Zu hilfe, czyli dzień jak co dzień

Wydaje mi się, że warto od razu na wstępie uprzedzić Was, że nie chcę za dużo pisać tu o sobie. Możecie liczyć co najwyżej na parę zdawkowych informacji o mnie i moim dzieciństwie, ażeby nie utracić zbyt wiele z pełnego kontekstu. A kontekst – rzecz, jak wiadomo, dość ważna.

No ale do rzeczy. Co prawda nie siedzę, ani nie leżę na kozetce, a pewnie i z Was żaden psychoterapeuta, ale o wczesnych latach żywota parę słów rzec wypada. Chociaż zresztą... wcale nie chcę do tego wracać pamięcią, wszystko starannie zagrzebane, przysypane, po co to wszystko odkopywać? Po co zadawać sobie tak dotkliwy ból? O rany, wychodzi więc na to, że „chciałabym i się boję”, a wiadomo, że neurotyków znieść ciężko, a narratora-neurotyka to już w szczególności, no chyba że się nazywa Woody Allen, ale to tylko tzw. wyjątek potwierdzający regułę. Koniec z krygowaniem się, koniec z unikami, od drugiego paragrafu zaczynam rzetelnie pisać, przynajmniej takie mam szczere zamierzenie.

 

***

 

Z dzieciństwa pamiętam głównie koszmary senne, surowych rodziców, czułą matkę i autoerotyzm. Potem nieoczekiwanie ujawnił się mój talent związany ze śpiewem... Moim wielkim i nigdy niespełnionym marzeniem i wielką, wielokrotnie powtarzaną prośbą do Boga było zdobycie mistrzostwa świata w śpiewaniu. Pewnie bez trudu będziecie w stanie wyobrazić sobie moje przerażenie, gdy zostałem uświadomiony, że taki tytuł nie jest przyznawany, że nie ma zawodów, które wyłaniałaby zwycięzcę w tej kategorii. Szkoła muzyczna już zdawała się zabijać wszelkie moje mrzonki o jakichkolwiek osiągnięciach, o wszelkich sukcesach tak zawodowych, jak prywatnych, gdy moja mama przez jakąś koleżankę załatwiła mi prywatne lekcje. Nie, nie ze śpiewu niestety, to były lekcje gry na pianinie.

Miałem wtedy 19 lat, a moja korepetytorka, choć ponad dwa razy ode mnie starsza, w sposób wszechstronny zdołała wprowadzić mnie w dorosłe życie oraz przekonać mnie, że nie powinienem z równym szacunkiem traktować wszystkich przedmiotów szkolnych, ani zadurzać się bez pamięci w swojej nauczycielce. W konsekwencji bardzo szybko trafiłem „pod skrzydła” jej nieco młodszej koleżanki, która dała z siebie wszystko, aby wykrzesać ze mnie wszelakie możliwe talenta, w tym te dotyczące zdolności wokalnych. Trwało to wszystko jakieś dwa lata, robiłem ogromne postępy, usilnie nakłaniałem swa nauczycielkę do zamążpójścia, kiedy ona powiedziała z pasją, a zarazem, o dziwo, chłodno, że w operze kameralnej zrobił się właśnie wakat na „stanowisku” Tamina w „Czarodziejskim flecie”. Co to dużo mówić, była to dla mnie fantastyczna wiadomość - ona dobrze wiedziała, że zawsze marzyłem o roli Cherubina w „Weselu Figara”, no ale po mutacji bez podkładu z playbacku raczej nie podołałbym temu zadaniu. A Tamino był zdecydowanie w moim zasięgu, tym bardziej że przy okazji na horyzoncie mogła pojawić się Pamina, ale szybko się okazało, że sprawy są zdecydowanie bardziej skomplikowane niż myślałem.

Festiwal Mozartowski miał w już naszym mieście prawie dziesięcioletnią tradycję – w ciągu miesiąca wystawiano na scenach wszystkie dzieła Mozarta - i właśnie na jego dziesiątą edycję zostałem dokooptowany do zespołu. Nie było zbyt dużo czasu na próby, bo pracę zacząłem z pierwszym kwietnia, a festiwal ruszał już na początku czerwca, ale szybko okazało się, że nie będę miał problemów z wkomponowaniem się w zespół. Co prawda nie obyło się bez kilku zgrzytów, ale zacisnąłem zęby, przekonywałem siebie, że początki muszą być trudne, że trzeba zapłacić frycowe i tak wytrwałem dzielnie na „stanowisku” Tamina do pierwszego przedstawienia. „Teraz już będzie z górki”, myślałem po całkiem udanym występie inauguracyjnym. Jednak to był dopiero początek kłopotów: z każdym miesiącem wspólnej pracy atmosfera stawała się coraz cięższa, a pozostali członkowie zespołu coraz bardziej nieżyczliwi wobec mnie. Tłumaczyłem sobie, że może to wynik jakichś wewnętrznych rozgrywek, zazdrości, zawiści albo że właśnie pojawił się jakichś inny, bardziej ustosunkowany kandydat na moje miejsce i gra idzie o to, żeby mnie wygryźć. Czas jednak płynął, a nic się nie zmieniało i coraz bardziej to wszystko przypominało wyżywanie się na najsłabszym psychicznie członku zespołu.

Zbliżał się już XV Festiwal Mozartowski, wciąż trwałem, czując się niemal jak średniowieczny męczennik, na swoim stanowisku pracy. Najbardziej dokuczała mi „Królowa Nocy”, tzn. śpiewaczka wcielająca się w tę okrutną postać. Wyczerpany po wielogodzinnych próbach coraz częściej zaglądałem do kieliszka, tzn. prosto z pracy chodziłem do spelunki, która swoją drogą do złudzenia przypominała lokal, w którym Harrison Ford zastrzelił żeńskiego symulakrona w „Łowcy androidów”. Lista chwytów poniżej pasa, do których uciekała się wobec mnie Królowa Nocy była chyba niewyczerpana, jednak najczęściej powtarzały się obraźliwe słowa, w których poddawała w wątpliwość moje zdrowie psychiczne oraz naśmiewała się z mojego przywiązania do roli Cherubina w „Weselu Figara”. „Ciekawe, skąd się dowiedziała”, myślałem, z drugiej jednak strony było to dla mnie jakąś ulgą, bo wreszcie miałem wrażenie, że wszystko to stało się dla mnie bardziej jasne. Równocześnie jednak nie mogłem pojąć, jak to możliwe, że tyle bezlitosnego okrucieństwa bierze się tylko z tego, że jako początkujący adept śpiewu ubóstwiałem wcielać się w tę piękną rolę Cherubina...

Gdy po każdej próbie „Królowa Nocy” zaczęła żegnać mnie pogardliwie rzucanymi słowami „Dobranoc!” niezależnie od tego, czy było to wczesne, czy późne popołudnie, nie wytrzymałem. Stwierdziłem, że tą sprawą muszą zająć się powołane do tego organa, że to nie może ujść Królowej Nocy płazem. Zgłaszałem sprawę do Rzecznika Konsumentów, Rzecznika Praw Obywatelskich, Rzecznika Praw Dziecka, Rady Ochrony Pamięci i Męczeństwa, Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej i wszędzie witano mnie serdecznie, z uwagą wysłuchiwano, po czym dyskretnie wskazywano drzwi i żegnano nieodmiennie tymi samymi słowami: „Dobranoc!”

To sakramentalne „dobranoc” w ustach szacownych przedstawicieli przeróżnych instytucji użyteczności publicznej ostatecznie pozbawiło mnie złudzeń co do sensowności wszelkich starań wydostania się w sytuacji, w której się znalazłem. Nie pozostało mi nic innego jak zaakceptować ten stan rzeczy i przywyknąć do roli worka treningowego. Królowa Nocy stawała się coraz bardziej pewna siebie i napastliwa w swoich poczynaniach. Gdy poszła fama, że często po pracy przesiaduję w tej „harrisonowofordowej” spelunie, pojawiły się nawet pomysły, by z roli Tamina zdegradować mnie do Papagena, ale wtedy wstawił się za mną Sarastro i dyrektor opery w jednej osobie. Dobre i to, ale prawdę powiedziawszy i tak wszyscy koledzy chodzili za mną podśpiewując „wenn alle madchen waren mein” albo „pa pa pa pa”, co, przyznam, działało mi nieco na nerwy.

Nie pisałem Wam jeszcze o tym, w jaki sposób rozwiązałem konflikt wewnętrzny związany z rodzącą się we mnie coraz silniejszą złością przechodzącą w nienawiść wobec Królowej Nocy za wszystkie te okrutne gesty wobec mnie. Gdy w końcu udało mi się zdusić w sobie negatywne uczucia, w poczuciu bezradności i nieuchronności faktu, że jestem zdany na przebywanie w jej obecności udało mi się przekonać siebie samego, że Królowa Nocy jest w istocie taką samą zagubioną i nieszczęśliwą ofiarą ludzkiego okrucieństwa, jaką i ja byłem. Przekonałem siebie, że gdy ona ujrzy, jak bezkresna jest we mnie zdolność do przebaczania i do bezinteresownego uczucia, zmieni swą opinię o mnie. Tak zrodziła się największa, najpiękniejsza, najczystsza miłość mego życia. Każdym swym gestem pragnąłem ją „zarazić” tym uczuciem, każdym słowem i uśmiechem zdawałem się wołać: „I ty pokaż, że masz serce!”

Odniosłem jednak skutek zupełnie przeciwny do zamierzonego. Królowa Nocy stawała się jeszcze bardziej zuchwała w swym psychicznym okrucieństwie wobec mnie. Jawnie pogardzała mną i moim uczuciem, a to tylko dodatkowo wzmogło moją bezradność i moją miłość. Chwyciłem się tej miłości jak pijany płotu, jak tonący brzytwy. Ona zaś konsekwentnie była wobec mnie jak lód, a reszta zespołu miała dzięki mnie darmowe przedstawienie.

Przyznać muszę, że krew wzburzyła się w mych żyłach, gdy jakiś czas później ujrzałem na DVD słynne obrazoburcze wykonanie „Czarodziejskiego Fletu” przez Operę w Zurichu. Już pomijam szokujące dla każdego melomana stroje damskie, pomijam coca-colę, którą pije Papageno i rozbierane plakaty na ścianie. Przemilczę fakt, że nazbyt często reżyser przedstawienia drwił sobie ze słuchaczy każąc wokalistom śpiewać na opak: na przykład fragmenty szybkie i głośne jako wolne i ciche i na odwrót. Ale fakt, że Królowa Nocy obściskuje się czule z Tamino był dla mnie nie do pojęcia, to była po prostu podłość. A już całkowicie przepełniło czarę mojej goryczy, gdy ujrzałem jak Królowa Nocy, przed wykonaniem swej „arii śmierci” i wręczeniem noża Paminie, wychodzi z lodówki, a po jej wykonaniu chowa się w niej z powrotem.

 

***

 

Gdy dziś na spokojnie, z odpowiednim dystansem, wspominam wszystkie te minione wydarzenia (choć na dobrą sprawę wciąż właściwszy byłby czas Present Perfect Continuous, a nie Simple Past) wiele spraw dostrzegam z zadziwiającą jasnością. Przede wszystkim zdecydowanie zbyt późno uświadomiłem sobie, że moja rola w przedstawieniu jako Tamina była podwójna. I zrozumienie tego faktu było dla mnie jak potężny cios w głowę, jak trzęsienie ziemi i grunt osunął się pod moimi stopami. Czy to samo dotyczyło Paminy? Czy jej rola też była niejako podwójna? Nie wiem, być może, choć muszę przyznać, że akurat mój stosunek do tej śpiewaczki nie był nacechowany pozytywnymi emocjami. Zasadniczo zachowywała się wobec mnie niewiele lepiej niż Królowa

Nocy, poza tym od niej oczekiwałem zdecydowanie więcej. Nie wiem, czy też tak macie, że od jednych ludzi oczekujecie więcej, niż od innych? Bo co to za autorytet, jeśli zachowuje się wobec innych gorzej niż jarmarczna przekupka?! Albo jak to jest, gdy profesor uniwersytecki jest bardziej bezlitosny niż pierwszy lepszy kat? W tym też kontekście wzruszałem tylko ramionami, gdy docierały do mnie pomysły „degradacji” do roli Papagena, które jako takie nie powinny być mi miłe.

Innym ciekawym zagadnieniem, jakie chciałbym tu poruszyć jest kwestia wpływu tych wszystkich zdarzeń na moją samoocenę oraz, ogólniej, siłę psychiczną. Początkowo rzeczywiście byłem coraz bardziej załamany, ale mniej więcej w połowie mojej pracy w operze przyszedł punkt zwrotny, taki moment, że kolejne docinki tylko mnie wzmacniały. Każdy kolejny cios, każdy kolejny kamień trafiający w me ciało i umysł wzmacniały mnie, były jak szczepionka. Nie jestem pewien dlaczego. Może poczułem się jak męczennik, jak Chrystus, jak święty, a może po prostu już gorzej być nie mogło?! A może ta Królowa Nocy, ta Venus in Furs uzdrowiła moje serce?! W każdym razie tu się pojawił problem: brzydziłem się tą nabytą odpornością, brzydziłem się tą siłą, jak każdą siłą, chyba że uwzględnić też siłę serca połączoną w jedną całość z siłą rozumu. Jakże szanowałem, jakże rozumiałem wszystkie słabości. Wszystkie poza jedną, jeśli w ogóle w ten sposób można potraktować „słabość” do stosowania przemocy wobec innych, do zadawania wszelkiego bólu i wszelkiej krzywdy drugiemu człowiekowi. Nic nie napawało mnie większym obrzydzeniem niż agresja połączona z głupotą, próbująca maskować się jako mądrość.

Czasami nawet zastanawiałem się, czy przypadkiem nie krzywdzę tancerek płacąc za wstęp do ręki właściciela lokalu za ich występy, lecz odrzucałem zaraz ten pomysł jako zbyt absurdalny. Z drugiej jednak strony sam tok myślenia wydawał mi się właściwy. Kwestia, co jest krzywdzeniem i zadawaniem bólu spędzała mi sen z powiek. Czy prowadząc życie wbrew oczekiwaniom bliskich krzywdzę ich? Początkowo pytania te zdawały się jednak mnie przerastać. Gdy się nieco głębiej nad tym zastanowiłem, doszedłem do wniosku, że jeśli ktoś jest sobą i będąc sobą nikogo bezpośrednio przy tym nie krzywdzi, to ma prawo do tego, niezależnie od tego, co inni myślą i mówią o nim. Słynne „kochaj i rób, co chcesz” zamieniłbym więc na „kochaj i bądź sobą”, choć to właściwie to samo. Miłość gwarantuje, że nikogo nie skrzywdzisz, nikogo nie zranisz, przynajmniej świadomie, bo na przykład na nieudany związek, który mimo najlepszych chęci obu stron rozpada się, rady chyba nie ma... W każdym przypadku jedynym sędzią może być tylko Bóg i tylko on może wyznaczyć ewentualną karę...

Siła... Kiedyś zdarzyło mi się wziąć do ręki powieść pt. „Gra Endera”. Szybko przerwałem lekturę zdruzgotany kreowanym przez autora kultem siły, fizycznej i psychicznej, fabułą przepełnioną kreowaniem poczucia zagrożenia przed wrogami z zewnątrz – z kosmosu. Jak mi to przypominało rodzime klimaty szukania wszędzie wrogów, to na zachodzie, to na wschodzie. A przy tym wszystkim powieść rozpoczynała się właśnie w Polsce, w której rodzi się mały Jan Paweł i otrzymuje imiona po papieżu - Polaku...

Siła... Czy da się utrzymać tezę, że siła jest słabością, a słabość siłą?! Czy to nie jest nurzanie się w paradoksach albo czysta zabawa słowami? To tylko pozornie jest żonglerka słowami, bo krzywdzenie, czy unicestwienie słabszego należy rozpatrywać w kategoriach samobójstwa, zabicia kawałka istotnej, zdrowej tkanki, a gdy tej zdrowej tkanki już ostatecznie zabraknie, oznacza to śmierć organizmu społecznego.

Przyznam Wam ze skruchą, że drugim moim wielkim marzeniem i pragnieniem dzieciństwa, po zdobyciu mistrzostwa świata w śpiewaniu, było coś znacznie bardziej prozaicznego, coś, co wyda Wam się pewnie okropne i złe: odebranie sobie życia, popełnienie samobójstwa. Byłem jednak na to za... słaby, więc kąpałem się jedynie w marzeniach o śmierci, o wszelkich możliwych tysiącach sposobów odebrania sobie życia. Żadnej z obmyślanej metod nie doprowadziłem nigdy do końca, a właściwiej byłoby powiedzieć, że nieliczne z nich doprowadziłem do fazy wstępnej. Czy te objawy na pewno świadczą o poważnej chorobie osobnika? Być może, ale niekoniecznie. Być może oznacza to tylko, że wokół nie ma prawdziwego życia, a w organizmie społecznym jest już tylko pragnienie śmierci i wszystko dąży do tego stanu ustalonego, tego stanu wiecznej równowagi?

Moje życie uratowało tylko to, że byłem bardzo, bardzo słaby. Czyli, innymi słowy, bardzo, bardzo silny. Czy więc siła naprawdę może być słabością? Czy słuszna jest analogia do zwierząt, które beztrosko rozmnażają się zjadając cały dostępny pokarm? Bardziej zasadna byłaby analogia do śmiercionośnych komórek rakowych, które rozprzestrzeniają się, atakują komórki zdrowe, a w efekcie doprowadzają do zagłady cały organizm. I siebie. Jeśli jeszcze ktoś chciałby zakrzyknąć: „Prawo ewolucji mówi, że najsilniejsi mogą przetrwać!”, odpowiem mu, a właściwie przepiszę z pewnej bardzo starej księgi: „Tak, ale najsilniejsi w każdym społeczeństwie, to ci, którzy są najbardziej prospołeczni, a w przypadku ludzi – najbardziej moralni (...) Mamy tylko siebie nawzajem. Nie znajdziemy żadnej siły raniąc siebie nawzajem. Tylko słabość." [Ursula Le Guin, Wydziedziczeni, tłum.aut.]

 

***

 

Lata mijały, a w moim życiu niewiele się zmieniało. Tyle że wreszcie przejrzałem na oczy i uzdrawiającą miłość do istoty bezgranicznie okrutnej zamieniłem na tabletki antydepresyjne.

„Dosyć tej promocji!”, pomyślałem językiem marketingu. Owszem, tak, wolność dla głupoty i tolerancja dla głupoty, ale tylko jeśli nie wiąże się ona z krzywdzeniem innych! Z tej wielkiej miłości został mi tylko wielki sentyment do filmu „Nocny portier”, który mogłem oglądać na okrągło.

Zbliżał się właśnie XXII Festiwal Mozartowski, gdy wczesnym popołudniem odebrałem nieoczekiwany telefon od Sarastra, tzn. od dyrektora opery.

- Słuchaj, dobra wiadomość! W tym roku obcięli nam dotacje. Między innymi dlatego nie będzie festiwalu. Precz z Królową Nocy, precz raz na zawsze! Niech żyje dzień! Niech żyje wolność!

„A więc i dla mnie wreszcie przyszedł dzień”, dziwiłem się. Bo cieszyć się nawet za bardzo nie potrafiłem. No więc czym prędzej udałem się do „harrisonowofordowej” spelunki, żeby opić to nagłe szczęście. O tej porze świeciła jeszcze pustkami, do tego nie był przewidziany o tej porze żaden program „artystyczny”, więc jedyną dostępną rozrywką było zerkanie w zamontowane wysoko odbiorniki telewizyjne. Byłem już nieco wstawiony, gdy nagle nadawany program rozrywkowy został przerwany i rozpoczęło się specjalne wydanie wiadomości. Także na innym telewizorze przekrzykiwały się w studiu podniecone głosy, jednak wyraźnie dostrzegalny, główny motyw programów nadawanych na obu odbiornikach był jednakowy: Słońce.

W skupieniu nasłuchiwałem dobiegających mnie sygnałów. Jakiś ekspert w studiu przekonywał, że tego dnia Słońce na nieboskłonie najwyraźniej chce wyrysować wykres funkcji f(x) = -x^2+sgn(x)+10, w pierwszej i drugiej ćwiartce układu współrzędnych, przy czym najlepiej byłoby to jeszcze spierwiastkować. Nie za bardzo wiedziałem, o co może w tym wszystkim chodzić, z matematyki nigdy nie byłem za dobry, ale rzeczywiście coś mogło być na rzeczy, bo w knajpie robiło się dziwno duszno, a pot obficie skapywał po mojej odzieży.

Jakieś dziesięć minut później pojawiły się pierwsze nagrania z kamer przemysłowych. Zakłócenia „ruchu Słońca” najlepiej uchwyciły bowiem systemy monitorujące tereny dużych placów budowy: około godziny czternastej nasza ukochana gwiazda stwierdziła, że stabilny ruch ze wschodu na zachód robi się nudny i wykonała gwałtowny ruch w górę. Na naszej szerokości geograficznej Słońce znalazło się w ten sposób blisko zenitu umykając czujnemu oku kamer przemysłowych. Zbliżenia drzew pokazywały ponadto, że w tym momencie znacząco wzrosła prędkość wiatru, nie na tyle jednak, aby poważnie zakłócić życie na naszej planecie.

Do studia telewizyjnego napływali coraz to nowi goście, zaczynał się robić się z tego prawdziwy happening. Jakiś astronom przekonywał, że najprawdopodobniej doszło do gwałtownej zmiany nachylenia osi Ziemi i stąd nagły „ruch” Słońca na nieboskłonie. Chwilę później na ekranach pojawiły się pierwsze schematyczne grafiki: konsekwencje mogą być gigantyczne i nieodwracalne, a w szczególności upalne lata i lodowate zimy. Znaczne rozszerzenie zarówno koła podbiegunowego, jak i obszaru międzyzwrotnikowego.

− Kto wie – ekspert wołał w ekstazie - czy nie pojawi się na Ziemi obszar znajdujący się zarówno w kole podbiegunowym, jak i w obszarze podzwrotnikowym.

Ponieważ dziennikarz wpatrywał się w niego oślim wzrokiem, ekspert rychło pospieszył z dalszymi wyjaśnieniami:

− Otóż oznacza to mniej więcej tyle, że w zimie będzie występować noc polarna, a latem - białe noce w połączeniu ze Słońcem okresowo znajdującym się w zenicie.

Jednak dalsze tego typu spekulacje zostały gwałtownie ucięte przez frakcję, którą mniej interesowała dogłębna analiza bieżącej sytuacji i wszystkich konsekwencji – chcieli poznać przyczyny tej wiekopomnej zmiany.

− W tej chwili niezmiernie trudno tego dociec – nosowym głosem zagaił geolog. -

Najprawdopodobniej jakieś podziemne, nadzwyczaj silne ruchy tektoniczne, w wyniku których doszło do przesunięcia środka ciężkości naszej planety... bo nie było sygnałów o żadnych trzęsieniach ziemi, to raczej też nie poszukiwania przez fizyków boskiej cząstki, bozonu Higgsa, nieprawdaż? - zwrócił się z pytaniem do kolegi fizyka, lecz ten zrobił tylko dziwną minę i spojrzał na prezentera tv.

− Tak, wątek szwajcarski z całą pewnością możemy wykluczyć. Szwajcaria nadal istnieje i ma się dobrze, nawet mamy łączność ze studiem w Genewie. Halo, Genewa! ... Ee, przepraszamy za usterki, jakieś zakłócenia na łączach, za chwilę powrócimy...

Do studia zaczęły napływać pierwsze obrazki z półkuli południowej. W południowej Australii i RPA w jednej chwili zapadła kompletna ciemność i przenikliwe zimno.

− Pierwsze szacunki ekspertów mówią o tym, że najbliższego wschodu Słońca należy oczekiwać tam najwcześniej za około półtora miesiąca. Ludzie masowo rzucili się do sklepów...

Tymczasem w studiu zaczęli pojawiać się pierwsi ekonomiści. Nie omieszkali podkreślić jak wielką szansą dla gospodarki jest zaistniała sytuacja, co potwierdza ogromny popyt wygenerowany na półkuli południowej i nie tylko. Ten szturm na sklepy na pewno nie pozostanie bez wpływu na produkty krajowe brutto czołowych gospodarek świata. Okazało się też, że światowe giełdy po początkowym kilkuminutowym minikrachu odrobiły wszystkie straty z nawiązką. Wkrótce pojawiły się inne optymistyczne wiadomości: Stany Zjednoczone i Kanada planują ścisłe zacieśnienie współpracy i docelowo pełną unię z Australią, która umożliwiłaby łatwe przesiedlenia związane z porami roku. Jednak ta informacja wywoła też pewną konsternację w studiu.

− Wygląda na to, panowie – zagaił prezenter – że będziemy musieli przywyknąć do koczowniczego trybu życia. Istny powrót do przeszłości... - ale tutaj jego mikrofon został wyciszony przez realizatora programu, gdyż z zagranicznych telewizji napływały dalsze informacje o tym, iż rządy USA, Kanady oraz Australii już zabezpieczyły środki transportu niezbędne do przeprowadzania sprawnych cyklicznych przesiedleń. Równocześnie do studia zaczęli napływać przedstawiciele świata polityki. Członkowie rządu powstrzymywali się raczej od komentarzy na temat zmian w światowym układzie geopolitycznym, choć niektórzy wieszczyli ostateczne zwycięstwo kosmopolityzmu, jednak co odważniejsi politycy opozycyjni, nagabywani o to, czy tradycyjny podział na Wschód i Zachód zostanie zastąpiony opozycją Północ – Południe, odpowiadali, że jak się nie usiądzie, to pośladki zawsze są dwa. I, co tu dużo mówić, klimatolodzy i astronomowie słysząc te słowa skwapliwie kiwali głowami na potwierdzenie, a wyraz ich twarzy, w przeciwieństwie do ekonomistów, był raczej minorowy.

W miarę przedłużania się relacji telewizyjnej wyraźnie dała się zauważyć zmiana ubioru występujących w niej osób. Ze względu na awarię klimatyzacji pozrzucano wszystkie marynarki, kamizelki, koszule i krawaty, a na porządku dziennym były podkoszulki, t-shirty i półnagie torsy. Żeby jakoś usprawiedliwić to rozprzężenie obyczajów widzowie otrzymali też porcję ujęć z zagranicznych telewizji, gdzie w zależności od półkuli, wszyscy występowali albo półrozebrani, albo też opatuleni w szaliki, czapki, rękawice i obowiązkowe grube palta. Seksuolog w studio ze z trudem ukrywaną radością wieszczył rychłą i znaczącą zmianę w sferze obyczajowości i zachowaniach seksualnych. W tym samym momencie do studia wkroczyła ekipa reanimacyjna, gdyż zasłabł właśnie duchowny, który stanowczo odmawiał pozbycia się swej wierzchniej części odzieży. Z kolei seksuologowi wtórował psycholog wskazując na fakt, że jednak mimo wszystko może pojawić się nastrój niepewności i poczucia zagrożenia, a to sprzyja aktywnym działaniom mającym na celu zwiększenie prawdopodobieństwa przetrwania gatunku...

Różni specjaliści starali się choćby szczątkowo poruszyć inne palące kwestie takie jak migracje zwierząt oraz długoterminowy wpływ na florę i faunę. Wieszczono, że przetrwają i będą silnie ewoluować tylko najsilniejsze i najodporniejsze gatunki roślin i zwierząt, a wiele będzie musiało bezpowrotnie wyginąć, o ile wobec nich również nie zastosuje się starannie przemyślanych „przesiedleń”. Jeden z biologów postawił nawet tezę, że jeśli w swej krótkowzroczności będziemy dbać tylko o wygodę człowieka, to już za rok, góra dwa może się okazać, że wokół naszego wygodnickiego homo sapiens nie pozostanie już żadna roślinka, ani żadne zwierzę i nawoływał do powołania frontu ochrony roślin i zwierząt, bo tylko wtedy przetrwa i człowiek, ale realizator transmisji musiał wyciszyć jego mikrofon, gdyż właśnie rozpoczynało się specjalne orędzie premiera rządu.

Jak w amoku wróciłem do swego mieszkania, położyłem się do łóżka i jak niemowlę zasnąłem skąpany w promieniach Słońca.

 

***

 

Obudziłem się jednak nie we własnym łóżku i nie w promieniach słońca, lecz wśród wygaszonych świateł opustoszałej knajpy. Jako ostatni klient zostałem grzecznie poproszony o opuszczenie lokalu. Noc była rześka, a księżyc spoglądał na mnie zatroskanym wzrokiem.

Nazajutrz dyrektor opery zadzwonił do mnie, że Festiwal Mozartowski jednak się odbędzie, że znalazły się brakujące dotacje.

I w ogóle to myślę, że czas już kończyć to smutne opowiadanie, bo ile razy siądę do pisania, to potem w nocy nie mogę spać, boli mnie serce i kołacze jak oszalałe. Bo potęga zaburzeń psychosomatycznych jest niezbadana: podobnie ile razy sięgnę po powieść „Lód”, tyle razy przenikliwe zimno przeszywa całe moje ciało. Dlatego utknąłem w połowie tej lektury, gdzieś w okolicach sześćsetnej strony. I pewnie nie dowiem się, czy Syberia i Arktyka wygrają, no chyba że słuchając muzyki rockowej, którą darzę coraz większą estymą, weźmy na przykład taki fragment z płyty „Nowe sytuacje” znanej też jako „1984”:

 

I bryła lodu skuje pokój nasz nasz

będziemy w lodzie klęczeć kochać jeść

pod naszym łóżkiem będzie szalał wiatr

nie wyjedziemy do cieplejszych stref

i tylko myślę że za parę lat

sterowce miękko spłyną pod nasz dom

rozrzucą wokół pełno starych map

ktoś ciepły dotknie mnie i powie

Arktyka! przegra! o nie nie! o tak!

Arktyka! przegra! o nie nie! o tak!

TAK!

 

Przyznać jednak muszę, że zimna nie znoszę i zawsze z rozrzewnieniem wspominam ten swój szalony sen, ilekroć usłyszę ów wielki przebój z płyty „Dreamtime” (1986), czyli „Always the Sun” grupy The Stranglers.

Średnia ocena: 3.3  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • moremover 19.08.2020
    Dla zainteresowanych: ten koncert z Zurichu (Mozart - Die Zauberflöte) można znaleźć, podzielony na dwie części, tutaj:
    Cz.1: https://www.youtube.com/watch?v=7BJMRPTYHn0&t=748s
    Cz.2: https://www.youtube.com/watch?v=Dmxw__lBiI4&t=1581s
    Królowa nocy wychodzi z lodówki w cz.2 20:40 (chowa się - 26:15), a w międzyczasie jej słynna aria.
    Z kolei do niejakiej bliskości pomiędzy Tamino a Królową Nocy dochodzi w cz.1, około 34:15
    Ale już na dzień dobry uwertura jest dość zaskakująca, gdyż główni bohaterzy stoją nieruchomo w strojach ślubnych na tle, hmm, nie wiem jak to się nazywa... takie linie, na tle których robi się zdjęcia przestępcom : ) A dalej jest tylko lepiej... : ) Niestety napisy są w jakimś niezrozumiałym dla mnie języku (hiszpański?)
  • Zapraszamy do wzięcia udziału w zabawie. Do 02 września można napisać opowiadanie prozą, prozą poetycka i wrzucić na główną. ( w razie czego przedlużymy termin)
    Odpowiednio zatytułować i dodać link na Forum do wątku:
    https://www.opowi.pl/forum/literkowa-bitwa-na-proze-linki-do-w934/
    I wygrać.
    Tematy to:
    Temat pierwszy - „Restart”
    Temat drugi - „Zawierzenie”
    Można. na jeden, można na drugi, można połączyć.
    Czekamy i liczymy na ciebie

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania