Życie... Po życiu (prolog?)

Witam, nazywam się Isabelle, mam 20 lat, i prawdopodobnie jestem martwa.

Nie rozumiem, jak wszystko mogło się potoczyć takim torem, kiedy byłam tylko częścią szarego społeczeństwa i nie wyróżniałam się niczym szczególnym. Nikogo nie przewyższałam inteligencją, dobrocią, podłością czy coś. Śmiałam się jak każdy, miałam problemy jak każdy w moim wieku, oraz wpadałam w złość równie szybko jak każdy. Powinnam wieźć nudne, proste życie, razem ze swym prostym mężem, mieć zwykłą pracę, zwykłe dzieci i zwykły dom na przedmieściach Londynu. Jednak zadziało się coś, co przekreśliło moje plany na przyszłość, ale wiecie co? Nie żałuję niczego, co się wydarzyło.

Moja historia rozpoczęła się 2 lata temu, zimą, kiedy jeszcze mieszkałam w Polsce. Mama urodziła mnie, gdy mieszkała w Anglii, stąd moje imię. Potem jednak musiała wrócić do kraju. Tak naprawdę nigdy nie wyjawiła mi prawdziwego powodu, raz mówiła, że nie miał kto zająć się babcią, ponieważ wujek Arek siedzi za kratkami, kiedy indziej, że po prostu zatęskniła do ojczyzny... W każdym razie nie próbowałam drążyć tematu, wydawało mi się to bez znaczenia, skoro i tak usłyszę inną odpowiedź niż tą prawidłową. Wracając- był to początek ferii. Nie miałam żadnych planów na te dwa tygodnie, więc postanowiłam, że codziennie będę wychodzić na spacer niedaleko jeziora. Wszystko było lepsze niż bezczynne siedzenie w domu i oczekiwanie cudu. Uprzedziłam wcześniej mamę, aby nie wyskakiwała z rana z pytaniami "Dokąd idziesz?", "Kiedy Wrócisz?", "Czy na pewno wzięłaś ze sobą telefon?" i tak dalej. Oczywiście kochałam ją całym sercem i doceniałam to, że się o mnie troszczy, ale od rozwodu jest na tym punkcie jakoś bardziej wrażliwa. Ubrałam płaszcz i niemalże wybiegłam z domu, uwielbiałam czuć mroźny podmuch wiatru na twarzy. Jezioro było ok. kilometr od domu, więc nie był to dla mnie żaden problem. Z tego co zdążyłam zauważyć po drodze, nie tylko ja nie miałam planów na ferie, a w swoich czterech ścianach było mi duszno. Będąc już nad wodą z trudem oparłam się chęci wejścia na zamarzniętą taflę wody, gdyż wiem, że mogłoby się to źle skończyć. Trzymałam się ośnieżonej ścieżki oddzielonej od zbiornika wodnego rzędem drzew, z przerwami na samotne molo. Uwielbiałam tu przychodzić każdego dnia, czy to siedząc w wodzie, na drzewie, na molo czy to na ławce, spędzałam tam ogromną część mojego dzieciństwa. Oprócz mnie widziałam też inne ranne ptaszki, każdy pozdrawiał mnie uśmiechem. Nie mieszkaliśmy w jakimś wielkim mieście typu Giżycko czy Mikołajki, tu każdy znał każdego. Mężczyzna, którego ostatnio minęłam sprzedaje warzywa na rynku, a kobieta, którą widziałam niedawno to pani Marysia, sąsiadka. Pewnie spacerowałabym z uśmiechem na twarzy dalej, gdybym nie wylądowała nią w śniegu. Coś musiało wystawać z warstwy puchu, ponieważ dłoń była skaleczona. Musiałam zawracać, ze spaceru nici. Obróciłam się i wtedy ujrzałam to, o co się potknęłam. Ludzka noga. Jakim cudem mogłam jej nie zauważyć? Niepewnie podeszłam do niej i wzrokiem szukałam głowy. Znalazłam. Jeszcze trochę i ten człowiek mógł wpaść do jeziora, akurat w tej części jeziora lód był cienki. Odsunęłam go na dróżkę, odśnieżyłam i przyłożyłam policzek do twarzy. Oddychał. Potrząsałam go za ramiona krzycząc standardowy tekst "Czy słyszy mnie pan?". Momentalnie otworzył oczy. Spojrzał na mnie i od razu zaczął się uśmiechać i śmiać. Dziwne zachowanie jak na nieprzytomnego chłopaka przykrytego śniegiem leżącego na krańcu ziemi. Spytałabym go skąd jest, ale ten rzucił się na mnie z uściskiem. Wystraszyłam się, chciałam go z siebie jakoś zrzucić, lecz nagle mnie puścił, krzycząc coś do drzewa:

- Chodź tu, to ona! Wreszcie ją mamy! - I wtedy zeskoczył drugi chłopak. Pomyślałam, że to pułapka, i chciałam jak najszybciej uciekać, ale miałam wrażenie, że nie mam czucia w nogach. Kiedy je odzyskałam, wykorzystałam moment gdy rozmawiali ze sobą w dziwnym języku i pognałam do domu.

- Nie, zaczekaj! Nie uciekaj! - Krzyczał ten pierwszy, chyba nie oczekiwał, że ofiara rzuci mu się na tacy, sprawdziłam, czy mnie gonią, ale... Zniknęli. Odwróciłam się i wpadłam na drugiego, przewracając się do tyłu, gdzie stał pierwszy. Jakim cudem tak szybko mnie dogonili? I gdzie się podziali ludzie? Pierwszy obrócił twarz swojej ofiary ku sobie i z uśmiechem się przyglądał, ale wyszarpnęłam jego rękę od siebie.

- Nie dotykaj mnie albo zadzwonię na policję! - Wykrzyczałam.

- Nie chcemy dla ciebie źle Księżniczko, to nie tak jak...

- "Księżniczko"? Nie jestem niczyją księżniczką, zostawcie mnie w spokoju! - I wtedy chciałam spoliczkować pierwszego, lecz drugi zatrzymał moją rękę. Gdy na niego spojrzałam, pomału zaczął puszczać, natomiast pierwszy chłopak natychmiast ją pochwycił oglądając moją ranę.

- Ojej, wygląda to strasznie. Daj mi chwilę, zaraz coś z tym zrobię. Tylko bez nerwów. Zamknij oczy. - Byłam pewna, że dostanę czymś w głowę i stracę przytomność, lecz poczułam tylko jak coś lodowatego dotyka mojej rany, a zaraz potem stało się gorące jak rozgrzany metal. Gwałtownie otworzyłam oczy. Moja ręka... Po ranie nie było nawet śladu. Nie patrzyłam na nich już jak na porywaczy, tylko jak na... Nie wiem, czy istnieje słowo, które mogłoby to opisać. Pojawili się przy mnie, jakby się teleportowali i teraz uzdrowili moją rękę skuliłam się pod drzewem i zaczęłam coś cicho pojękiwać:

- C-czym wy do cholery jesteście? - Popatrzyli na siebie i wstali, ręce schowali za plecy, po czym jeden po drugim wygłosili:

- Vvika - Powiedział chłopak o ciemnych, kręconych włosach, w jasnobrązowej koszuli - I Rriku - wygłosił wysoki blondyn, włosy miał mniej więcej do karku i nosił coś w rodzaju czarnej bluzy. - Twoi osobiści opiekunowie z drugiej strony!- I to zdanie mnie sparaliżowało. Pewnie pomyślałabym, że ściemniają, gdyby nie fakt, że wcześniej przecież uzdrowili mi rękę. Przełknęłam ślinę i nieco chwiejnie próbowałam wstać. Popatrzyłam na ich roześmiane twarze i mimowolnie ja też się uśmiechnęłam. Delikatnie, ale jednak.

- Wybacz nam to powitanie Księżniczko, ale musieliśmy jakoś cię znaleźć, a to był jedyny sposób.

- Widzisz, to nie jest takie łatwe odnaleźć swego podopiecznego, zawsze wiemy kiedy, ale nigdy- gdzie. Dwadzieścia lat zajęło nam ustalenie twojego miejsca pobytu. Ale nie sądzę, by to było odpowiednie miejsce na wyjaśnienia, może zaprowadzisz nas do swojego domu? Jeszcze trochę i się zaziębisz...- Zaproponował Vvika. Cała ta historia wydawała mi się strasznie porąbana i zastanawiałam się, czy nie śpię. A jeśli to sen, to co może mi się stać?

Nie wiedziałam wtedy, że to, co się zaczęło przy tym jeziorze, będzie miało ogromny wpływ na moje życie.

Średnia ocena: 4.4  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (10)

  • Vedi 03.02.2015
    Kurde... teraz widzę, że gdzieś tam jest "wiem", zamiast "wiedziałam, nie dość, że powtórzyłam "jeziora" to jeszcze w tej samej linijce i zamiast "rzuci na tacy", chciałam napisać, że "poda na tacy".Gdyby to można było jakoś edytować...
  • moi, l'histoire 03.02.2015
    Bardzo ciekawy pomysł, będę śledzić Twoje opowiadanie.
  • tiggers 04.02.2015
    I moja kochana Vedi dołączyła do portalu :p
    Opowiadanie zaczepiste :D
  • Ant 04.02.2015
    Skąd się znacie?
  • wolfie 04.02.2015
    Pomysł całkiem fajny, ale kojarzy mi się trochę z książką "W krainie kota".
  • James Braddock 04.02.2015
    Ciekawe opowiadanie :) ,zastanawiam się co będzie dalej :)
  • Vedi 04.02.2015
    Ant, znamy się już baaardzo długo, z youtube'a konkretniej c:
    @wolfie nigdy nie słyszałam o tej książce, może wraz z kolejnymi rozdziałami nie będzie ci się już kojarzyć?
  • wolfie 04.02.2015
    też mam taką nadzieję :)
  • Ina 05.02.2015
    Ciekawe bardzo ciekawe ;)
  • KarolaKorman 05.02.2015
    Mnie też wciągnęło i będę śledzić.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania