Zombie

Józefa obudziło krakanie. Kolejny raz z rzędu. Otworzył oczy i ze wściekłością spojrzał w sufit. Był pewien, że tym razem pozbył się tych przeklętych ptaszysk. Próbował już wszystkiego. Ustawiał strachy na wróble, zawieszał reklamówki, płyty CD, kupił strzelające kulki na odpuście. Potem pożyczył od znajomego śrutówkę, tylko by je wystraszyć oczywiście, ale i to nic nie dało. Kruki znikały na jeden dzień, a potem zaraz wracały, przyciągane nieustannie do jego ukochanych borówek, porzeczek, wiśni i czereśni.

Józef uwielbiał owoce, więc odkąd wybudował sobie własnymi rękami ten niewielki domek przy granicy lasu, od razu zasadził tam mały gaj. Nauczył się nawet robić przetwory i mimo że pierwsza próba zakończyła się sufitem, ścianami i wszystkimi meblami kuchennymi upaćkanym dżemem porzeczkowym, on się nie poddał. Był wytrwały i metodą prób i błędów wypracował sobie własne przetworowe strategie. Nauczył się też robić pikle, ogórki kiszone, a nawet keczup z cukinii. W tym roku natomiast miał w planach po raz pierwszy upiec jagodziankę. O tak, zamarzyła mu się jagodzianka, wypełniona po brzegi jagodowym nadzieniem, z delikatną kruszonką na wierzchu. Na samą myśl o niej robił się głodny.

Kojarzyła mu się z odległymi czasami dzieciństwa, kiedy jego mama piekła takie bułeczki i pochłaniał je, popijając ciepłym mlekiem prosto od krowy. A potem przeważnie najedzony, upaćkany fioletowym nadzieniem, wracał do zabawy, do wspinaczki po drzewach i beztroskiej wakacyjnej zabawy. To były piękne, szczęśliwe czasy, więc taka jagodzianka przypomniałaby mu te chwile, pozwoliłaby choć na krótką chwilę poczuć smak dzieciństwa, które minęło tak szybko i które teraz wydawało mu się tak odległe, jakby zdarzyło się w innym życiu.

Myśląc o młodości, poczuł że jego stary kręgosłup zaczyna się odzywać. Wstał bardzo powoli. W pokoju panował półmrok, słońce jeszcze nie wyłoniło się zza horyzontu, więc szary blask świtu ledwo przebijał się przez zasłony. Józef delikatnie postawił stopy na ciemnej drewnianej podłodze. Dotyk chłodnego drewna zawsze go pobudzał.

Stanąwszy przy łóżku zrobił krótką sekwencję rozciągania kręgosłupa, którą zalecił mu lekarz i podszedł do okna. Kruki już były na swoich stanowiskach, siedziały na linii energetycznej oraz na ogrodzeniu pod lasem, pożądliwie wpatrując się w jego okazałe, pokryte owocami drzewa. Był pewien, że właśnie teraz knują jak pozbyć się siatek, które zamontował wokół krzewów z borówkami.

Pomijając jednak tegoroczny problem z tymi ptaszyskami, żyło mu się całkiem dobrze. Co prawda przeprowadził się na to odludzie dopiero po śmierci żony. Sama Hanna nigdy nie poczuła gotowości do wyprowadzenia się z bloku.. a mówiąc wprost, zwyczajnie jej to nie interesowało. Była typowym mieszczuchem, lubiła swoje 3 pokoje, lubiła spacery po osiedlu, spotykanie się z koleżankami w warzywniaku pod blokiem. Mieszkała w tym mieście od urodzenia i nie opuściła go aż do swej śmierci.

Józef akceptował to, ale mimo wielkiej miłości do żony, miewał porywy duszy, która wychowana została na wsi. Czuł wtedy, że natura go wzywa, że budzi się dzikość w sercu, pragnienie wolności, kontaktu z przyrodą i 3 razy w roku: na wiosnę, lato i jesień, wyjeżdżał na jedną noc w góry. Była to jego mała tradycja.

Zabierał ze sobą konserwę, kanapki przygotowane przez Hanię, setkę wódki ziołowej z przepisu dziadka i dokładnie jedną kiełbaskę, którą potem zapiekał na patyku przy rozpalonym ognisku. Pakował to wszystko na swojego Junaka rocznik '64 i wyruszał przed siebie, byle z dala od zgiełku miast, świateł latarni, byle na południe. Tak spędzał noc w rozbitym na dziko namiocie. Na drugi dzień wyprawiał się na jakąś górską trasę i wracał do żony. Naładowany, wzmocniony, wypoczęty.

To były jedyne trzy noce w roku, kiedy Józef naprawdę się wysypiał i spał snem spokojnym, nieprzerwanym nerwowymi pobudkami.

Po śmierci Hanny, poprzedzonej miesiącami choroby, nie miał żadnych wątpliwości, że jego życie w mieście dobiegło końca. Nie chciał spędzać każdego dnia w miejscach przesiąkniętych jej obecnością i wspomnieniami o niej. Wynajął ich dawne mieszkanie i wybudował skromny domek na odludziu, blisko lasu, gdzie rozpoczął nowy rozdział życia. Tym razem w pojedynkę.

Żyło się mu tu nienajgorzej. Miał drzewa owocowe, grządki z warzywami, grupkę kur, które znosiły mu przepyszne jaja. Bywały dni, że wcale nie musiał udawać się do miasta, gdyż wystarczały mu zrobione zapasy i owoce oraz warzywa pochodzące z ogrodu.

W tym roku jednak męczyły go te przeklęte kruki, które swoim głośnym ‘krrrr, krrrr’ mąciły spokój jego ducha.

Po rozprostowaniu kości, udał się do toalety, a następnie jak co dzień rano wypił dużą szklankę chłodnej wody z miętą i cytryną. Wypuścił kury i postanowił zająć się czymś przyjemnym. Pielęgnacją ukochanego Junaka.

Wyprowadził maszynę z małej przybudówki, w której trzymał również wszystkie ogrodnicze narzędzia i ustawił ją w cieniu pod drzewem. Zadowolony z siebie poszedł po resztę przyborów. Wracając przyjrzał się tej starej bestii. Mimo swoich lat, wyglądała jak nowa. Dbał o to jego ojciec, a później on sam. Regularnie, od lat polerując, czyszcząc, konserwując ją samymi najlepszymi środkami. Lakier w kolorze atramentowym pięknie połyskiwał w świetle poranka.

Józef przyklęknął przy motocyklu i zaczął pracę od kontroli naciągu łańcucha. W tym czasie jednak coś z głośnym plasknięciem spadło tuż przed jego twarzą i zatrzymało się na karoserii. Ptasia kupa w kolorze fioletowym, manifestacja wszystkich skradzionych borówek.

Z góry usłyszał tylko głośne i bezczelne “KRAAAAAAAAA”.

Na gałęzi orzecha znajdował się oczywiście kruk. Lekko przechylony w prawą stronę, czarny niczym smoła. Siedział tak, wpatrując się swoimi złośliwymi koralikowymi oczyma w Józefa jak gdyby nigdy nic. Ten niewiele myśląc, rzucił w niego tym, co akurat trzymał w dłoni, a była to mała szczoteczka, która miała posłużyć do czyszczenia łańcucha. Celność miał perfekcyjną, ale kruk był zwinny, podleciał szybkim ruchem do góry, po czym natychmiast wrócił na swoje miejsce. I dalej w skupieniu wpatrywał się w Józefa. Kpiąc z niego w swoim cichym bezruchu. Szczoteczka natomiast utknęła gdzieś między gałęziami.

W trakcie tego krótkiego lotu ptaka dało się zauważyć, że brakuje mu jednej nóżki. Józef nie poczuł ani cienia współczucia dla tego stworzenia. Wściekły przestawił motor i natychmiast przystąpił do procesu czyszczenia odchodów. Z tego wszystkiego odechciało mu się dalszej pracy. Postanowił więc na razie udać się do lasu i pozbierać dzikich jagód, z których potem powstanie tak długo wyczekiwana jagodzianka.

Ubrał swoje leśne gumowce i wszedł do lasu wąską ścieżką wydeptaną podczas licznych spacerów. Natychmiast otoczyła go upajająca i hipnotyzująca zieleń. Zanurzył się w niej z ulgą. Spacery po lesie zawsze go uspokajały. Uwielbiał jak cały świat pod koronami drzew nagle zyskiwał odcień zieleni, jakby nałożono na niego filtr.

Zapomniał o bólu kręgosłupa, o krukach, o zbliżającej się rocznicy śmierci Hanny. Po prostu szedł przed siebie, głęboko oddychając, rozkoszując się szumem liści, szelestem każdego kroku, zapachem wilgotnej ziemi.

Wtem jednak poczuł lekki smród. Im dalej szedł, tym mocniej dało się go wyczuć i bez wątpienia był to zapach padliny. Rozejrzał się wokoło. Dostrzegł na ziemi dziwne ślady, wokół których porozrzucane były ciemne pióra i jakby.. krew? Nagle usłyszał dźwięk łamanych gałązek tuż nad sobą. I wtedy ją dostrzegł. Najdziwniejszą sowę, jaką kiedykolwiek widział. Pióra pokrywające jej ciało były oskubane, nastroszone, nierówno powyginane na boki. Gdzieniegdzie widać było gołe placki. Wyglądała jakby miala wściekliznę. Patrzyła na niego złowieszczo jednym okiem, gdyż na miejscu drugiego znajdował się jedynie pusty oczodół. Głowę miała lekko przechyloną na bok, jakby nie mogła utrzymać jej w pionie i wydawała dziwne charczące dźwięki.

Józef zaczął mieć podejrzenia, że zapach padliny nie wydzielało to miejsce zbrodni znajdujące się tuż pod jego stopami, że ów zapach, to zapach tego koszmarnego ptaka. Czy była to sowa zombie? Nie miał ochoty się przekonywać, postanowił powoli się wycofać, ale nim zdążył wykonać jakikolwiek ruch ptak zaatakował. Zeskoczył w dół, pozwalając grawitacji zrobić swoje, niezdarnie machając skrzydłami, które ewidentnie były uszkodzone. Korzystając z tej przewagi, Józef odskoczył w bok i nie oglądając się za siebie zaczął spierdzielać do domu. Słyszał, że potencjalna zombie sowa go goni, że leci za nim, co chwilę wpadając w wystające z drzew małe gałązki, wydając przy każdym uderzeniu skrzecząco-piszczący dźwięk. Ewidentnie próbowała go zaatakować, musiała być czymś zarażona, nie spotkał jeszcze nigdy sowy atakującej człowieka i to w biały dzień.

Mężczyzna wybiegł z lasu na podwórze przed domem, był już bardzo blisko, lecz zapomniał o wyciągniętym w trawie wężu, którym oczyszczał wcześniej Junaka. Zahaczył o niego butem i przewrócił się na ziemię, upadając prosto na schorowane kolana. Poczuł przeszywający ból w lewej rzepce, która z racji jego wieku i tak była w dość kiepskim stanie. Podniósł się odrobinę za późno, odwróciwszy się do tyłu zobaczył jedynie dziką jednooką sowę pikującą wprost na niego.

Nagle jednak rozległo się wściekłe “KRAAAAAAAAAA”. Józef nigdy w życiu nie cieszył się bardziej na usłyszenie tego dźwięku. Kruk zaatakował sowę od boku, silnym uderzeniem odbijając ją na ziemię. Sowa ciężko padła kawałek dalej i przestała się ruszać. Tymczasem kruk usiadł na niej i zaczął ją podskubywać. Po chwili zleciało się ich więcej. Podlatywały do powalonej sowy, przykucały obok lub bezpośrednio na niej i jak gdyby nigdy nic rozpoczynały swoją ucztę.

Józef wciąż jeszcze siedząc na ziemi, ciężko oddychając po tym krótkim lecz intensywnym biegu. Obserwował te duże, tajemnicze stworzenia. Nigdy nie interesowały go ptaki, ale patrząc tak na nie, przypomniał sobie, że kruki to w istocie padlinożercy. A tutaj ewidentnie miały okaz świeżutkiej (jeśli można było tak powiedzieć o ptaku zombie)j, dość okazałej padliny. W naturalnym przypływie wdzięczności pomyślał, że może jednak to nie one zżerały wszystkie jego owoce i cała ta codzienna walka z nimi była zupełnie bezsensowna.

W międzyczasie z grupki kruków podskakując na jednej nóżce wyłonił się jeden z nich. Był duży, jego czarne pióra miały lekko niebieskawy połysk. Kłapnął ostro zakończonym potężnym dziobem.

- Uratowałeś mnie, skurczybyku. - powiedział do niego Józef z uznaniem. - Może jakoś nauczymy się razem żyć, niech ci będzie. Tylko wara od mojego Junaka, żadnego srania! - Krzyknął w kierunku ptaka i pogroził mu palcem.

Gdyby pomyślał o tym choć godzinę wcześniej, w życiu nie przyszłoby mu do głowy, że zaprzyjaźni się z tymi czarnymi stworami i co więcej - zacznie do nich mówić.

Tak właśnie zaczęła się przyjaźń samotnego mężczyzny z krukami. A także epidemia ptasiego wirusa zombie, choć Józef miał się o tym dopiero przekonać.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Dekaos Dondi ponad rok temu
    Szept Motyla↔Czytałem wcześniej, lecz nie mogłem skomentować. Bardzo na tak.
    Trochę mnie się styl i forma, z opowiadaniem "Ptaki" na początku skojarzyło.
    Lecz później już było inaczej. Klimat odpowiedni z wplecionymi, retrospekcjami jakby.
    Niedobrze, gdy od razu meritum. No i zaś leśna scena. Owa sowa. Też dobrze oddana.
    A przy końcu, ptaszyska, co niby takie wredne, a pomogły mu.
    Jak to nie można sądzić, po pozorach. Takie by można przesłanie wysnuć... z tego tekstu.
    Pozdrawiam☺️:)
  • Szept Motyla ponad rok temu
    Cześć, dzięki za poświęcenie chwili i pozostawienie komentarza! :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania