ZŁOŚNICA ZUZANNA I
Od Autora :
Odnalazłam ją w blasku słońca, w zapachu kawy i przyjemnym gwarze rozmów. Poznajcie Zuzannę.
"Zuzanna z LaCafe"
Mogłam być wdzięczna losowi za jego przewrotność. I byłam — serio, naprawdę. Choć czasem miałam ochotę zwinąć się w kłębek i wyć do księżyca, to jakaś część mnie (ta uparta) mówiła: „Płacz, ale nie zapomnij się ogarnąć”. Bo życie nie czeka. Nie pyta, czy masz siłę. Żąda obecności. Na pełnych obrotach.
Do stolicy przeprowadziłam się z jedną walizką i całym stosem wątpliwości. Bliscy twierdzili, że nie dam rady. Że za słaba, za głupia, za bardzo „dziewczyna z prowincji”. Cóż, dzięki za wsparcie! Tak! W szkole szło mi średnio — poza angielskim i WF-em. (Sport dawał mi mocne nogi, angielski — skrzydła) Kiedy nauczycielka rzuciła: „Masz talent”, pomyślałam: „Aha. No to lecimy”.
Nie studiowałam. Jakoś mnie nie kręciło płacenie tysięcy za to, żeby ktoś czytał mi z prezentacji, szczególnie, że nie było mnie na to stać. Zamiast tego wybrałam biuro na peryferiach z ogłoszenia. Wynajęłam pokój i oszczędzałam na wszystkim co mogłam. Ale po dwóch latach za biurkiem czułam się jak zgniły papier w drukarce. Niby działa, ale zaraz się zatnie.
Znalazłam ogłoszenie: kawiarnia, centrum, języki mile widziane. Zatrudnili mnie. Pierwszy dzień? Porażka! Kierownik byłby świetnym bohaterem horroru: zero uśmiechu, za to wzrok jak nóż. Ale ja miałam w sobie coś w rodzaju zemsty perfekcjonistki. "Mleko musiało być ubite IDEALNIE" powtarzał jak mantrę. Ćwiczyłam tak długo, aż latte wyglądało jak Mona Lisa (no, może jej siostra z technikum, ale wiecie o co chodzi).
Praca była intensywna, ludzie fajni, klienci jeszcze lepsi — zwłaszcza turyści. Tylko kierownik miał złe pojęcie w dziedzinie przekraczania granic. Wydawało mu się, że klepanie po tyłku czy dociskanie do ściany to po prostu wyraz szefowskiej sympatii. A kiedy odważyłam się rzucić fartuchem, rzucił: „Sama mnie prowokowałaś”. Jasne. Bo każda kobieta — w dodatku od góry do dołu ubrana na czarno — marzy o tym, by uwodzić faceta, który pachnie stresem i cebulą.
Trafiłam do małej kawiarni, szukając schronienia przed deszczem i przed własnym życiem. W środku była Marta — właścicielka. Zaczęłam opowiadać swoją historię (bo kiedy masz dość, to mówisz, co ci leży na wątrobie, nawet nieznajomym). Miała problem z personelem, a ja z brakiem pracy — dała mi szansę. Może jej się spodobał mój urok osobisty, a może po prostu była zdesperowana.
Dziś pracuję w LaCafe, gdzie pachnie wanilią, kawą i luksusem. Z czasem zrozumiałam, dlaczego jej wystrój przypominał klub dżentelmena – antyczne komody, stoły, krzesła obite ciemnozielonym zamszem, głębokim fioletem i czerwienią w kolorze wina.
Na szczęście moja czarna garderoba idealnie wpasowała się w to miejsce, nie wymagając dodatkowych wydatków. Bo i tak zmiana mieszkania mocno uderzyła mnie po kieszeni.
Goście są z tych, co mają karty kredytowe z limitem jak roczny budżet małego państwa. Cenią spokój, jakość i dyskrecję.
A ja? Robię dla nich najlepsze cappuccino w mieście, uśmiecham się szeroko i czasem pozwalam sobie na złośliwy komentarz w głowie. No bo ile razy można słuchać, że „to ma być naprawdę gorące, ale nie za bardzo”?
Nie wiem, dokąd mnie to wszystko zaprowadzi. Ale wiem jedno — już nikt mnie nie zdmuchnie. Chyba że huragan. Albo promocja w Sephorze.
Dojazd do pracy zajmował mi teraz dwadzieścia minut tramwajem — w sam raz, by zdążyć zdać telefoniczny raport bliskim, zanim wciągnął mnie wir codziennych obowiązków. To był mój mały rytuał, coś w rodzaju miękkiego lądowania między domem a pracą. Swoją drogą, to właśnie Marta pomogła mi znaleźć nowe mieszkanie. A właściwie pomogła... swojej siostrze. Ta bowiem wyszła za mąż i razem z mężem — Brytyjczykiem, co swoją drogą robiło na mnie spore wrażenie — wyjechała do Londynu. Miły gość. Mogłabym z nim rozmawiać godzinami, choćby tylko po to, by słuchać jego akcentu, którego za nic nie potrafiłam naśladować.
I tak, dzięki splotowi cudzych decyzji, trafiłam na parter nowego budynku, gdzie dzieliłam mieszkanie z Renatą. Miałyśmy nawet niewielki tarasik wychodzący z mojej sypialni. W stolicy. Ja — w takim mieszkaniu! Czułam się, jakby los właśnie wręczył mi kolejną niespodziankę w pięknym opakowaniu.
Pomimo że pracowałam już od roku w „klubie dżentelmena” i przewinęło się przez niego wielu panów, żadnego z nich nie miałam okazji oglądać bez koszulki. No, poza Rafałem — nową zdobyczą Renaty. A to było coś. Z każdym kolejnym bukietem kwiatów stawianym na stole — bez okazji, ot tak — czułam, jak pustka we mnie wyżera nową wyrwę. A kiedy obściskiwali się na kanapie czy nocami jęczeli tak, że musiałam zainwestować w porządne słuchawki, robiło się gorzej. Ich miłość aż kapała ze ścian, a ja tylko patrzyłam i coraz mocniej pragnęłam tego samego.
Chciałam być zakochana! Chciałam być kochana! Całowana !Przytulana! Po prostu — chciana.
Więc szukałam. Pan mojego serca miał się gdzieś czaić. Ale jak to mówią — kiedy szukasz, to świeci pustkami. Trochę to trwało, zanim jakiś się pojawił. Taki, który miał zmienić wszystko. Ale pojawił się. Wysoki, z mocnymi rysami twarzy, które w młodości pewnie powaliły niejedną kobietę. Gęsta siwizna i eleganckie okulary tylko dodawały mu klasy. Pan Drawiedzki. Stały bywalec. Właściciel biura księgowego mającego biuro na tej samej ulicy.
Miał około sześćdziesiątki. Kulturalny, zawsze z klasą, zawsze z porządnym napiwkiem. Nie, nie zakochałam się w nim. I on we mnie też nie. Ale stal się ważnym mężczyzna w moim życiu. Często wpadał z zagranicznymi klientami, co dawało mi okazję, żeby się trochę popisać językami. Pamiętam moment, w którym rozmawiałam z jego niemieckim gościem — zauważyłam błysk w jego oku. Tak, zaimponowałam mu. On sam mówił tylko po angielsku.
Kiedy spotkanie się skończyło, nie zrobił tego, co zwykle. Nie zostawił napiwku na rachunku i nie wyszedł. Zamiast tego przywołał mnie i poprosił, żebym się dosiadła.
Gdybym pracowała w poprzedniej kawiarni, pewnie bym odmówiła. Ale tu... dzięki relacji, jaką miałam z kierowniczką, mogłam usiąść bez poczucia, że zza lady śledzą mnie czyjeś nieprzychylne spojrzenia.
– Mówisz biegle po niemiecku? – zapytał bez owijania w bawełnę.
– Niemiecki, angielski, rosyjski i włoski – wyprostowałam się z dumą. – Obecnie uczę się łaciny.
Uniósł brwi i wciągnął powietrze w szczerym podziwie.
– I pracujesz w kawiarni?
– Lubię to miejsce – wzruszyłam ramionami.
– To jest twoja wizja na przyszłość? — zabrzmiał dokładnie tym samym tonem co mój ojciec.
– Nie mam studiów, żeby robić coś innego tylko parę mało imponujących kursów – odpowiedziałam szczerze. – Biorę od życia to, co daje.
Rodzice po prostu nie mieli na to pieniędzy. Ale dziś, gdy widzę moich rówieśników zaplątanych w kredyty i udawanie „życia na poziomie”, to czuję ulgę. Nie muszę niczego udawać.
– Cztery języki to niezła furtka do kariery… – rzucił, a ja opowiedziałam mu o mojej pierwszej pracy, która pozostawiła we mnie więcej niesmaku niż satysfakcji.
A on w zamian... zaproponował mi pracę w swoim biurze! Szkoda, że nie miałam okazji zobaczyć własnego wyrazu twarzy, ale po jego minie wywnioskowałam, że wyglądałam zabawnie.
Zawahałam się. Nie dlatego, że mnie to nie ucieszyło. Po prostu... tak nagle i za takie wynagrodzenie? Zamiast odpowiedzieć, spojrzałam mu prosto w oczy i powiedziałam:
– Nawet się sobie nie przedstawiliśmy, a prowadzimy rozmowę kwalifikacyjną.
Roześmiał się szczerze.
I wtedy już wiedziałam, że los znowu zatoczył fikołka w moim życiu.
Komentarze (1)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania