Z.U.K

Bolał mnie potwornie ząb. Od osiemnastu lat nie byłem u dentysty. Nie wiedziałem kompletnie co z sobą zrobić. Każdy cierpiący kiedyś z powodu bólu zęba doskonale wie co to znaczy. Chodziłem po pokoju w to i z powrotem w oczekiwaniu aż ten przeszywający cie całym ciałem, potworny ambaras ustąpi. Nie pomagała aspiryna, ani napary z szałwii. Nawet alkoholowe płukanki...Dopiero telefon w sprawie zatrudnienia znieczulił mnie do samego korzenia. Wszystko straciło nagle swoją moc, uszło powietrze i poczułem się jakby ktoś kolejny raz przystawił mi lufę do skroni.

 

-Pan Plum?

-Zgadza się, przy telefonie...

-Jest Pan w dalszym ciągu zainteresowany pracą u nas?

-Przepraszam, może Pani przypomnieć co to za praca?

-ZAKŁAD USŁUG KOMUNALNYCH Panie Plum!!

-Rozumiem. Zgadzam się.

-Świetnie. Proszę zgłosić się do nas jutro o 9:00.

 

Następnego dnia tak też zrobiłem. Okazało się – tak jak zresztą przypuszczałem - że muszę pozałatwiać wszystkie formalności związane z przyjęciem do pracy. Kolejny raz w życiu musiałem przedzierać się przez zatłoczone gabinety lekarskie, urzędy pracy i inne temu podobne. Już w połowie tej śmiesznej biurokracji, która zabrała mi cały dzień, miałem ochotę zrezygnować.

 

-Wie pani, możemy się trochę z tym pośpieszyć? Zostawiłem w domu chorą babkę – spytałem grzecznie.

-A co babci jest?

-Ma Alzheimera.

-Acha. I sama teraz siedzi w domu?

-Nie. Chwilowo została z nią sąsiadka, ale ona także się śpieszy ponieważ ma małe dzieci.

-Panie Plum. Rozumiem, ale czasami trzeba być cierpliwym...

-Cierpliwym? Siedzę tu od trzech godzin a pani mi mówi o cierpliwości? Poświęcam życie babki za marne gorsze które będę od was dostawał, bez odliczeń emerytalnych, zasiłku i kuroniówki. Czas ten mógłbym poświęcić na zrobienie kursu pielęgniarza by jak najdłużej trzymać ją godnie przy życiu, a tak siedzę tu jak reszta tych palantów, których zresztą większość już odesłano z kwitkiem i kazano przyjść jutro bo nie zdążą dziś do pani okienka...

Gdy dała mi odpowiednie zaświadczenie wyszedłem na zewnątrz i zapaliłem papierosa.

 

Przyjęto mnie obojętnie. W sumie to byłem kolejnym pionkiem w grze, której zresztą nie kumałem. Na nie wielu sprawach się znałem, co zresztą zataiłem na spotkaniu. I był to błąd ponieważ każdego dnia robiłem z siebie gamonia. W takim środowisku każdy odbiera cie jak równiachę. Ogarniętego typa potrafiącego chlusnąć i obsługiwać maszyny. Ja potrafiłem tylko chlusnąć.

Na początku stwarzałem pozory. Kiedy mi coś zlecano o nic nie pytałem. Brałem co trzeba i szedłem działać. Już pierwszego dnia zabrałem się na rozbieranie dekoracji, która była częścią scenografii po festynie na którym zresztą niedawno zdrowo popiłem. Towarzyszył mi Joseph - stary rozpustnik i dobry cwaniak. Od razu się polubiliśmy. Palił Winstony którymi mnie na początku często częstował. Zajęło nam to w sumie tydzień, po czym przyszło kolejne zlecenie.

 

Zbiórka odbywała się zawsze w kotłowni. Czekaliśmy na wójta i kierownika Z.U.K u, który rzucał zawsze swoimi odzywkami, które wszystkich wkurwiały. To oni dawali nam dyspozycje. Następnie udawałem się do Kristin – księgowej zakładu – by podpisać listę. Chodziłem tam chętnie. Kristin miała okrągłe kształty i seksownie się ubierała. Szpile, spódniczki. Dbała także o nasze umowy i zwolnienia.

Najbardziej lubiłem kiedy wysyłali nas w teren. Nie lubiłem pracować na miejscu. Kręciły się tam zawsze fajne stażystki kursujące na pocztę, a ja zawsze miałem brudne ubranie i przepitą twarz. Jeździliśmy w pięciu koparką bo mieli tylko jedną. Najgorzej znosiłem leśne szlaki, dziury na drogach i wszelkie wertepy. W środku była cała masa różnych wajch i biegów, które dosłownie wbijały mi się w żebra. Wiecznie wracałem do domu z jakimiś otarciami czy stłuczeniami. Mimo to nikt nas nie nadzorował i można było się opierdalać. Kiedyś wymyśliliśmy, że zaczniemy pracować od 4:00 rano bo są zbyt duże upały. W rzeczywistości przyjeżdżaliśmy na miejsce około 7:00 i trzy godziny mieliśmy do przodu. Przygotowywaliśmy z Josephem cmentarz niemiecki na wzniesieniu Bielskim na przyjazd rodzin zabitych z Raichu. Potem chodziliśmy na ryby na pobliski staw i paliliśmy fajki. Było dobrze. Natura, woda. Świeże powietrze...Najgorzej było kiedy zawozili nas na oczyszczalnie ścieków. Malowaliśmy włazy i studnie na czarno, a wokół unosił się fetor gówna. Nie dawało rady zjeść. Trzeba było ewakuować się pod las kilkaset metrów dalej. Śniadanie mieliśmy o 10:00. Kończyliśmy przeważnie o 10:30. Czasami wpadał nagle kierownik:

 

-A tu co panowie? W chuja cięcie też zajęcie co? - I odjeżdżał.

 

Po kilku dniach poprosiłem o przeniesienie na inny rewir bo w tych warunkach nie dam rady pracować. Tak też się stało. Chwilowo wróciłem na bazę.

 

-Potrafisz się tym obsługiwać? - Rzucił kierownik.

-Nie bardzo.

-To ci zaraz ktoś wytłumaczy.

 

Przysłał Mika, który wrócił z chorobowego. Nie lubiłem chujka. Mądrzył się jak by był zarządcą urzędu.

 

-Zobacz. Tu zmieniasz końcówkę, tu masz przełącznik, a tym dajesz ognia. Kapujesz?

Chyba tak.

 

Dostałem kerszera i musiałem oczyszczać kostkę brukową z wystającego zielska. W gruncie rzeczy nic trudnego. Robiłem więc tak jak mnie poinstruowano.

 

-Źle!!! Kurwa...Plum!! Jak ci tłumaczyłem? Pod ukosem kapujesz? - Wydarł się Mike.

 

Przychodził i zwracał mi uwagę jeszcze kilka razy. Nie przejmowałem się tym specjalnie. Pod koniec dnia, tuż przed fajrantem pociągnąłem zbyt mocno maszynę a ta spadła z kilku stopni schodów rozpadając się na części. Rozejrzałem się wkoło, a że nie było świadków zaniosłem ją szybko do kotłowni i dobrze ukryłem. Nikt mnie nie złapał za rękę, także zawsze mogłem się wypierać.

 

DZIEŃ NASTĘPNY (ZBIÓRKA):

 

-Plum!! - Krzyknął kierownik - Obcinam ci z wypłaty za kerszer!!

-Słucham? A co się stało? - spytałem udając głupa.

-Jeszcze się pytasz? Jak masz za dużo siły to dziś będziesz mógł się wykazać. Zaczynamy remont.

 

Na szczęście nikt mi nie potrącił za natrysk, ale w gminie rzeczywiście zaczął się remont. Trzeba było nosić ciężkie szafy i biurka, a przecież miałem niedowład w prawym ręku. O tym oczywiście także nie wspominałem, ale nie spodziewałem się igrzysk w podnoszeniu ciężarów. Nie mogłem się jednak poddać. Wszędzie kręciły się stażystki. Ich widok dodawał mi krzepy. Zapominałem o bólu i targałem meble jak mistrz. Z gracją i bez grymasu niczym prawdziwy zwycięzca unosiłem kolejne sztuki ciężkich segmentów taszcząc je gdzie mi kazano. Ociekałem cały potem, ledwo żyłem, mimo to dawałem z siebie wszystko.

Prace trwały około miesiąca. Kiedy uporaliśmy się z meblami trzeba było pomalować gabinety. Miałem nadzieje, że to koniec dźwigania, jak się okazało nic bardziej mylnego. Do tej fuchy dali fachowców, mi przydzielono inne zajęcie.

 

KOLEJNY DZIEŃ (ZBIÓRKA):

 

-Potrzebuje kilku śmiałków na łódkę – Rzucił wójt.

-Jaką łódkę? - Spytał któryś.

-Będziemy pływać. Jeden tu wychowany na szantach wie o co chodzi mam nadzieje. Zgadza się? - Po czym spojrzał na mnie.

-Było to dość dawno, ale czemu nie – Odezwałem się niepewnie.

-To przydzielam Ci moich dwóch orłów: Zyge i Josepha.

-Ok. Co dokładnie będziemy robić? - Spytałem by się upewnić.

-Chłopaki wiedzą. Wybrałem ich, ponieważ robili to w ubiegłym roku. Ty musisz tylko zwodować łódź i pilnować byście się nie potopili.

-Nooo niee...Znowu... - Zamarudził tłum.

-Niestety. Robotę trzeba zrobić. A im prędzej tym lepiej. Zresztą co narzekacie, pogoda w sam raz na żagle.

 

Bajka jednak szybko prysła. Naszym zadaniem była likwidacja tataraków i innych wodnych krzaków wokół stawu pożarowego. Nie rozumiałem po co mamy to wyrywać. Dla mnie wyglądało tak dużo lepiej. No ale cóż. Nie mogliśmy dostać dnia laby. Robota musiała się kręcić bez przerwy jak ziemia. Było tam pełno rybaków, którym przeszkadzaliśmy.

 

-Wypierdalać stąd !!!

-A poszli pierdziele, a nie ryby płoszyć!!

 

Z czasem jednak przywykli. Zaczęli siadać tam gdzie akurat nas nie było. Dopiekało jak skurwysyn. Nie pomagały mi nawet filtry przeciwsłoneczne. Bałem się, że spłonę żywcem. Miałem niejednokrotnie ochotę zanurkować w tym bajorze, ale bałem się, że nadzieje się na jakiś pręt czy butelkę. Raz wyłowiłem nietoperza. Był chyba wściekły albo chory psychicznie skoro latał w dzień. Jeszcze się ruszał. Jego morda przypominała orka lub inne paskudztwo. Poza tym miałem złe doświadczenia ze stawami. Chodziło się pod drzewo do cienia i piło zimne piwo. Wójt co jakiś czas przejeżdżał swoją czarną Wołgą by zrobić kontrol, ale rzadko się zatrzymywał.

Zeszło nam się tam chyba ze dwa miesiące. Musieliśmy wykonać całe koło. A tych krzaków jeden przy drugim. I pary trzeba było mieć tyle co chłop od pługa oderwany z dłońmi jak bochen chleba. A tu trzech pijaczków...Wiele mnie to kosztowało zdrowia. Stwierdziłem, że nic gorszego nie może mnie spotkać. Nic.

Tymczasem nie dane nam było opuścić rejon na strażackiej. A tak tęskniłem za stażystkami. Pewnie one też zastanawiały się gdzie się podziewam. Otóż w tym samym składzie przenieśliśmy się na strych do remizy. Okazało się, że tam także jest remont. Wszędzie remonty – pomyślałem. Powariowali? Musieliśmy pozbyć się gratów, snopków siana i innego dziadostwa. Pyliło się niemiłosiernie. Ledwo łapałem powietrze. Robota także wymagała siły, nikt nam nie popuszczał. Ale moich dwóch kompanów tym razem poszło się napić i zostałem sam. Minął jeden dzień, drugi...W końcu wrócili. Przynieśli nawet setkę i piwo. Od Zygi, który nie był trzeźwy od ponad pół roku, zalatywało przeterminowaną wodą kolońską wymieszaną z potem i alkoholem. Kiedy się nachylał ledwo się opanowywałem by nie puścić pawia. Ale Zyga to był Zyga....

 

Mówili na niego Draska. Z wykształcenia był hydraulikiem i to podobno całkiem niezłym fachowcem. Nie wielu było takich, dlatego nie mogli go zwolnić. Doskonale o tym wiedział i pozwalał sobie na więcej od innych. Awarie kanalizacji zdarzały się co trzeci, czwarty dzień. Działkowicze z miasta nie pierdolą się z urzędnikami. Dlatego Zyga stał na straży by woda płynęła tak jak trzeba. A to, że pił...To inna sprawa. Kiedyś żył w trzeźwości. Ani kropli. Miał świetną pracę w mieście. Niestety odeszła od niego rodzina i z tej samotności zaczął pić. I tak pije i pije, bez umiaru i kontroli, nieprzerwalnie od wielu miesięcy, a może i lat?

 

Pewnego dnia doznałem wypadku. Wyrzucając ze strychu jeden ze snopków zawadziłem głową o wystający gwóźdź rozcinając sobie porządnie skórę. Krew zaczęła tryskać jak z prosiaka. Na gwoździu zobaczyłem płat skóry wiszący w słońcu jak wędzona szynka parmeńska. Zerwałem się jak najszybciej po czym poleciałem do urzędu w celu odnalezienia apteczki. Na miejscu jak w grobowej ciszy. Nikogo nie widziałem. Pomyślałem, że zebrała się rada. Latałem zatem dalej po łazienkach i zapleczach a krew ciekła po całym korytarzu zostawiając bordową, przerywaną linie. Nagle...Z gabinetu wychodzi Kristin.

 

-O mój Boże...Plum!!! Co się stało? Matko boska!!

-Tak to jest jak wysyłacie ludzi na rzeź bez zabezpieczenia - odpowiedziałem.

-To nie dali wam kasków?

-No nie dali uwierz!!

 

Weszliśmy do łazienki. Miała tego dnia sporawy dekolt i jak zwykle oszczędną spódniczkę. Od razu przestało mnie boleć. Pochyliła mi głowę nad zlewem po czym zaczęła przemywać głowę gazą. Chodziły mi po głowię świńskie myśli, ale nie miałem na tyle jaj. Może był to błąd? Zawsze bałem się żyć na sto procent. Nieważne. Podjechał wójt.

 

-O Masz ci los...Co się stało? - Spytał.

-Zawadził o jakiś gwóźdź mówi – uprzedziła mnie Krisitn.

-Nie miałeś czapki jakiejś? Chodź na górę. Zaraz coś zaradzimy.

 

Czapki na kilkucentymetrowy pręt? Nie skomentowałem. Jego poczucie humoru zawsze dawało wiele do życzenia. A może pytał serio? W każdym razie poszedłem na górę do gabinetu. Już za minute znalazłem się w królestwie prezesa. Miało swój klimat jak przystało na bossa. Zaczął grzebać w jakiejś szafce. Grzebał i grzebał... W końcu wyciągnął butelkę nieznanego mi bliżej alkoholu.

 

-Spróbuj! - Powiedział.

 

Tak też zrobiłem.

 

-I co? Dobre? - Spytał.

-Dobre! - Odpowiedziałem

-I widzisz jak to dobrze wpaść? To na lewą nogę.

 

Literatka wypełniła się po brzeg. Walnąłem jednym haustem.

 

-I co? Dobre?

-Dobre!!

-Więc było znieczulenie od wewnątrz, a teraz nachyl łeb. Damy trochę z góry.

 

Wziął na wacik krople towaru i przyłożył do rany.

 

-I co? Piecze?

-Trochę piecze.

-No widzisz. Musi piec. Zobacz ile krwi zebrało.

 

Potem wręczył mi resztę flaszki i wyszedłem.

NASTĘPNY DZIEŃ (TUŻ PRZED ZBIÓRKĄ):

 

I jak? Dobre było?

Dobre dobre – Odpowiedziałem.

 

Jednym z ostatnich etapów mojego zatrudnienia było malowanie szkoły. Zabrałem się za to razem z Todem – tym samym, z którym pracowałem w ubiegłym roku w Zarządzie Dróg Powiatowych. Miło było go znowu spotkać .Oraz Mikim - tym samym wrednym chujkiem. Wówczas strasznie się rozpiłem. Był to okres po jednej z pensji którą rozpieprzałem na małpki i papierosy. Poza tym wszyscy pili. Rzecz jasna poza Todem, który drugi rok był na terapii. Konserwator Pietras, kierowca, Jack od szambiarki, operator koparki Pablo, a nawet sam Zyga się pojawił. W czasie przerwy rozstawialiśmy stół pod którym chowaliśmy nalewkę, a baby z kuchni donosiły nam gar zupiny. Raz podczas skrobania ścian zostałem przyłapany przez dyrektora placówki na pijaństwie w czasie pracy. Wydawało mi się, że jest dawno po godzinach i dochodzi wieczór. Niestety było koło południa i dostałem reprymendę. Nie wiem czy wspomniał o tym bossowi, a nawet jeśli po ostatnim incydencie z gwoździem pewnie machnął by ręką. Tak więc było zabawnie.

 

Pod koniec września spotkała mnie nagroda. Dostałem za zadanie wyjechać ze stażystkami do sąsiedniej miejscowości do osady kurpiowskiej. Cztery piękne dziewczyny i ja. Gdybym miał wybrać jedną z nich, uwierzcie, nie wiedział bym co zrobić. Były młodsze o jakieś, 6 – 5 lat. Na miejscu dziewczyny zajmowały się czyszczeniem rekwizytów i cennych skarbów ludowych, ja rzucałem stołami i drzwiami, napierdalając w nie następnie siekierą by finalnie spalić to wszystko w pizdu na wielkim stosie. W międzyczasie przynosiłem wodę ze studni i grabiłem liście.

 

-Plum. Chodź do nas. Zrób sobie przerwę. Jest smalec, ciasto i nalewki!! – wołały do mnie chórem.

 

Faktycznie w środku to wszystko było. Nalewki w różnych smakach, pigwa, malinowa, z orzechów włoskich, słój smalcu i makowiec. A wokół tego nasze słowiańskie niewiasty z rozpiętymi koszulami. W kominku płonęło drzewo. Chciałem zostać tam na zawsze.

 

W październiku siedziałem całymi dniami w kotłowni gdzie poza dorzucaniem do pieca, czytałem stare książki z miejscowej biblioteki przeznaczone do spalenia, w międzyczasie dokarmiając myszy, które walczyły z trójnogimi płazami wyłażącymi ze spływu...Skąd się biorą te małe, wkurwiające zasrańce myślałem. Latałem z kawałkiem starego rękawa od marynarki przeganiając tą pomyłkę ewolucji tracąc czas, który przeznaczyć mogłem przecież na coś pożytecznego. Co godzina dobiegały do mnie z palarni chichoty tych głupich cip z sekretariatu. Cieszyły się jak by miały z czego. Samotność umysłowa bywa dużo gorsza od fizycznej. Prawdziwy koszmar. Co jakiś wychodziłem pozbierać śmieci, skosić trawnik.

 

Pod koniec kontraktu załapałem się na imieniny Toda. Na fajrant zaprosił brygadę oraz wójta i kierownika by wznieść toast przedwyborczy. Zacna gorzałka, jadło...Dyskusji nie było końca.

 

-Poczęstuj się Zyga cukiereczkiem – Rzucił Tod.

-Z delicji to ja najbardziej lubię musztardę – po czym nabierając gęsto na łyżkę wsadził ją sobie do ust.

 

Przez ostatni miesiąc grabiłem liście na terenie urzędu. Spadały bez przerwy. Jakby codziennie wyrastały i tego samego dnia usychały. Monotonia dokuczała mi gorzej niż zgaga. A stażystki dalej chodziły nęcąc i kusząc. Odstrajały się jak na kawalerkę. Raz nie wytrzymałem i w śniadanie się spiłem. Zostawiłem grabie i udałem się do nich na pogaduchy. Miały ze mnie ubaw, ale przynajmniej na chwilę oderwałem je z letargu i tej papierkowej roboty. Szkoda, że każda z nich była zajęta. Po pijaku wyglądały na jeszcze ładniejsze.

Potem przez jakiś tydzień grabiłem jeszcze swoje liście i ostatniego dnia około południa zerwałem się na skróty bez słowa do domu. Pewnie nawet nikt nie zauważył, że mnie nie ma. Pierdoliłem te wszystkie formalności. Było mi zimno i marzyłem tylko o szklance porzeczkówki. Poza tym był to czas wyborów. No właśnie...

Praca dobiegła końca a ja po raz drugi w życiu wybrałem się na wybory samorządowe. Nie wiedziałem nawet jak się tam zachować. Wszyscy się na ciebie patrzą w tej komisji jak na księdza. Dziwne uczucie. A gdy już wejdziesz za tą kotarę, nie wiesz co masz zrobić. Żadnych instrukcji. Jakoś sobie jednak poradziłem...Chyba. Potem włożyłem kartę do urny i wyszedłem na zewnątrz. Zrobiłem to tylko dla wójta. Chciałem by został kolejną kadencję. By innych raczył bimberkiem i dobrym słowem. Niestety stało się inaczej. Po szesnastu latach niespodziewanie przegrał. Był to szok dla mieszkańców, na pewno tych którzy go szanowali i darzyli zaufaniem. Dla jednych nie zrobił nic, dla drugich nic nie spierdolił. Dla mnie prywatnie to spoko gość. Od dawna nie mieszam się w politykę.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania