Żorżyk

To była samotna, niezamieszkana od dawna chyża. Jej okna bez szyb i drzwi wiszące na jednym zawiasie zapraszały do wejścia.

Zbliżał się wieczór, więc skorzystałem z tego niemego zaproszenia i wszedłem. Na prawo od sieni była kuchnia z odrapanym piecem. Pod oknem stała rozchybotana ława, a na polepie walały się kawałki mebli. W drugiej izbie było trochę żelastwa i zbutwiałe sienniki na podłodze. Na poddaszu leżało stwardniałe ze starości siano.

Garścią trawy zamiotłem ławę, na piecu postawiłem kocher i wyciągnąłem z plecaka moje zapasy. Wtedy przed oknem zobaczyłem młodego mężczyznę, który zapytał:

– Będziesz tu spał?

– Będę – odpowiedziałem zaskoczony.

– A ja też mogę?

– Jasne. Właź.

– Jestem Żorżyk – przedstawił się, wchodząc.

– Gitarzysta basowy? – rzuciłem z głupia frant.

– Skąd wiesz, że gram na gitarze? – zdziwił się.

– Nie wiem, ale twoje imię kojarzy mi się z taką balladą Młynarskiego: „Piszę do Pana, bo mi wstyd, normalnie wstyd” – zanuciłem. – Znasz?

– Nie znam – odpowiedział i usiadł na ławie.

Był bardzo młody, miał kędzierzawe blond włosy i takąż brodę. Ta czupryna i broda tworzyły jasną aureolę dokoła jego dziecięcej twarzy.

– Gotujesz wodę na herbatę? Dasz mi? Chcesz mięty? – zapytał, otwierając plecak.

– Tak – odpowiedziałem jednym słowem na wszystkie trzy pytania i podałem mu kubek.

Przybysz zakrzątał się przy piecu i po chwili miałem w moim kubku zielonobrązową mieszaninę liści mięty i wody. Żorżyk tymczasem wyjął z plecaka twaróg w słoiku i przy pomocy noża zaczął go wyjadać.

– Może chcesz chleba? – zapytałem.

– Nie, to mi wystarczy – odpowiedział. – A może chcesz twarogu?

– Nie, to mi wystarczy – odpowiedziałem, otwierając puszkę z rybami.

Tak oto, od słowa do słowa rozpoczęła się nasza rozmowa. Dowiedziałem się, że Zorżyk właśnie skończył technikum elektryczne i przyjechał tu w poszukiwaniu pracy i swojego miejsca na ziemi. Pracę znalazł w pobliskim pegeerze, ale swojego miejsca na ziemi jeszcze nie. Szukał go, chodząc po okolicy, zaglądając do zapomnianych przez Boga i ludzi miejsc i sypiając gdzie popadnie. Dzisiaj dotarł tu.

Przyszliśmy tą samą drogą, ale ja widziałem tylko górską łąkę, a on widział jej wszystkie trawy i kwiaty. Z dziecięcą radością wymieniał ich nazwy i opowiadał, gdzie rosły. Nie znałem tych roślin i nawet nie przypuszczałem, że takie są.

– Po co chodziłeś do technikum elektrycznego? – zapytałem. – Trzeba było iść do leśnego lub rolniczego.

– Rodzice mnie tam posłali – odpowiedział. – Załatwili mi już nawet pracę w fabryce pralek, ale wolałem wyjechać – dokończył smutno.

Wyglądało na to, że mój rozmówca uciekł z domu. Pogadaliśmy jeszcze trochę i poszliśmy spać: ja na siano na strych, a Żorżyk na podłogę w kuchni. Wyszedł gdy jeszcze spałem, ale na pożegnanie zostawił koło mojego kubka resztę mięty.

Po około miesiącu spotkałem go na dworcu autobusowym. Obładowany wielkim plecakiem studiował rozkład jazdy autobusów.

– Uciekł mi ostatni autobus i chyba będę musiał gdzieś przesiedzieć do rana – powiedział na powitanie.

– Możesz przenocować u mnie – zaproponowałem.

Trochę się pokrygował, ale poszedł ze mną.

Chciałem go ugościć kiełbasą i piwem, ale mój gość okazał się być wegetarianinem. Z wegetariańskich potraw miałem tylko dżem, chleb i makaron. To wystarczyło. Żorżyk ugotował makaron, dodał dżemu i ciepła kolacja była gotowa. Ja jednak wolałem kiełbasę i, jak wtedy w górach, każdy z nas jadł po swojemu.

– Zamieszkam w tamtej chałupie – powiedział mój gość, kończąc swoje wykwintne danie. – Będę sadził czosnek i hodował owce. Ziemia jest tam dobra i wymaga tylko odchwaszczenia. W lewej części chaty będzie można trzymać owce. Trzeba tylko dorobić drzwi i pozatykać dziury przy ziemi. W części mieszkalnej trzeba tylko wstawić drzwi i okna oraz uruchomić piec.

Sącząc piwo, słuchałem, co tam „tylko trzeba” zrobić i nie wyobrażałem sobie tego drobnego miastowego wegetarianina przy takich pracach. A koszty?

– Do jesieni przystosuję chałupę do zamieszkania i posadzę czosnek. Przez zimę przygotuję obórkę, a na wiosnę sprowadzę owce – zakończył.

Nie chciałem go zrażać moim pesymizmem, więc obyło się bez dyskusji i poszliśmy spać: ja do łóżka, a on w śpiworze na podłogę, bo materaca nie chciał. Rano pożegnaliśmy się „do następnego razu” i on poszedł na dworzec, a ja do pracy.

Następny raz był dopiero wiosną. Idąc za modą, kupiłem górski rower i na pierwszy wyjazd wybrałem się do odkrytej przed prawie rokiem chaty. Bolał mnie tyłek, ręce i nogi, gdy pod wieczór do niej dotarłem. Z komina wylatywał dym.

– Czyżby Żorżyk? – zapytałem sam siebie.

Jakby w odpowiedzi z chaty wybiegł, szczekając mały kundel, a za nim wyszedł Żorżyk. Gospodarz uściskał mnie serdecznie, pies równie serdecznie obsikał koło mojego roweru, po czym obydwaj zaczęli pokazywać mi swoje gospodarstwo. Drzwi chaty zostały naprawione, kuchenne okno zaszklone, a pozostałe zabite deskami. W kuchni pojawił się stół i szafka, a w piecu buzował ogień. Chata odżyła.

– Muszę szybko przygotować obórkę, bo już za tydzień będą tu owce – powiedział Żorżyk, przygotowując herbatę. – Może mi jutro pomożesz? – zapytał.

Nazajutrz, jeszcze o rosie, wyszliśmy na dwór. Szliśmy powoli pod górę, a gospodarz opowiadał o swoich planach.

– Te stare grusze i jabłonie poprzecinam i zaszczepię na nich nowe odmiany – terkotał. – Stój! – krzyknął nagle, jakby ostrzegał mnie przed wejściem na minę. – Wleziesz na urdzik karpacki!

Zamarłem. Popatrzyłem pod nogi i zobaczyłem jakieś okrągłe listki. Ominąłem je grzecznie i na wszelki wypadek puściłem Żorżyka przodem.

Pochodziliśmy jeszcze trochę, obejrzeliśmy spore pólko czosnku, a potem zostałem zapędzony do pracy przy komórce dla owiec. Przeżyłem ten dzień po wegetariańsku: na twarogu, naparze miętowym i sałatkach z pokrzywy i czeremszy. Nazajutrz rano ruszyłem w drogę do cywilizacji i schabowego z kapustą.

Zafascynował mnie ten człowiek jego znajomością różnych urdzików i zapałem w urządzaniu sobie życia na tamtym pustkowiu. W jego planach wszystko było proste i musiało się udać. Tworzył tam świat swoich marzeń, do którego chętnie zaglądałem, ale na stałe nie mógłbym w nim żyć.

Nie tylko ja nie mógłbym.

Przekonałem się o tym najbliższej jesieni, gdy kolejny raz zawitałem do starej chaty. Podchodząc, zobaczyłem przez okno jakąś kobietę, krzątającą się po kuchni. Zastanawiałem się, czy wejść, gdy zza chaty wyszedł siwy mężczyzna i zapytał:

– Pan do kogo?

– Do Żorżyka. Do tego co tu mieszka – odpowiedziałem.

– Znaczy się do naszego syna? Do Cześka? Nie ma go. Poszedł do miasta sprzedawać czosnek. Jutro wróci.

– To ja już pójdę – powiedziałem zniechęcony tym powitaniem.

– Nigdzie pan nie pójdziesz. Ciemno się robi. Prześpisz pan tu, napijemy się wódki, pogadamy – powiedział mężczyzna, wskazując drzwi.

W kuchni było nienormalnie jasno, bo paliły się dwie lampy naftowe i kilka świec. Mama Żorżyka zmagała się z fajerkami na piecu, starając się coś ugotować. Była kobietą z wielkomiejskiego bloku, przeniesioną nagle do świata bez prądu, gazu i bieżącej wody. Źle radziła sobie bez tych udogodnień, ale robiła, co mogła. Zaprosiła mnie do stołu, na którym po chwili stanął garnek z zupą. Jedliśmy w milczeniu.

Dopiero po kolacji mężczyzna nalał wódki i zagadnął:

– To mówisz pan, że nasz Czesiek to teraz jest Żorżyk. Długo się znacie?

Opowiedziałem, jak się poznaliśmy i wszystko, co o ich synu wiedziałem.

– Mało pan o nim wiesz – powiedział mój rozmówca. – To był dobry chłopak i nawet do mszy służył. W technikum się zmienił. Dobrze się uczył, ale zrobił się jakiś rogaty. Nie chciał z nami gadać, tylko czytał różne nowomodne książki i brzdąkał na gitarze. Zaraz po maturze spakował plecak i wyjechał. Myśleliśmy, że za kilka dni wróci. Nie wracał i dopiero niedawno napisał, że ma tę budę i tu zostanie. No to zebraliśmy się z matką i przyjechaliśmy. Ledwo dopytaliśmy się we wsi, gdzie to jest. Szliśmy tu pół dnia.

Starszy pan dolewał wódki, rozgadywał się i stawał się coraz bardziej rozżalony. Dowiedziałem się, że Żorżyk miał siostrę, która wyjechała do Nowej Zelandii tak samo nagle, jak on w góry.

– Widzisz pan, jak to jest? – zakończył. – Mamy dwoje dzieci, ale żadnego koło siebie. Tamta jest za wodą, a ten tu. Poszli w kibinimater!

Kobieta, która do tej pory w milczeniu krzątała się koło pieca, nagle odwróciła się i powiedziała rozkazująco.

– Upiłeś się stary. Idź spać. I panu też radzę.

Pożegnałem się i poszedłem na siano.

Rano zastałem gospodynię pijącą samotnie kawę. Widać było, że nic tu po mnie, wiec podziękowałem za gościnę i czym prędzej wyszedłem.

– Proszę powiedzieć Żor... Cześkowi, że tu byłem – dodałem na odchodne.

Kobieta odpowiedziała tylko skinieniem głowy.

Kilka następnych lat spędziłem pod innym niebem, ale zaraz po powrocie wybrałem się do Żorżyka. Była zima i brnąc w śniegu, cieszyłem się na gorący napar z mięty i ciepło kuchennego pieca.

Niestety, chałupa przywitała mnie ciszą i otwartymi drzwiami. Na szczęście piec jeszcze się ostał. Rozpaliłem w nim, zjadłem co nieco i przedrzemałem do rana.

Nazajutrz zszedłem do wsi i w tamtejszym sklepie zapytałem o Żorżyka.

– Panie, już chyba z rok jak go nie ma – usłyszałem. – To był wariat. Siedział tam sam jak palec. Schodził tu raz na miesiąc albo i nie, bo musiał owiec strzec przed wilkami. W końcu zmądrzał, sprzedał owce i gdzieś wyjechał. Podobno do Australii.

Kolejny raz zabłądziłem w tamte strony następnej jesieni i zobaczyłem, że chata poszarzała i jakby skuliła się w sobie. Znowu była samotna i niezamieszkana, ale jej okna bez szyb i drzwi wiszące na jednym zawiasie już nie zapraszały do wejścia. Tylko dziwnie duże i smaczne owoce leżące pod starymi gruszami i jabłoniami świadczyły o tym, że niedawno ktoś tu gospodarował.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Freya 16.10.2016
    Niby taki zapaleniec "słomiany zapał", ale to niekoniecznie musi być czubek. Nie odpaliło mu tutaj, a na obczyźnie mogło już być inaczej. Takie plany na życie, muszą czasem dojrzeć z zielonego do czerwieni. No, a mnie imię Żorżyk, kojarzy się z takim ciekawym "wariatem" opisanym w książce "Kariera Nikodema Dyzmy" Dołęgi-Mostowicza, haha. Ponadczasowy przekaz i wybitna adaptacja filmowa. Mało kto wie, że jest także podobne w swym wyrazie dzieło, w/g książki J.Kosińskiego "Being There" i również ze świetną obsadą. Ech... długo można by o tym wszystkim gadać. Opko jak zwykle trzyma poziom, jest pewna spójność tematyczna z "Wirtualne Kozy", lecz to nie zarzut. Pozdrawiam;-)
  • Marian 16.10.2016
    Dziękuję Ci Freya za przeczytanie i komentarz. Nie uważam Żorżyka za czubka, raczej za marzyciela. Słusznie zauważyłaś podobieństwo do "Wirtualnych kóz", bo obydwie historie są prawdziwe i wydarzyły się podobnym czasie i w tych samych górach. Pozdrawiam.
  • iks 16.10.2016
    Ludzie tacy jak Żorżyk są w społeczeństwie jak kwiat rozkwitający w styczniu.Dzięki takim ludziom jak Żorżyk przypominamy sobie że istnieje coś więcej w życiu niż praca,spanie,jedzenie,a jedyną pasją w życiu jest chęć posiadania telewizora 50 cali.Zazdroszczę mu,on chociaż spróbował żyć ,,inaczej''.
  • Marian 17.10.2016
    Dziękuję Ci iks za przeczytanie mojego opowiadanka i za komentarz. Masz słuszność. To był taki styczniowy kwiat i cieszę się, że go poznałem. Pozdrawiam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania