównym korytarzu, by wyciągnąć z niego długi, konopny sznur. Tylko tego potrzebował. Kiedy jego palce dotykały splotów powrozu, czuł ukojenie. Wyszedł przed dom. Zachodzące słońce sprawiało, że podwórko przypominało przedsionek piekła. Sucha, zżółknięta trawa idealnie odbijała czerwone i pomarańczowe światła kończącego się dnia. Mężczyzna szedł przy jeziorze z pochyloną głową. Nie spieszył się. Szukał konkretnego drzewa – starego jesionu, na którym dawno temu zamontował huśtawkę dla żony. Miał z tym miejscem wiele miłych wspomnień. Często spędzali tu czas ciesząc się sobą. Przed oczami stanął mu obraz Martyny stojącej przy drzewie w białej sukience z ich synkiem na ręku. Czekali na niego! Nagle kobieta zaczęła krzyczeć i machać do niego wolną ręką. No tak, z pewnością ma się cofnąć po smoczek lub butelkę. Mężczyzna wsłuchiwał się w głos żony, ale niczego nie mógł zrozumieć. Przytknął dłoń do ucha i wtedy usłyszał wołanie o pomoc, które dobiegało zza jego pleców. Miraż, który miał przed oczami, rozpływał się wraz z narastaniem nowego dźwięku. Szymon odwrócił się i zobaczył obraz, który momentalnie wyrwał go z amoku. Woda w jeziorze praktycznie wyschła, zostawiając po sobie gigantyczne bagno. Na samym środku mokradła widział krzyczącą wniebogłosy dziewczynę, zanurzoną do pasa w ziemi i chłopaka, który próbował uwolnić ją z pułapki. Bezskutecznie. Błoto zapadało się również pod nim. Istniała szansa, że za chwilę i on zostanie wciągnięty przez muł. Szymon nawet nie zauważył, kiedy zaczął biec w ich kierunku. Adam tymczasem podawał dziewczynie gałąź i błagał ją, by się na nią wspięła. Kaja była jednak zbyt słaba, by wykonać taki ruch.

— Cofnij się — krzyknął do Szymon do chłopca, gdy dotarł na miejsce i odtrącił go na bok.

Zaskoczony Adam patrzył jak mężczyzna poszerza pętle na końcu sznura i rzuca nią w kierunku dziewczyny. Kaja, odzyskując przytomność umysłu, od razu zrozumiała zamiar Szymona. Wzięła pętle i założyła ją na siebie tak, by powróz znalazł się pod jej pachami. Kiedy to zrobiła, mężczyzna pociągnął z całej siły. Pętla zacisnęła się i stanowiła teraz rodzaj szelek, na których mężczyźni mogli ją powoli wyciągnąć z mułu. Kaja po akcji ratowniczej położyła się bokiem na trawie i gwałtownie łapała powietrze. Całe ciało dziewczyny było oblepione mułem, a jej włosy – mokre i splątane tworzyły na głowie czarne strąki.

— Skąd się pan tu wziął? — zapytał Adam, gdy jego dziewczyna była już bezpieczna. Niezdarnie próbował pomóc jej pozbyć się błota z ciała.

— Mógłbym zapytać was o to samo. Znajdujecie się na prywatnym terenie — odparł surowo Szymon.

— Każdego dnia spaceruje pan tu półnago ze stryczkiem? — zapytała bystro Kaja, gdy wrócił jej normalny oddech. Jasnoniebieskie oczy dziewczyny wyglądały teraz niesamowicie w kontraście do ciemnej, „bagiennej” skóry.

— Powinnaś się wykąpać. Obydwoje powinniście. Zadzwonię po waszych rodziców — zaczął Szymon, udając, że nie słyszał pytania dziewczyny.

— Nie ma na to czasu! — krzyknęła Kaja i wstała na równe nogi — Musimy jak najszybciej przekopać jezioro!

— O czym ty mówisz? — zapytał Adam.

Kaja opowiedziała mężczyznom o wszystkim, co widziała w swojej wizja i wprawiła ich tym w całkowity stupor. Nagle Szymon drżącym głosem zapytał:

— Czy moja żona i syn… też tam są?

— Nie ma tam nikogo z naszych czasów — zaczęła Kaja — W piwnicy przebywają dusze, które na początku wieku uwięził karczmarz. Musimy znaleźć beczki i spalić ich zawartość. Dzięki temu dawni mieszkańcy Złego będą mogli w końcu odnaleźć spokój.

Szymon zwierzył się Kai z tragedii, która go spotkała. Miał w związku z tym mnóstwo pytań, ale dziewczyna nie była mu w stanie na nie odpowiedzieć.

— Wygląda na to — westchnęła — że dusze próbowały szukać pomocy i najwidoczniej, gdy nie mogły porozumieć się z daną osobą, topiły ją z rozpaczy. Przykro mi z powodu twoich bliskich, ale musisz zrozumieć… to się nie skończy, jeżeli nie odnajdziemy beczek.

W czasie, gdy cała trójka weszła do domu Kosowskich, by ustalić plan działania, na drugim krańcu wsi Henryk wycierał stoły po ostatnich gościach. Często lokal odwiedzał duet miejscowych pijaczków, którzy swoim zwyczajem zostawiał po sobie mnóstwo bałaganu. Na szczęście, zawsze można było liczyć od nich na duży napiwek, więc Henryk przymykał oko na ich ekscesy. Nagle do uszu mężczyzny dobiegło zwierzęce piszczenie. Odwrócił głowę w kierunku hałasu i zobaczył Aresa, który wbiegał na podwórko.

— No, łajzo… wróciłeś! — powiedział do psa, który usiadł ciężko przy jego stopach — Dobrze, bardzo dobrze, że masz tak spuszczony łeb. Dostałeś od jakiegoś gospodarza z kija? Było warto uciekać? To ja na darmo cię z klatki psiego bidula wyciągam, żreć daję, weterynarza z miasta zapraszam, by ci zadek zaszczepił…

Tyradę wychowawczą Henryka przerwało zachowanie Aresa, który przewalił się na bok i przestał podnosić głowę. Zaniepokojony mężczyzna klęknął przy swoim psie.

— Ej, ej… Ares, co ci? — zapytał, próbując postawić zwierzę na nogi. Jego wysiłki spełzły na niczym, bo pies dosłownie przelewał mu się przez palce. Kiedy spojrzał na jego pysk, zauważył, że owczarek ma owinięty sznurek wokół kła i coś wisi mu w gardle. Henryk złapał za pętelkę i pociągnął — Coś ty, piorunie jasny zeżarł?! — krzyknął, gdy natrafił na opór. Po kilku minutach w akompaniamencie rzężenia psa, udało mu się wydobyć z gardła Aresa czarny rzemyk zakończony srebrnym krucyfiksem.

Hałasy na podwórku przyciągnęły Krystynę:

— O, Ares wrócił! Jak dobrze! Czy wszystko z nim porządku? – zapytała.

— Wygląda na to, że nasz pies okradł księdza – odparł mężczyzna i podniósł krucyfiks, by pokazać go żonie – Będziemy musieli wezwać weterynarza… Ten biedak ledwo zipie. Aha, i mamy może w domu jakiś wolny łańcuszek? Podoba mi się ten krzyżyk.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania