Znajome uczucie

Gdy dobili do portu, zaczynało świtać. Ostatni miesiąc spędził na morzu, nie mógł się doczekać kiedy postawi nogę na stałym lądzie. Miał już dosyć tej bujającej krypy. Gdy szedł w stronę burty ktoś złapał go za ramie.

- Nie zapomniałeś o czymś, Arnvaldzie? - Odwrócił się i zobaczył kapitana, niskiego brodacza który wyciągał do niego rękę wyczekując zapłaty. Z tego co usłyszał w czasie rejsu, kapitan pływał już blisko 20 lat. Nie był stary, Arnvaldowi wydawało się że ma koło czterdziestki. W tych czasach sztuką jest dożyć tak długo, tym bardziej na morzu, wśród sztormów i piratów.

- Trzymaj, reszta umówionej zapłaty. Mam nadzieję że pomyślnie dopłyniecie do Ard Aegir. - W tym momencie Arnvald zauważył, że nie wie jak ma na imię człowiek z którym ostatnich 30 dni dzielił pokład. Cały czas zwracał się do niego "kapitanie" mimo iż nie był członkiem załogi.

- Mam nadzieję że uda ci się zdobyć lekarstwa dla siostry.

- Muszę.

- Oczywiście. Żegnaj w takim razie.

- Żegnaj.

Port nie był duży, mogły w nim cumować trzy statki na raz. Koło 100 stóp od plaży znajdował się jeden wielki magazyn, z którego dokerzy nawet tak wcześnie jak teraz, nosili skrzynie pełne skór, oleju i innych materiałów handlowych. Z drugiej strony była wielka skalna ściana. Nie było tutaj nikogo poza tymi którzy musieli. Nic dziwnego. W porcie można było każdego. Większości sie to nie podobało - obcy nie są tu mile widziani.

Szedł prostopadle od plaży do najbliższej wioski. Nie było to daleko, koło jednej mili. Po drodze nikogo nie mijał, wydawołoby się że nikt na tej wyspie nie mieszka. Nawet psów nie było słychać. W połowie drogi rosło wielkie drzewo, na którym kiedyś wisiała jego dobra znajoma. Zrobili to korsarze którzy wtedy zaatakowali port. Poprzysiągł sobie zabić ich wszystkich, jednak był wtedy dzieckiem, nie zdawał sobie sprawy ze swoich słów.

Wioska nie była ogrodzona, nawet po ataku ludzie byli pewni że nic im nie grozi bo żadnych bogactw tutaj nie ma. Usłyszał szczekanie psa, podniósł wzrok i zauważył że życie w wiosce zaczyna się dość wcześnie. Kobiety wychodziły z domów i zaczynaly rozwieszać pranie, próbując jednocześnie pilnować dzieci które śmiały się z jakiegoś mężczyzny który niedawno wyszedł z karczmy i niewiele widział co sie wokół niego dzieje. Z domu obok pozdrowił go jakiś facet palący fajke, odpowiedział mu skinieniem głowy.

"Pod brzozą" to nieduża karczma, jednak utrzymana w bardzo dobrym stanie. Ale było tam wyborne. Drzwi były nadzwyczaj duże. Dębowa konstrukcja wydawała się bardzo solidna, zastanowił się czy dałby rade wywarzyć je jednym kopnięciem.

W środku było tylko kilka osób. Przy pierwszym stoliku najbliżej drzwi było dwóch mężczyzn którzy prawdopodobnie przesiedzieli tutaj całą noc i widać było że są na skraju wyczerpania. Przy palenisku karczmarz czyścił kufle, nawet nie zauważył gościa. W rogu, najdalej od wejścia, siedział człowiek w czerwonym płaszczu z szalem ze skóry wilka. To z nim miał się spotkać. Na stole była tylko świeczka która dawała zbyt słabe światło aby ujrzeć jego twarz.

To on, cholera. Wcześnie.

Pozdrowił karczmarza i udał się wprost do tajemniczego człowieka. Usiadł naprzeciwko. Świeczka już była do połowy spalona. Jak długo on tu siedzi?

Nieznajomy odezwał się, nie podnosząc głowy:

- Masz? - w jego głosie nie było nic przyjemnego. Ochrypły, sprawiający wrażenie kogoś kto wiele w życiu przeszedł.

- Skąd wiedziałeś że to ja?

- Nie wyglądasz jak miejsciowi.

No tak, głupie pytanie.

Arnvald sięgnął ręką do kieszeni ukrytej po wewnetrznej stronie koszuli. Wyciągnął zawiniątko, wielkości małego jabłka. Odwinał sznurek i pokazał nieznajomemu.

- Niesamowite.... - Dopiero wtedy Arnvald dostrzegł twarz naznaczoną straszną blizną która poszerzała uśmiech mężczyzny aż do uszu. Widać to jednak było w niebieskim blasku które dobiegało z małego skórzanego woreczka. To nie była rana wojenna.

- Najpierw zapłata.

Tajemniczy jegomość rzucił na stół mieszek wielkości głowy, ledwo zawinięty sznurkiem. Arnvaldwziął go na rękę, podrzucił oceniając wagę i rozwiązał. W środku było pełno złotych monet. Za te pieniądze kupiłby całą wieś. Nie chciał nawet myśleć skąd ten człowiek je zdobył. Domyślał się że nie jest to ktoś kogo chciałby mieć za sąsiada, jednak pieniądze były mu potrzebne. Jego siostra była strasznie chora, a druid który jest w stanie ją wyleczyć potrzebuje do tego rzadkich i jednocześnie cennych składników.

- Zgadza się. Jak Cię zwą? - Spytał Arnvald

- To nieistotne. Targ ubity, bywaj. - Nieznajomy wziął zawiniątku i schował pod płaszcz. Wstał i ruszył w kierunku drzwi, gdy je otworzył odwrocił się i uśmiechnął w stronę człowieka z którym robił interes pokazując w pełnym świetle swoją paskudną twarz naznaczoną dziwnymi bliznami. Jak gdyby chciał zapamietać jak wygląda. Odwrócił się i wyszedł. Arnvald szybko schował pieniądze i odrazu poszedł wykupić pokój. Podróż potrafiła go zmęczyć bardziej niż walka. Nie był typem człowieka który z przyjemnością zwiedzał świat, chciał odpocząć. Udał się na piętro, otworzył pokój który polecił mu karczmarz i zamknął za sobą drzwi. Odpiął pas z toporami, schował mieszek pełen monet i opadł ciężko na łóżko. Myślał o tym kamieniu. Co prawda widział świecące szafiry jednak nie przypuszczał że mogą być tyle warte. Przecież to tylko błyskotki. Jednak ten był inny. Czasem gdy przyglądał mu się na morzu, miał wrażenie że w środku widnieje jakiś symbol którego nie potrafi odczytać. Myślał o swojej siostrze, jak sobie radziła przez tych kilka miesięcy. Myślał o tym, czy druid rzeczywiście jest w stanie ją wyleczyć. Za uzyskane pieniądze kupi od druida lekarstwo. W końcu zmęczony podróżą, zasnął.

 

 

 

 

 

 

 

 

Nabił fajkę i wrzucił do niej żar z paleniska po czym szybko wrócił do swojego pokoju. Nie szukał kłopotów, czego nie można było powiedzieć o mieszkańcach wyspy którzy chwilę temu dzielili salę razem z nim. Minęła już jakaś godzina odkąd sie przebudził. Na łóżku leżała jego kolcza kurtka którą zdjął zaraz po przebudzeniu. Plecy bolały go niemiłosiernie, żałował że nie zdjął jej wcześniej, ćwieki piły go od samego momentu gdy się położył jednak był zbyt zmęczony. Miska z wodą stała na niedużej szafce, jedynym meblu w tym pomieszczeniu oprócz łóżka. Mydła jednak nie dostał, musiał zadowolić się kilkoma ziółkami które rzekomo miały działać podobnie. Spalił resztkę jabłkowego tytoniu i zaczął sie myć. Kiedy skończył, poczuł wielką ulgę – sól na ciele przestała sprawiać kłopot.

Czarne spodnie obszyte były skórą na wysokości kolan, na przodzie ud miały płytowe wstawki, same sięgały mu ledwo do kostek i stykały się z ciałem w każdym miejscu a jednak w ogóle nie krępowały ruchów. Buty z wysokim cholewami do połowy łydek były z tej samej skóry co spodnie, a zapinane były dwiema klamrami z nieco jaśniejszymi paskami. Arnvald kupił je kiedyś od wędrownego handlarza który upierał się że to buty tylko na wesela, jednak gdy odkrył jak bardzo są wygodne, chodził w nich caly czas. Założył koszulę i zaczął rozczesywać gęstę czarne włosy rozsnące mu pod sam kark, po czym zrobił to samo z brodą, niemal równie gęstą co włosy, długą na trzy, może cztery centymetry. Do pasa przyczepił dwa ojcowskie topory który poświęcił na górze Hornval wraz z jego dawnymi towarzyszami, Kabbelami.

Założył ćwiekowaną czerwoną kurtke i przywiązał mieszek do pasa – mocno aby przypadkiem nie zgubić, po czym wyszedł z pokoju aby rozliczyć się z karczmarzem. Drzwi wejściowe byly otwarte, dostrzegł przez nie blask słońca które niedługo zacznie chować się za górami. Ludzie przy stołach głośno krzyczeli pijąc litrami piwo które swoją drogą było tutaj wyjątkowo paskudne.

- Karczmarzu, prowiant na drogę. Reszty nie trzeba. – Rzucił na stół złotą monetą. Człowiek który zajmował się tym przybytkiem wsadził monetę do ust i zagryzł sprawdzając autentyczność złota. Spakował do tobołka pół bochenka chleba i kawałek solonego mięsa, zawiązał go i wręczył gościowi. Arnvald wziął go i ruszył w kierunku drzwi. Kątem oka zauważył dwóch ludzi którzy przyglądali sie mu od czasu gdy usłyszeli dźwięk spadającej monety. Po przekroczeniu progu blask słońca na chwilę pozbawił go wzroku zmuszając do zasłonięcia ich ręką. Pogoda była wyjątkowa dobra, na niebie ani śladu chmur a na ziemi czuć było lekki, przyjemny wiaterek. Udał się drogą do wyjścia z wioski, po przeciwnej stronie od której tu przyszedł. Do Gaju Druidów miał długą drogę dlatego nie chciał tracić czasu w tej dziurze.

Gwar zaczynał cichnąć gdy oddalał się coraz bardziej. Droga była pełna kamieni które odsłonił deszcz padający w tych regionach naprawdę często. Spojrzał w lewo – las, nastepnie w prawo – las, a był zaledwie kilka mil od wioski. Drzewa rosły tutaj gęsto skutecznie zasłaniając widok. Usłyszał szum wody – w okolicy był strumyk. Poszedł na słuchem, to był dobry moment aby napełnić manierkę. Strumyk ciągnął się wzdłuż drogi jednak skręcał to w prawo to w lewo, zbliżając się i oddalając od głównego traktu. Arnvald zaznaczył toporem drogę powrotną, wiedział jak w tym lesie się łatwo zgubić. Dotarł do małej, szerokiej na kilkanaście metrów polanki przez którą przepływał strumień pełen krystalicznie czystej wody. Wypił resztki wody z manierki i napełnil do pełna nową. Usłyszał trzask pękajacej gałęzi, dochodzący wprost zza niego z miejsca gdzie kończył się las a zaczynała polana. Nie podniósł się znad z strumyka, zamknął oczy i nasłuchiwał. Ciche, jednak nerwowe oddechy zaczęły go okrążać z lewej strony, gdzie najbliższe drzewo bylo 10 stóp od niego. Dwóch. Manierkę i tobołek położył na ziemi a sam wstał i rozluźnił rzemyki na których były uczepione topory. Dźwięk kolejnej pękającej gałązki był mocniejszy, wiedział że nacisk na nią był kilkukrotnie wyższy, jakby ktoś skakał. Odwrócił się szybko i w ostatniej chwili zakręcił się wokół napastnika unikając miecza lecącego jak gdyby z nieba wprost na jego twarz. Wyczuł od niego woń taniego wina. Nie czekał na kolejny ruch, wiedział że atakujący straci ułamek sekundy na złapanie równowagi. Mimo że stał krok od niego, z siłą niczym szarżujący byk uderzył go barkiem pełnym ćwieków prosto w plecy. Napastnik runął na ziemię i zaskomlał jak kopnięty kundel. Wycofał się wzdłuż strumyka i wyczekiwał drugiego przeciwnika. Chwilę potem obaj stali przeciw niemu. Wtedy ich poznał – byli to Ci sami ludzie którzy przeszywali go wzrokiem gdy wychodził z karczmy.

- Masz przy sobie coś co chcielibyśmy mieć, obcy. – rzekł jeden z nich wskazujac palcem na mieszek.

- Niebezpiecznie nosić czy sobie tyle pieniędzy. Daj sakiewke a obięcuję ci szybką śmierć – Odezwał się drugi.

Tylko spokojnie...

- Wracajcie skąd przybyliście, nie chcę was skrzywdzić. – Odpowiedział Arnvald, najspokojniej jak umiał. Bał się że ta sytuacja może sie wymknąć spod kontroli. Rany na dłoniach zdołały już się zabliźnić, nie walczył już dlugi czas. Może zbyt długi?

- Wkurwiasz mnie, cofam ofertę.

Arnvald stał naprzeciw nich mając za sobą i z lewej strony las, a po prawej rzekę którą nie sposób było przeskoczyć. Chciał to załatwić bez rozlewu krwi lecz po zbadaniu sytuacji wolał nie ryzykować. Wiedział że będą chcieli go okrążać wyczekując jego ataku, wtedy drugi tnie go od tyłu. Po sposobie poruszania się drugiego bandyty poznał że miecza nie nosi od parady. Nie było ucieczki, musiał to załatwić szybko nie dając im szans na atak. Złapał oba topory w obie ręce i odczepił je od rzemyków które trzymały je przy pasie. Jego przeciwnicy powoli zachodzili go z obu stron. Dzieliło ich kilka metrów. Arnvald zacisnął pięści najmocniej jak umiał a kolce na rękojeściach wbiły mu się w dłoń.

O taaaaak, tego mi brakowało...

Krew która spływała po ostrzach zdawała się być istnym wrzątkiem. Kiedy do jego nozdrzy doszedł zapach krwi, jego ciało przeszedł niesamowicie zimny dreszcz. Oczy, niegdyś błękitne były teraz koloru czerwonego i świeciły niczym dwa płomyki. Napastnicy popatrzyli po sobie i zdecydowali się nie czekać na swoją ofiarę. Arnvald wysunął prawą nogę do przodu po czym dostawiając lewą tupnął, aż zadrżała ziemia i ryknął niczym niedźwiedź. Fala uderzeniowa i głośny ryk zachwiały jego przeciwnikami. Nie czekał, chciał to skończyć najszybciej jak się dało. Skoczył ku temu który był bliżej, wyprowadzając cięcie lewą ręką od prawej strony i poprawiając drugim uderzeniem z góry. Z otwartego brzucha wypadły wnętrzności a z przeciętej w pionie głowy buchnęła jucha prosto na jego twarz. Dwa płomyki w jego oczach stały się dwoma płonacymi stosami. Nie kontrolował się. Niczym wilk odwrócił głowę w stronę drugiego napastnika. Zauważył miecz leżący na ziemi i uciekającego bandytę w stronę lasu. Ofiara... Dzieliło ich kilkanaście metrów. Arnvald ruszył za nim gotowy do skoku, kiedy bedzie odpowiednio blisko. Gałąź grubości jego nogi, nad którą przeskoczyła jego ofiara, pękła przed nogą Kabbela nie spowalniając go ani na chwilę. Nie zauważył jej. Pościg skończył się chwilę póżniej gdy ocalały uderzył w drzewo. Odwrócił się i zobaczył lecącą na niego bestię. Nie zdążył krzyknąć, jednak na jego oczach namalowało się przerażenie którego nie sposób opisać. Jednak Kabbel widział w nim tylko żywe stworzenie w którym płynie krew. Dużo ciepłej krwi. Wszystko to trwało ułamek sekundy, po wykonaniu skoku kiedy Arnvald był w powietrzu. Następnie było słychać głuche uderzenie. Drzewo zadziałało jak katowski pień. Ciało oddzielone od głowy opadło bezwładnie na ziemię zostawiając na drzewie krawy ślad. Arnvald podniósł głowę i nasłuchiwał. Kompletna cisza. Uspokoił się. Drugi topór przywiązał do pasa. Usiadł i złapał się za głowę próbując wytrzymać zawroty które nim targały. Gdy odzyskał pełną kontrolę, wstał i podszedł do drzewa aby wyciągnąć drugi topór. Wbity był poziomo a na głowicy leżała głowa. Usta miała otwarte, jakby krzyczała, ale jednak nic słychać nie było. Za to w oczach było coś, na widok czego Arnvalda przeszedł zimny dreszcz. Znowu to zrobił. Chciał to załatwić bez rozlewu krwi, jednak nie miał wyjścia.

Kabbelowie to wojownicy którzy ujarzmili moce zwierząt. Zostali stworzeni przez druidów kilka wieków temu na polecenie króla Venslava V który użył ich jako broni aby obronić swoje królestwo przed atakiem Taggarnczyków. Główna bitwa miała miejsce w samym sercu kontynentu, dzisiaj nazywanym Martwym Polem. Lekko ponad tysiąc Kabbelów, dowodzonych przez głównego stratega armii króla Venslava całkowicie rozgromiło kilkunastotysięczną armię Taggarnczyków. Zabijali z niewiarygodną brutalnością podniecając się widokiem, zapachem a nawet smakiem krwi. Po tej bitwie zakazano eksperymentów na ludziach w celu uzyskania Kabbelów. Jednak w niektórych miejscach na świecie, drudzi pomagali w przemianach – ludzie do nich przychodzili prosząc o moc i wręczając niebagatelne sumy pieniędzy. Ujarzmianie mocy zwierząt trwa kilka lat. Zbyt słabi poprostu umierali. Jednak ci którym się udało stawali się prawdziwymi łowcami. Każdy Kebbal jednoczył się ze zwierzęciem które zabił jako pierwsze podczas Ostatniego Polowania zyskując jego siłę, a po kolejnych latach treningu, nawet możliwość przemiany. Jednak prawdziwą sztuką jest panowanie nad rządzą krwi. Arnvald miał z tym problemy, jednak wciąż usiłował znaleźć sposób, dla bezpieczeństwa swoich bliskich.

Wrócił po tobołek, cały ekwipunek dokładnie przywiązał i zaczął biec. Najpierw cofnął się do drogi z której zboczył, ustalił kierunek i wrócił w las. Biegł kilkanaście metrów obok drogi, wystarczająco daleko aby las chronił go przed wzrokiem ludzi maszerujących traktem. Biegł uważając na suche gałęzie aby nie robić zbędnego hałasu. Gdy dotykał zabandażowanymi rękami drzew, na jego twarzy pojawiał sie grymas bólu. Sam sobie to zrobił, zdawał sobie z tego sprawę. Jednak teraz był spokojny. Żądza krwi już minęła. Od Gaju dzieliło go jeszcze trochę drogi. Zaczął padać deszcz, sprawnie spłukiwał krew, pot i łzy.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dochodziła północ gdy dotarł do Gaju Druidów. Charakterystyczny zapach wielu zmieszanych ze sobą ziół czuł już jakiś czas temu. Gaj był wielkości niemal tej samej co wcześniejsza wioska. Z zewnątrz od reszty lasu oddzielał go kamienny mur, wysoki na kilkanaście stóp, a ponad nim widać było wielkie drzewo, znacznie wyższe, grubsze i starsze niż wszystkie drzewa w tym lesie. Pod koroną latały świetliki przyciągane przez magiczną moc tego miejsca. Droga prowadziła wprost do bramy, szerokiej , zdolnej pomieścić obok siebie dwa wozy zostawiając spory margines. Na kamiennej wieży spał ktoś oparty o laskę. Arnvald krzyknął.

- Halo, pobudka!

Starzec siedzący na fotelu tylko mruknął pod nosem i chrapał dalej.

Podniósł z ziemi mały kamyk i cisnął prosto w nos starca, a ten podskoczył jak poparzony.

- CO!? Co sie dzieje? Kim jesteś!? Co tu robisz!? – Krzyczał starzec gniewinie patrząc w stronę gościa i wymachując laską której czubek świecił się coraz bardziej.

- Spokojnie, to ja, Arnvald. Byłem umówiony z waszym udzrowicielem. Przepraszam że tak póżno jednak czas mnie goni.

Druid odstawił laskę a światło z kamienia na jej końcu zaczęło blednąć. Pogładził długą do pasa brodę i rzekł:

- Jest środek nocy, Hector nie przyjmie Cię teraz, musisz zaczekać do rana. Właź i chodź do strażnicy. Mam coś co ci posmakuję. – Powiedział i zaśmiał się mocno, czego nastepstwem był kaszel i niemalże wymioty.

- Przepraszam Strażniku, może innym razem. Gdy uzdrowiciel usłyszy moje imię – zrozumię, więc wciąż nalegam.

Arnvald wszedł do środka i mimo tego że bywał tu wiele razy, piekno tego miejsca zrobiło na nim wrażenie raz jeszcze. Drzewa tutaj nawet w środku zimy były pełne liści, świetliki i inne owady latały wesoło wokół nich. Nie było tutaj żadnego budynko. Druidzi mieszkali w jaskiniach które były pozostałością po wielkiej podziemnej rzece.

- Cholerna niecierpliwa młodzież. Dobrze, daj mi chwilę. – Druid wskazał mu korzeń który wyrastał z ziemi tworząc coś w rodzaju ławki, po czym zakręcił laską w powietrzu tworząc jasnozielony okrąg i uderzył w niego drugą, otwartą dłonią. Czar który stworzył zniknął w jednej chwili, a chwile później z jaskini która była najbliżej wejścia do Gaju, wyszedł druid który jako jedyny w całym Gaju nie miał bordy. Włosów też nie miał. Na głowie nosił gniazdo a na nim chodziły ptaki. Poruszał się sprawnie, mimo swojego wieku,a miał ponad 80 lat. Ciało zdobiła mu długa zielona szata i czerwona kamizelka, a w ręku trzymał laskę która wygląda jak kawałek kija. Jednak nie był to zwykły kij, Arnvald dobrze o tym wiedział.

- Długo Cię nie było, Arnvaldzie. Jak siostra? – ukłonił się w stronę gościa.

- Hectorze, wielki Uzdrowicielu. – Arnvald ukłonił się jescze niżej – nie zawitałem jeszcze do domu. Wracam z wyprawy, do domu pragnę wrócić tylko z lekarstwem. Mam pieniądze.

- Chodź za mną. – uzdrowiciel ruszył z powrotem do jaskini. – Niebezpiecznie jest chodzić po tych lasach w nocy. Okoliczni ludzie dla złota zabiliby własne matki, nie mówiąc o dzikich zwierzętach. Wygląda na to że do naszego lasu zawitał niedźwiedź. Jakiś czas temu usłyszałem potężny ryk – musi być dość stary. Pewnie zabłądził i przywiodła go w te strony energia Wielkiego Drzewa. Wiem że odrazu bedziesz chciał ruszyć w drogę dlatego uważaj na siebie i nie zbaczaj z gościńca. Niewielu w tych czasach może się pochwalić spotkaniem z niedźwiedziem.

Było to słychać aż tutaj?

- Oczywiście. Czy lekarstwo jest gotowe? – Dotarli już do pokoju uzdrowiciela w którym nie było nic poza łóżkiem i drugimi drzwiami, prawdopodobnie oddzielającymi jego pokój od pracowni. Hector podszedł do łóżka i wyciągnął spod niego miskę z wodą. W wodzie zanurzony był korzeń który do złudzenia przypominał człowieka, jednak bez twarzy. Owinął go szmatką i wręczył Arnvaldowi. Kabbel wziął go na ręcę, był większy niż jego dłoń, i ciepły, mimo tego że w misce woda była zimna. Wręczył mu sakiewkę pełną monet.

- Co mam z tym zrobić? – Spytał przyglądając się rzekomemu lekarstu.

- Włóż go do miski i wlej do niej napar z szaleju, a potem wstaw pod łóżko twojej siostry. Nigdy go stamtąd nie wyjmuj. Choroba zostanie przeniesiona na ten korzeń, jednak jeśli ktoś go wyjmie, wróci do niej ze zdwojoną siłą.

-Dziękuję, nawet nie myślę jak trudno było to dostać. Mam nadzieję że wkrótce zawitam tu razem ze zdrową Ygritte. Miałeś rację, ruszam w drogę.

- Uważaj na siebie i trzymaj się gościńca.

- Bywaj. – Pożegnał się Arnvald i ruszył w stronę wyjścia z jaskini. Do Brzozowych pól, jego rodzinnej wioski droga była krótka i prosta. Wiedział że dzięki jego sile i szybkości Niedźwiedzia dostanie się do wioski w ciągu kilku godzin.

Strażnik otworzył my bramę i Arnvald bez słowa opuścil Gaj Druidów.

Tym razem biegł głównym traktem. Gdzieniegdzie mijał wilki które nie zwracały na niego uwagi, zupełnie jakby był jednym z nich. Coś było nie tak. Im bardziej zbliżał się do wioski, tym bardziej stawał się nerwowy. Zdawało mu się że czuł zapach ludzkiej krwi. Strach targnął nim i dał mu siłę na jeszcze szybszy bieg. Widział już płot którym ogrodzona była wieś. Teraz już był pewny że stało się coś złego. Nos go nie zmylił. Przy płocie dostrzegł nabitego na pal sąsiada, Oswalda, który jeszcze rok temu pomagał mu zbijać szopę. Serce zaczęło mu bić w rytm cwałującego konia. Przeskoczył płot i okrążył dom stojący mu na drodzę do placu. To co ujrzał będzię go prześladować przez całe życie. Z trudem powstrzymał wymioty, jednak łez powstrzymać nie zdołał.

Domy we wsi były zbudowane naokoło studni. Była to mała wioska, kilka koni, jedna krowa, parę świnek. Mieszkańcy żyli tutaj spokojnie i bardzo wolno. Zawsze przy studni siedział ktoś z kim można było zamienić dwa słowa.

Teraz jednak cały plac zasłany był trupami, a obok studni stał wywrócony wóz. Krew którą wyczuł wyostrzyła mu wzrok. Dostrzegł rany tych ludzi. Nie potrafił wyobrazić jaka kreatura zabija w tak straszny sposób. Spojrzał w stronę swojego dawnego domu. Kilka metrów od drzwi dostrzegł głowę swojej siostry. Żołądek podszedł mu pod gardło, schylił się i wymiotował. Nie wierzył w to co widział. Ruszył w stronę studni rozglądając się naokoło z niedowierzaniem. Oszołomienie i smutek wzięły góre nad jego głodem krwi, wyostrzając zmysły ale nie odbierając świadomości. Nagle ziemia się zastrzęsła, Arnvald upadł. Podniósł głowę. Dopiero teraz dostrzegł czwórkę brudnych i uzbrojonych ludzi. Patrzyli w jego stronę, śmiali się i krzyczeli klątwy w jego stronę. Zwykli bandyci. Jednak jego uwagę przykuło co innego. Pośród nich stał wielki, czerwony niedźwiedź, trzymający łapę na klatce piersiowej kogoś kto mógł być jego siostrą. Arnvald nie słyszał już zupełnie nic. Nienawiść w jego sercu wylała się niczym najbardziej śmiertelna trucizna i w ciągu ułamku sekundy zawładneła jego ciałem. Może gdyby się bronił, trwałoby to dłużej? Może. Jednak nie chciał tego powstrzymywać. Podniósł się z ziemi i ugryzł się w policzek, aby posmakować krwi i oddać się furii nienawiści.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Szudracz 26.07.2017
    Za sam korzeń masz u mnie plusa. Chciałabym zobaczyć, do czego jest zdolny w tej furii.
  • Krytyk 27.07.2017
    Kurwa kiedy ciąg dalszy ;_;

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania