Złośnica ZUZANNA IV
„Kawa bezkofeinowa”
Zuza
Nawet jeśli lubiłam swoją pracę, zaczynałam mieć jej serdecznie dość.
Anita i Sandra poszły na zwolnienie — w powietrzu krążył jakiś wirus. Bożena wzięła opiekę na dziecko, a Karol miał rocznicę ślubu i — oczywiście — zaplanowany urlop, którego żaden szef nie miał odwagi cofnąć. Cholerna solidarność plemników.
Nie to, żeby całe biuro nagle spadło na moje barki — wtedy ogłosilibyśmy upadłość w trybie ekspresowym. Mieliśmy przecież dwudziestu księgowych piętro niżej, którzy prężnie działali jak mróweczki. Ale teraz to ja byłam jedyną osobą pośrednią między nimi a szefostwem. I trwało to już tydzień. Dla mnie — wieczność.
Byłam wykończona.
Często nie miałam pojęcia, co w ogóle znaczą słowa, które do mnie wypowiadali. Księgowość to dla mnie czarna magia. Dlatego sama się sobie dziwiłam, że wciąż tu pracuję. Stawałam na głowie, żeby niczego nie spieprzyć ani nie przeoczyć. Naprawdę się starałam.
Musiałam być asystentką Cezarego i Mateusza jednocześnie — i dodatkowo przejąć obowiązki Anity. Dlatego kiedy ten młodszy rzucił mi dokumenty i dorzucił tekst:
— Napiłbym się kawy — mogłam tylko odpowiedzieć, nie podnosząc głowy znad papierów:”Ekspres jest w socjalu. Pierwszy przycisk i gotowe.”
Musiałam zaplanować przyszły tydzień dla obu panów, a następnego dnia rano obdzwonić wszystkich i potwierdzić wizyty. Do tego sprawdzić dokumenty pod względem pieczątek, podpisów oraz wszystkich innych ważnych danych, które były oznaczone żółtymi karteczkami. Niby nic trudnego — w końcu robiłam to codziennie od kilku miesięcy — ale tym razem było ich dwa razy więcej. I to z działu obowiązków Anity — dla mnie dokumenty w najtrudniejszym języku świata, a przecież jestem poliglotą
Miałam dużo pracy i mało czasu.
Bardzo rzadko zostawałam po godzinach — szanowałam swój czas — ale tym razem nie miałam wyboru.
— Rzadki widok — usłyszałam.
Stał oparty w przejściu i przyglądał mi się uważnie. Za oknem było już ciemno, a ciepłe światło lampy zmiękczało jego wizerunek.
— Nie mam czasu na przekomarzanie się. Pracuję.
— Widzę. Dlatego napatrzeć się nie mogę.
— Cham — rzuciłam, nie kryjąc irytacji. Często sugerował, że jestem mało pracowita albo, że moje stanowisko to sztuczny twór — co w większości było bzdurą.
Podszedł bliżej, wyciągając jakąś kartkę ze swojej teczki. Między dokumentami zaplątało się moje małe biurowe arcydzieło — z wielkimi literami:
MÓJ SZEF TO DUPEK.
— Mojemu ojcu to by się nie spodobało — mruknął, unosząc brew.
— Dobrze wiesz, że to nie o nim, tylko o tobie — rzuciłam, udając obojętność, choć zrobiło mi się naprawdę głupio. Chyba tylko zmęczenie powstrzymało moje policzki przed zaczerwienieniem się.
— A mnie to powinno rozbawić?
— Nie powinno dziwić — odparłam, wyrywając mu kartkę i podarłam nim wrzuciłam do kosza. Tak na wszelki wypadek.
— Chciałem to oprawić w ramkę.
— Napiszę drugą. Bardziej soczystą — powiedziałam z przekąsem.
Udało mi się go rozbawić.
— Powinnaś wracać do domu.
— Jeśli dziś tego nie skończę, jutro będzie jeszcze gorzej niż dziś.
— Dochodzi osiemnasta.
— Dlatego bądź tak miły i nie przeszkadzaj.
Uniósł ręce w geście kapitulacji i wycofał się. Nie do drzwi głównych, tylko do swojego gabinetu. I był tam tak długo, aż skończyłam pracować.— i mała cząsteczka mnie była mu za to wdzięczna.
Mateusz
To naprawdę był zabawny widok. Zuza przeskakiwała z notesu na laptopa, z notatnika z powrotem do kalendarza, potem znów do notesu, a na końcu – oczywiście – na laptopa. Kręciła nerwowo głową, gubiąc się we własnych zapiskach.
Byłem wściekły, kiedy ojciec ją zatrudnił. Nie dlatego, że była pyskata. Po prostu nie miała kompetencji. No, może poza tym, że mówiła w tylu językach, że nawet ja mogłem być pod wrażeniem. Tyle że znajomość rosyjskiego nie zrobi z ciebie księgowej – w tej dziedzinie nie miała ani pojęcia, ani, co gorsza, zbytniej chęci, żeby się dokształcać.
Zupełnie jakby planowała zostać dożywotnią asystentką od kserowania, parzenia kawy i kolacji z klientami w wersji tłumacza. Mało ambitni ludzie działają mi na nerwy. Zwłaszcza gdy z jakiegoś powodu jestem zmuszony z nimi przebywać. Albo, o zgrozo, współpracować. – dlatego ucieszyło mnie gdy w końcu zgodziła się pójść na kursy. Choć to ja przycisnąłem ojca aby to na niej wymógł –on miał stanowczo za łagodne serce.
Z czasem jednak okazało się, że ta jej nieporadność stała się pewną osobliwą atrakcją. Trochę jakby ktoś postawił w kącie biura chomika w kołowrotku – irytujący, ale człowiek z czasem zaczyna patrzeć i… nawet tęsknić, gdy go nie ma.
Zuza była inna niż większość kobiet, które spotykałem. Nie miała w oczach tego ciepłego błysku, który zdradzał fascynację. Patrzyła na mnie raczej jak na zjawisko – może interesujące, może nawet godne uwagi – ale nie jak na mężczyznę, który budzi pragnienia. Okopała się chłodną rezerwą, która sprawiała, że nie musiała niczego udawać. Nie była obojętna na mnie – po prostu trzymała dystans tak naturalnie, jakby był jej drugą skórą – dla mnie była dzieckiem. Przynajmniej przez dłuższy czas.
Ostatnio jednak musiałem sam przed sobą przyznać, że jej metamorfoza zrobiła na mnie wrażenie. Gdzieś to kapryśne dziecko przemieniło się w piękną kobietę. Nie wyglądała już jak wychudzona nastolatka. A przecież jej ciało nie zmieniło się aż tak bardzo. Więc musiałem wcześniej coś przegapić. Dużo przegapić.
Zmieniła fryzurę, makijaż, no i te obcasy. I coś w sposobie, w jaki trzymała długopis, odgarniała włosy, przeskakiwała spojrzeniem z ekranu na mnie – niepokojące. Zbyt pewne jak na kogoś, kto miał być tylko ozdobą przy kserze.
Sam się na tym złapałem. Słysząc stukot szpilek na korytarzu, liczyłem na jej postać w drzwiach mojego gabinetu. Tylko po to, żeby sobie na nią popatrzeć. Jak często rozczarował mnie wtedy widok Anity – I chyba to zauważyła, bo nasz mały romans nieco przygasł, gdy coraz częściej odsyłałem ją do swojego biurka.
Teraz podziwiałem kobietę. Ciężko było uwierzyć, że to wciąż ta sama Zuza.
Jednak gdy dochodziło do wymiany zdań, stawało się jasne – tak, to nadal ona.
Jej skóra w blasku biurkowej lampki wyglądała jakoś inaczej. Nie umiałem powiedzieć co dokładnie się zmieniło, ale jakby wyłagodniała. Okulary w ciemnych oprawkach dodawały jej powagi i elokwencji. Tego wieczoru natchnął mnie cień podziwu. Wredna czy nie, ostatnimi czasy naprawdę bardzo się starała, by wszystko działało jak należy pod nieobecność sporej części kadry.
Dlatego, choć nie miałem tego w naturze, wysiliłem się na gest i poszedłem do socjala zaparzyć kawę. Jedną dla siebie, drugą dla niej. Po prostu przyniosłem dwie czarne i postawiłem na biurku.
Często skakaliśmy sobie do gardeł, ale tej miny jeszcze nie znałem. Była tak zaskoczona, że niemal przerażona.
– Z cyjankiem? – zapytała.
– Niestety. Z powodu braku kadry nie mogę sobie pozwolić na realizację marzeń.
Sięgnęła po kalendarz i zaznaczyła coś ostrym różowym zakreślaczem.
– Co robisz?
– Zapamiętam ten dzień. Będę zerkać na tę datę za każdym razem, gdy będę miała ochotę wepchnąć cię pod tramwaj. Może to – wskazała na kalendarz – uchroni mnie przed dożywociem.
– To tylko kawa – zauważyłem. I chyba ją to zabolało. A może mi się wydawało. – Co jeszcze ci zostało? – zapytałem.
– Poradzę sobie.
– A po co niby sobie zrobiłem kawę?
– Żeby napawać się widokiem mnie pracującej na suchym pysku?
– Wyrażaj się. Przestaje to do ciebie pasować.
– Co?
– Jad.
– A niby czemu?
– Za ładna jesteś na taki paskudny język.
W sekundę znalazłem się obok niej, gdy zachłysnęła się kawą i panicznie próbowała odkaszlnąć. Trochę to zajęło. W jej oczach pojawiły się łzy. Odepchnęła mnie delikatnie, gdy pomoc zaczęła skutkować.
Miała drobną, zgrabną dłoń. I od kiedy zaczęła robić sobie paznokcie?
– Widzisz? Dobrze, że tu byłem...
– To ty mi dałeś tę kaw...
– Dobra, dość. Skończmy to i idźmy. – rzuciłem ponaglająco. Wyglądała na zmieszana, ale ja już przestałem się zastanawiać.
Piękniejsza czy nie, dzień dobiegał końca, a ja miałem jeszcze inne plany na wieczór – Nina. Dlatego pomogłem w czym mogłem i ponagliłem do zakończenia pracy.
Nie odwiozłem jej. I chyba ją to trochę uraziło, gdy nie zareagowałem na to, że ma pół godziny do tramwaju. Musiała poczekać, a pogoda nie była łaskawa.
Wchodząc do mieszkania, biłem się z wyrzutami sumienia. Nie moimi naturalnymi, tylko tymi narzucającymi się jak niestrawność. Nie miałem powodów, żeby się przejmować. Nie nią, nie dziś, nie tego wieczoru. A mimo to było mi głupio.
Nawet chciałem napisać wiadomość po godzinie, zapytać, czy dojechała bezpiecznie, ale odrzuciłem telefon od siebie jakby parzył.
„Uspokój się, kretynie” – powtarzałem, szykując się do wyjścia.
Na drugi dzień przyszedłem dużo później, niż planowałem. Noc była długa i szalona. Poranek równie intensywny w ramionach Niny.
Pierwsze, co przywitało mnie w drzwiach, to gniewne szare spojrzenie.
– Na rozum ci padło? – stanęła przede mną.
Była zmęczona na twarzy, zła ale co ona miała na sobie do cholery?
Bordowa, cieniutka koszula nieco uwydatniała jej koronkowy, czarny biustonosz. Spódnica – niestety – zasłaniała więcej, niż bym chciał. Ale stojąc przede mną i stukając obcasami w tych ciemnych okularach, prezentowała się dość... nietypowo. Gdzie jej klasyczna czerń bez dekoltów? I od kiedy nosi okulary?
– Już miałam dzwonić na policję! – szturchnęła mnie, odrywając od moich błądzących myśli. – Słuchasz mnie? Halo, ziemia do Mateusza!
– Dochodzi jedenasta. Nie panikuj. Zaginiecie zgłasza się po dwudziestu czterech godzinach.
– Od godziny próbuje się z tobą skontaktować jakiś Lucas z M&M. Zwodzę go jak mogę, ale nie wydaje się być tym zachwycony...
Wyciągnąłem telefon i zerknąłem na ekran. Faktycznie, było sporo nieodebranych połączeń. Nie tylko od Zuzy. Cholera, zupełnie straciłem poczucie czasu. I dlaczego mam wyciszony telefon? Nina! Ponętna, ale jak śmiała dotknąć mojego telefonu. Cały zawrzałem w środku.
– Powiedział, że będzie w biurze do dwunastej. Później zostanie nieuchwytny… na długo. Podkreślił to dość dosadnie.
– Cholera.
Wparowałem do swojego gabinetu. M&M to była moja szansa na przyszłość. Już niemal wygryzłem tamtejszego dyrektora do spraw księgowości. Miałem zamiar zająć jego stanowisko. I to w najbliższym czasie.
Blond Nina miała mi w tym pomóc, ale jak się okazało – mogła też zaszkodzić. Powinienem myśleć trzeźwo, oczekiwać na ich ruch w skupieniu i pełnej formie, zamiast spędzać poranek z nią pod prysznicem.
Na szczęście Lucas potraktował moją niedostępność jako oznakę profesjonalizmu. A nie dezorganizacji. Na moje szczęście.
Kiedy skończyliśmy rozmowę, niemal krzyknąłem z radości i uniosłem ręce w geście zwycięzcy. Kolejny duży krok w moim życiu...
Ani moi rodzice, ani pracownicy nie wiedzieli o nadchodzących zmianach. Wszystko musiało być pewne na sto procent, zanim się dowiedzą.
Po dwóch tygodniach ciężkiej pracy słusznie, mój ojciec dał Zuzie płatne wolne. W pełni na to zasługiwała.
O ile pierwszego dnia miałem świetny humor – cisza, spokój, powrót do zalotnych spojrzeń Anity – to z każdym kolejnym dniem było tu coraz bardziej nieznośnie. Nawet raz się zapędziłem i rzuciłem jakiś sarkastyczny żart do jednej z pracownic.
Zamiast odpowiedzieć, odpyskować, zniknęła. Chyba poszła do łazienki się popłakać. No cóż nie każdy jest jak Zuzka.
I wtedy do mnie dotarło: biuro bez Zuzy było jak kawa bez kofeiny. Działa, ale nie budzi.
kolejny rozdział dostępny już na blogu https://naliavire.blogspot.com
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania