Zniszczona suknia (2022) Adam Kaczorowski

Był słoneczny dzień. Rodzina, znajomi oraz przyjaciele, szerzej znani jako goście weselni, bawili się podczas wyjątkowego dla nowożeńców dnia. Ze wszystkich opinii, padających to z jednej, to z drugiej strony, na prowadzenie wychodziły najczęściej „ochy” i „achy” dotyczące wszystkiego, pochwały oprawy muzycznej; wśród kobiet dotyczące chyba szczerzej przystojnego gitarzysty; oraz zachwyty nad przystrojeniem sali.

Terry i Linda byli wtedy głównymi bohaterami swojego własnego wydarzenia. Raz po raz znikali sobie wzajemnie z oczu, gdy porywano ich do rozmów z najdalszymi członkami rodziny. Często tak bardzo odległymi, że tylko Ci drudzy wiedzieli z kim rozmawiają. W towarzystwie płynących dialogów, żartów i strumienia alkoholu, mijała gwieździsta noc między 22 a 23 września 1973 roku. Urzeczywistniało się wtedy marzenie dwójki kochających się osób o sformalizowaniu swojej miłości. Po kilku latach związku i narzeczeństwa, wreszcie podziwiać mogli swój pierwszy mały sukces, do którego doszli wspólnym zaangażowaniem, a gdyby ktoś zastanawiał się, jak znaleźć partnera lub partnerkę, odpowiedzieliby — szukaj zawsze i wszędzie.

Tej parze wystarczyło, że Linda była kelnerką w restauracji w pobliżu stanowej 89, a Terry stałym klientem i amatorem późnych obiadów.

Jak większość się domyśli, nie było oczywiście tak, że dwudziestotrzyletni mężczyzna, widząc krzątającą się w fartuchu i białej bluzce z falbanami młodą kobietę, z miejsca zaprasza ją na randkę. Co to, to nie. Minęły miesiące odkąd Terry, jeszcze nie wiedząc o istnieniu swojej przyszłej żony, zaczął przychodzić do lokalu. Nieświadoma istnienia swojego przyszłego męża Linda, również potrzebowała drobnego skinienia losu. Początkowo skryta na kuchennym zapleczu, by po roku pracy awansować na kierowniczkę obsługi. Szansę na awans dał jej wymagający szef — Pan Porter. Doceniał on zaangażowanych, młodych pracowników chcących zbudować coś od podstaw. Na codzień trzymał się swojej wytyczonej ścieżki, często powtarzając, że gdyby każdy w życiu przeżył to co on, Ameryka i cały świat wyglądałyby zupełnie inaczej. Można było go lubić lub nie, ale był dobrym człowiekiem.

Pewnego popołudnia Terry, zawstydzony jak mały chłopiec i czerwony niczym malinowy pomidor, ale także całkowicie zdeterminowany by porozmawiać z piękną kelnerką, podszedł i wydukał kilka niezgrabnych zdań. Już wtedy wyczuła, że zbierał się od jakiegoś czasu i zwyczajnie go sobie wyczekała. Zaraz po pierwszej rozmowie, sprawy przyjęły bardzo szybki obrót.

W czasie, gdy nie pracowali lub nie chodzili na uczelnie, spotykali się słonecznymi rankami na spacery brzegiem jeziora Tahoe, południami na pyszne obiady i pływanie, popołudniami na zachody słońca, a wieczorami w kinie. Tempo w którym się w sobie zakochali, mógłby zdziwić nawet największych mistrzów książkowych romansów (Panie Sparks* , oto wyzwanie). Poznane ze sobą rodziny, bardzo się polubiły i kibicowały ich związkowi.

Marzenie o ślubie, towarzyszyło im od samego początku. Przy natężeniu obowiązków, wkradały się również problemy i drobne konflikty, a oni wychodząc z nich bez szwanku, zdobywali podziw znajomych. Swoim zaangażowaniem sprawili, iż nikogo nie zdziwił fakt, że środki potrzebne na zrealizowanie wymarzonego wesela, zdobyli w zawrotnym tempie i nikt się nie zorientował, a gdy prosili księdza o zapowiedzi.

Huczne wesele poprzedził ślub w miejscowym, małym kościele, którego wnętrze szczelnie wypełniło się

*Nicholas Sparks - jeden z najbardziej znanych autorów, romantycznych historii na świecie. zaproszonymi. Pouczające słowa pastora o wierności i odpowiedzialności, zapadły w głowę tak samo parze młodej, jak i wszystkim w kościelnych ławach. Niektórzy nie obeszli się bez łez wzruszenia. Nie oglądając się za siebie, przy dźwiękach Hallelujah opuścili kościół, będąc dla siebie zupełnie nowymi ludźmi.

W drogę do domu weselnego, zabrał ich nowy Ford, który stał się także późniejszym prezentem od wszystkich przybyłych. Otrzymali go na własność, a pierwszą okazją do jazdy była podróż poślubna. Tak naprawdę, chodziło jedynie o symboliczny odjazd w szumie wiwatów i wcześniejszy powrót do domu, gdyż bilety lotnicze, zabukowane były dopiero na kolejny dzień. Wspólnie zdecydowali o tym, że pożegnają się niedługo po północy i odpoczną przed kolejnym, wyjątkowym dla nich dniem.

Właściciele i pracownicy domu weselnego, stanęli na wysokości zadania. Na potężnej sali, pomieszczono kilkanaście stołów ośmioosobowych, a po przeciwnej im stronie zostawiono sporo miejsca do tańca. Drewniane blaty w kształcie koła, nie zostały przykryte żadnym materiałem, dzięki czemu w oczy rzucała się ich brązowa natura, podkreślana rozproszonymi światłami świec na kandelabrach. Dla każdego przygotowano talerz z imienną wizytówką, wokół którego w odpowiedniej kolejności ułożono sztućce, a także ustawiono potrzebne kieliszki i szklanki. Każdy ze stołów, zaopatrzony był w inny, wybuchający kolorami bukiet. Również miejsce pary młodej, wyeksponowane zostało, dodatkowymi kwiatowymi strojeniami. Zabawy proponowane przez muzyków, sprawiały wrażenie niekończących się, a rozochocone alkoholem towarzystwo, rozkręcało się na dobre.

Zgodnie z zamierzeniem, po północy przed domem weselnym, zebrała się grupa gości. Zanim metalowe puszki, przywiązane do rury wydechowej, rozpoczęły koncertowo obijać się o asfalt, ustawiono się w półokręgu, z którego każdy miał dobry widok na nowożeńców. Rozdane zostały kieliszki szampana, a młodzi wygłosili krótką mowę z podziękowaniami. Po postawieniu ostatniej kropki oraz wypiciu ostatniej kropli, wsiedli do samochodu i w spodziewanym aplauzie, odjechali.

Noc była w pełni, gdy ostatni odgłos weselników zniknął w głuchej ciszy. Znaleźli się na mniej uczęszczanej szosie, którą w całości musieli pokonać, by wjechać na drogę prowadzącą do domu. Był to moment, gdy po długich godzinach wrzawy, wreszcie mogli zaznać chwili spokoju. Powolnie przesuwając się pomiędzy drzewami i pokonując kolejne zakręty, Terry poczuł, jak Linda przykrywa swoją dłonią jego, trzymaną na dźwigni zmiany biegów. Nie włączyli radia, upajali się ciszą, co chwilę patrząc na siebie pobłyskując uśmiechami.

Ostatnią część szosy, stanowił jej najbardziej mroczny odcinek. Przez pasma wysokich drzew z lewej i prawej strony, miało się wrażenie jechania w tunelu. Księżyc przeciskając się pomiędzy gałęziami, budował wystające z ziemi, białe snopy światła sięgające aż samego nieba.

Terry zwolnił nieco, przyciągnął się bliżej kierownicy i z większą uwagą wypatrywał kolejnych metrów. Linda zabrała swoją rękę, by go nie rozpraszać.

Gdy drzewa zagęściły się wokół jezdni na tyle, że patrząc w tył nie widać było drogi powrotnej, Terry zobaczył coś przed nimi. Początkowo wydawało mu się, że droga skręca w bok, a to jedynie jakieś drzewo, jednak z każdą chwilą, obraz stawał się coraz wyraźniejszy.


— Coś dziwnego, coś jakby czerwonego jest przed nami — powiedziała Linda wytężając wzrok przez szybę.

— To może być jakieś zwierze, tylko dlaczego nie ucieka przed samochodem? — zdziwił się Terry.

— Pewnie czmychnie w ostatnim momencie. Teraz mogą je oślepiać światła — zauważyła Linda.


Przetoczyli się nie dalej niż kilkadziesiąt metrów do przodu, gdy Terry huknął podniesionym głosem.


— Linda! To nie jest zwierzę! To chyba człowiek!

— Człowiek w środku nocy, w takiej ciemnicy? A co on miałby tutaj robić? — spytała Linda mrużąc oczy przy przedniej szybie.


Na odpowiedź Terry'ego brakło już czasu. Postać zaczęła zbliżać się szybkim krokiem w ich stronę. Bez wątpienia była to istota chodząca na dwóch nogach. Bez wątpienia robiła się coraz większa. Bez wątpienia była bardzo potężna, wrogo nastawiona. Bez wątpienia był to CZŁOWIEK.

W pierwszej chwili Terry, zaskoczony sytuacją wrzucił wsteczny bieg i obejrzał się za swoje prawe ramię by zawrócić, ale przez mocne zagęszczenie drzew, nie widział drogi za samochodem.

Nieznajoma postać; jak zauważyli po kilku sekundach; płci męskiej, była coraz bliżej. Gdy postawny mężczyzna, był już na odległość najdalej dziesięciu metrów od nich, Terry szybkim ruchem zablokował drzwi po stronie Lindy, a zaraz także po swojej.

W blasku dwóch lamp drogowych, widać było napinające się na mężczyźnie ubrania. Na czerwonej koszuli oraz ciemnych dżinsach, w które był ubrany, widać było liczne czerwone plamy, mogące sugerować plamy krwi. Nie wypowiedzieli do siebie ani słowa, a jedynie spojrzeniem potwierdzili, iż obydwoje widzą, dzierżony w prawej dłoni duży nóż. Jeszcze zanim osoba zbliżyła się na wyciągnięcie ręki, stała się potencjalnym napastnikiem. Na potwierdzenie tych myśli nie trzeba było długo czekać. Około dwumetrowy mężczyzna, patrząc Terry'emu prosto w oczy, uderzył pięścią wolnej ręki w szybę, powodując potężny huk.


— Jedź! Jedź do przodu! — wrzasnęła Linda. Słowa te wywołały u niej natychmiastową lawinę płaczu.


Terry będąc jeszcze sparaliżowanym pierwszym uderzeniem w samochód, wrzucił jedynkę i ruszył agresywnie do przodu, odrzucając napastnika na bok.


— Jedź! Uciekajmy stąd! Boże, szybciej! — łkała Linda, trzaskając otwartą dłonią w deskę rozdzielczą.


Po kilkunastu metrach, które pokonali, Terry lekko zwolnił i obydwoje odwrócili się by zobaczyć drogę przez tylną szybę. Linda przestawała płakać i ocierała mokrą twarz haftowanymi rękawami sukni ślubnej.

Nikt za nimi nie jechał, nikt ich nie gonił. Nie było widać świateł żadnego pojazdu. Szyba, w którą uderzył napastnik wydawała się nienaruszona i tylko dzięki temu, że nie udało mu się jej rozbić, oni zdołali uciec. Z mniejszą prędkością niż na początku, wciąż pokonywali leśną drogę. W głowach słyszeli jedynie falujący warkot silnika. Terry prowadził pojazd w wielkim skupieniu, trzymając lekko przymrużone oczy, blisko dłoni na kierownicy. Przed dużym zakrętem na drodze, ze skupienia wyrwało go krzyknięcie Lindy.


— Terry, uważaj! — wrzasnęła, chwytając się uchwytu na drzwiach po swojej stronie.


Nie dalej jak dziesięć sekund po tych słowach, z auta unosiła się kłębiasta para. Lampy przestały świecić i od tamtej chwili, stanowiły jedynie żałosną atrapę. Maska samochodu wgniotła się wraz ze zderzakiem, obejmując drzewo w które uderzyli. Gdy para z chłodnicy, wypełniała powoli przestrzeń pomiędzy fotelami, na ich głowach zaczęły sączyć się małe rozcięcia, a coraz bardziej wyrazistego odcienia, nabierał siniak na twarzy Lindy.

— Co… co się stało? — wymruczał Terry, mechanicznie łapiąc się za głowę — Linda! Linda! Słyszysz mnie?! — krzyknął do niej, próbując rozwiać ręką nagromadzony dym.


Około pięć minut minęło, nim odzyskał z nią słowny i wzrokowy kontakt.


— Uderzyliśmy w drzewo Terry, bardzo boli mnie głowa — wyszeptała, łapiąc powoli powietrze.

— Tak. Bardzo słabo widać drogę. Byłem pewny, że dobrze jadę, ale nagle pojawił się zakręt. Możesz się ruszać?

— Tak, tylko bardzo boli mnie głowa — dotknęła czoła, po czym roztarła między palcami, krew zdjętą z rozciętej skroni.

— Drzwi nie zostały uszkodzone, możemy normalnie stąd wyjść.

— Terry! To znów ten facet! — Słowa Lindy zostały posłusznie poniesione przez echo.


Drzwi od strony Terry'ego otworzyły się z rozpędem, ale nie on to spowodował. Zobaczył dwie dłonie zgniatające mu garnitur na wysokości klatki piersiowej, po czym te same dłonie, wyciągnęły go z samochodu.

Napastnik wyrzucił go na błotnistą ścieżkę i zadał kilka ciosów. Widząca to z fotela pasażera Linda, zaczęła błagalnie krzyczeć, próbując ściągnąć jakąkolwiek pomoc. Niestety w tamtym miejscu nie miała szans by ktokolwiek ją usłyszał. W zamian za to ściągnęła uwagę napastnika, który od razu skierował się w jej stronę, zostawiając jej męża leżącego na ziemi.

Chcąc powstrzymać mężczyznę przed dotarciem do żony, zamaszystym ruchem Terry, kopnął go na wysokości piszczeli. Decyzja okazała się słuszna. Jak na machnięcie batutą dyrygenta, runął on całym ciężarem na ziemię.


— Uciekaj! Ja go powstrzymam! — krzyknął Terry próbując się podnieść.


Terry prowokował napastnika i zachęcał do walki, by Linda zyskała cenny czas na ucieczkę. W czerwonym blasku ostatniego światła, które nadal paliło się w tylnej lampie samochodu, błysnął widziany wcześniej nóż. Stanęli na przeciwko siebie, po czym doszło do potężnej wymiany ciosów, która z sekundy na sekundę, stawała się coraz bardziej nierówna.

Terry był o wiele niższy, oraz mniej przygotowany do takiego starcia. Uderzenia, które otrzymywał, powalały go na ziemię. Gdy mężczyzna uniósł nóż wysoko w górze, chcąc zadać nim cios, obydwoje usłyszeli z oddali kobiecy, przywołujący głos. Napastnik popchnął go i podążył za głosem z głębi lasu.

 

*


Od chwili gdy Linda, otworzyła drzwi samochodu by rzucić się do ucieczki, do momentu w którym się znajdowała, minęły najdłuższe minuty jej życia. Była już na tyle daleko, by nie widzieć nawet czerwonej poświaty z ostatniej sprawnej lampy. Nie mogąc rozpoznać terenu w zupełnej ciemności, biegła bez zastanowienia w losowym kierunku, starając się jak najbardziej oddalić od miejsca ataku.

Na samym początku pozbyła się butów na obcasie, które uniemożliwiały jej szybkie poruszanie się. Dwa białe pantofelki będące symbolem szczęśliwego dnia, wylądowały w błotnistym dole, nie mając szans na stanie się pamiątką.

Po kolejnych metrach biegu po grząskim gruncie oraz kamieniach poczuła, że to dobry czas by spróbować odciągnąć uwagę napastnika od swojego męża. Miała głęboką nadzieję, że ten jeszcze żyje, a ona swoją prowokacją, mogłaby uratować mu życie. Nie była pewna, czy agresor na pewno ruszy w pogoń za nią, jednak zdecydowała się spróbować.

Natychmiast po wydaniu z siebie najgłośniejszych okrzyków jakie tylko mogła wydobyć, osłabiona ruszyła w dalszą ucieczkę, co kilka metrów oglądając się za siebie. Zatrzymała się na dłużej dopiero przy rozdrożu leśnych ścieżek. W środku pomiędzy nimi, stał wielki głaz, niczym wartownik pilnujący wrót. Początkowo nie wiedziała, w którą stronę ma się udać. Jej bose stopy krwawiły i były bardzo obolałe od biegu, nie miała pojęcia, która ścieżka okaże się choć trochę bardziej znośna. W oczach wciąż wirowały jej łzy. Suknia ślubna, która kilka godzin temu, szokowała przybyłych na wesele gości, poszarpana była przez plączące się w nią gałęzie. W wielu miejscach poplamiona była krwią i czarną ziemią. Los zadecydował, że podobnie jak białe pantofelki, nigdy nie stanie się pamiątką. Podjęła intuicyjną decyzję o schowaniu się za głazem w niewielkim dole, który tam odkryła. Wiedziała, że do świtu pozostało jeszcze wiele godzin i niełatwo będzie tam przetrwać, ale uświadomiła sobie fakt, że w tej zupełnej ciemności, napastnik także nie będzie widział najlepiej. Otuliła się tą myślą i skuliła, przytrzymując kolana blisko twarzy.


— Wytrzymam do rana, to już niedługo — wyszeptała do siebie z prawdziwą nadzieją.

 

*


Terry leżąc na ziemi po popchnięciu przez napastnika, obserwował jak ten biegnie pomiędzy drzewami i szybko znika w totalnej ciemności. Pomimo silnego bólu ramienia, zdołał podeprzeć się i stanąć na nogach. Wokół nadal unosił się dym z uszkodzonej chłodnicy forda. Z zamiarem pobiegnięcia śladem mężczyzny, zrobił kilka kroków w przód, jednak natychmiast, dały o sobie znak wszystkie doznane w szamotaninie urazy. Skręcona noga, siniaki i wiele rosnących w różnych miejscach krwiaków, uniemożliwiały mu normalne poruszanie. Oszołomienie uderzeniami utrudniało też poprawne widzenie.

Czas stał się dla niego pojęciem względnym. Nie był w stanie ocenić, ile czasu minęło od kiedy razem z Lindą wyjechali z sali na której odbywało się ich wesele, ani też ile czasu minęło odkąd napastnik zwiedziony głosem, zostawił go przy zniszczonym samochodzie. W podartym garniturze, ze spuchniętą twarzą i zakrwawionymi rękami, potoczył się w kierunku podpowiadanym przez instynkt przetrwania.

Chwytając się drzew i przysiadając co kilkadziesiąt metrów, udało mu się dotrzeć do miejsca, z którego dostrzegł światło palące się w nieznanym mu domu. Pomimo potężnego bólu z licznych ran i zmagania się ze skręconą nogą, przyspieszył, by jak najszybciej zwołać pomoc. Nadal nie miał poczucia czasu.

Starsze małżeństwo, które zamieszkiwało dom, natychmiast wezwało na miejsce odpowiednie służby. Przed przybyciem karetki, opatrzyli rany i walczyli z własnym szokiem, który przeżywali, słuchając tego co mówi do nich pobity, nieznany człowiek. Psychicznie nie byli przygotowani na taką ewentualność w środku nocy.

Pomimo solidnego sprzeciwu Terry'ego wobec pojechania do szpitala, medykom udało się go uspokoić po podaniu silnych środków przeciwbólowych. Dopóki nie zasnął na noszach w karetce, nakazywał policjantom szukać jego żony, ciągle im wygrażając i wykrzykując obelżywe zwroty. Jeden z nich chwilę przed działaniem środków, podszedł do Terry'ego i chwytając go mocno za rękę zaręczył, że policja zrobi wszystko, żeby odnaleźć jego żonę i dorwać sprawcę ataku.

 

Gdy kilka godzin później mrok ustąpił światłości, a nad nieświadomym tragedii światem wstało słońce, Terry obudził się w jednej z sal szpitalnych z dudniącym krzykiem na ustach, przywołując tym dwie pielęgniarki. Od razu zaczął rozszarpywać przypięte do ciała rurki i odpinać się od aparatury monitorującej funkcje życiowe. Jedna z pielęgniarek pobiegła po lekarza, druga natomiast starała się powstrzymać jego napad szału. Gdy z sukcesem wyrwał z siebie ostatni z kabli, prowadzący do pikającego monitora i prawie wybiegł z sali w niewiadomym mu kierunku, drogę zastawił mu lekarz oraz dwóch policjantów. Postawny mężczyzna w białym kitlu z posiwiałymi skroniami, skupił całą uwagę Terry’ego, który stanął jak wryty i spoglądał mu prosto w oczy.


— Nalegam by Pan usiadł — powiedział łagodnie, ale stanowczo — Panowie policjanci chcieliby z Panem porozmawiać. Pielęgniarka będzie w razie potrzeby w pobliżu.


Skinieniem głowy dał funkcjonariuszom nieme przyzwolenie na kolejny krok. Jeden z nich położył rękę na ramieniu Terry'ego i zamarkował jego przejście w kierunku łóżka, drugi usiadł na fotelu przy oknie i zdjął z głowy czapkę, błyskając metalowym znakiem policyjnym. Powietrze wokół nich stało się zupełnie niezdatne do użytku. Gęste i przygniatające, jak wtedy gdy wyczuwalne jest potężne napięcie, takie jakiego nie doświadcza w swoim życiu każdy z nas. Odczucia takie towarzyszą jedynie osobom przeżywającym największe tragedie w życiu.


— Przykro mi. Nie mogliśmy nic zrobić. Było już za późno. Proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje — powiedział policjant siedzący bliżej Terry'ego. Schylił głowę sugerując tym ciszę, jednak zaraz kontynuował. — Niestety nie udało nam się jeszcze odnaleźć napastnika. Zapewniam Pana, że policja dokłada wszelkich starań, by jak najszybciej to się stało. Mężczyzna może powodować zagrożenie, także dla innych osób — dokończył policjant, na chwilę spoglądając Terry'emu w oczy, a potem znów opuszczając głowę.

— Nie! Nie! To nie może być prawda! Nie! To nie jest prawda! Wyglądała tak pięknie! Jeszcze chwilę temu przecież...! — wykrzyczał Terry, po czym skoczył na równe nogi i ruszył w stronę drzwi.


Na korytarzu stało dwóch lekarzy, którzy próbowali go zatrzymać, jednak ich siła okazała się zbyt mała. Dopiero kiedy dołączyli do nich policjanci, udało im się zawrócić Terry'ego na salę.

 

10 LAT PÓŹNIEJ

 

Trzymając się drzewa o potężnym pniu, który dawał świetną kryjówkę przed niepotrzebnymi spojrzeniami przechodniów, Terry stał nieruchomo, w lewej dłoni ściskając pistolet z pełnym magazynkiem. Dłonie pociły mu się jak nigdy wcześniej. Nie spodziewał się, że po latach poszukiwań, będąc w punkcie kulminacyjnym, będzie tak zestresowany. Kierowały nim zupełnie inne emocje niż dziesięć lat temu. Był starszy, a żądza sprawiedliwości zupełnie przyćmiewała mu oczy. Nie był zadowolony z pozornych działań policji, która według niego nie przełożyła wystarczającej energii by zamknąć sprawę. Rozliczenie dobra ze złem, postanowił wziąć na siebie i w miarę przeżytych lat, nigdy nie godząc się z tym strasznym wydarzeniem, obłędną agresję zastąpił logicznym myśleniem i sprawiedliwością w bardziej honorowej wersji. Setki razy wyobrażał sobie scenę końcową, kiedy stoi na przeciwko oprawcy i patrzy mu prosto w oczy. W to co miał zamiar zrobić później, zaczął wątpić stojąc przy drzewie i patrząc się na dom napastnika.

W ogrodzeniu posiadłości znajdowała się szczelina, którą swobodnie można było dostać się na ogródek. Pokonując kilka kroków, najwięcej pięć, nie dając się zauważyć, już było się przed drzwiami frontowymi. Całość drogi nie wynosiła; na oko; więcej niż dwadzieścia metrów. W teorii zadanie było dziecinnie proste.

Chcąc otrzeć dłonie z potu, skierował broń w stronę paska, by tam ją na chwilę zaczepić. W tym momencie na werandzie zapaliło się światło. Po drewnianych deskach, przed dom, wyjechał mężczyzna na wózku inwalidzkim. Poruszał się z trudnością i powoli. Wyglądał na mocno schorowanego.

Terry silniej ścisnął w dłoni broń. To byłaby tylko chwila — pomyślał.

 

A głos Jej, niósł się po lesie…

 

*Nicholas Sparks - jeden z najbardziej znanych autorów, romantycznych historii na świecie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Cicho_sza dwa lata temu
    Przeczytałam z zaciekawieniem, choć to zupełnie nie mój klimat, takie mroczne historie. Mam kilka czytelniczych odczuć więc się podzielę:

    Często używasz imiesłowów. Osobiście w swoich tekstach długo z nimi walczyłam, stąd moje wyczulenie na tym punkcie. Kiedy jest ich za dużo tekst robi się trochę sztuczny i sztywny, nie płynie się w nim naturalnie.

    Druga sprawa tyczy się bójki. Napastnik zaatakował bohatera zadając mu kilka ciosów w brzuch. W dalszej części odpisujesz walkę, w której Terry całkiem nieźle sobie radzi (mało wiarygodne z tymi ranami klutymi). To mnie zastanowiło. Może by zrezygnować z tych ciosów w brzuch i napisać, że zranił go w rękę, albo wcale nie zranił w tym pierwszym ataku, bo teraz Terry wygląda mało przekonywująco z rozprutym brzuchem i możliwością walki wręcz

    Fajne otwarte zakończenie. Bo w sumie nie wiadomo czy gość na wózku to ten sam człowiek, który zaatakował ich przed laty, i jeśli to ten sam czy bohater wymierzy sprawiedliwość.
  • AdamKaczorowski dwa lata temu
    Najbardziej celuje obecnie w otwarte zakończenia, gdyż sam chętnie takich doświadczam.
    Dziękuje za opinie ?
  • Dominik Wald dwa lata temu
    Udało Ci się tutaj stworzyć coś solidnego. Zwłaszcza sposób prowadzenia tej historii zwrócił i przykuł moją uwagę. 5/5
  • AdamKaczorowski dwa lata temu
    Najpewniej stanie się to częścią uniwersum. Dziękuję

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania