Żywy koncert
Świat kiedyś znał łąkę, na której instrumentem wszelka materia była
Pewnego razu wiatr stworzył akompaniament, a trawa pod jego wpływem wylewała na papier chlorofil, jakby atrament i stworzyła na nim pełen nut zamęt
Kakofonia wyszła z tego straszna - przeraźliwa
Nie byłaby w stanie słuchać tego długo żadna osoba, która na szybką wycieczkę po Styksie nie była gotowa
Wnet szeleść liści nadał tej melodii harmonii, do gry włączyła się także płynąca obok rzeczka, co na co dzień swe łzy szczęścia do morza roni
Dzięcioły w drzewa rytmicznie stukać poczęły, dziki basowo chrumkać zaczęły, a z norek swych w rytm samby wyszły wiewiórki - sknery
Kanarki czerwone jak muchomory poczuły humory, od ćwierkania wtedy nie stroniły i nawet jeż, który zmęczony był, bo nocą tuptał, do tańca i śpiewu był wtedy skory
Przyszedł tam też leśniczy, co był strażnikiem - dyrygentem tej całej dziczy, tak się mu muzyka ta spodobała, że jego oczu niedane było odróżnić od zniczy, pod wpływem tej całej błogości położył się pod jabłonią dziką i pewnie dotąd tam leży i owce śpiąc liczy
Kukułki kukały, swych jaj innym nie podkładały
Jarzębiny robiły szczęśliwe miny, a winogrona nie czuły winy
Mrówki do swych mrowisk nowe zdobycze targały
Wilki wyły i szczekały, a lisy piszczały
Pszczółki produkowały miód złoty jak monety ze szkatułki
Zza morza wróciły sójki
Z oddali słychać też było mewy
Pingwiny na krach licznie przypłynęły
Nagle noc nastała i wszystko ucichło, końca żywego koncertu nadeszła chwila, taka ulotna, lecz jakże miła.
Komentarze (1)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania