Poprzednie częściBitwa literacka 9.0 - Motylek

Bitwa literacka 11 — Pruderyjna dziwka — Odejście

Dziewczynka była wyraźnie wycieńczona. Z jej pulchnych policzków zniknął dawny urokliwy rumieniec; zmizerniałe lico zapomniało czym jest śmiech, odnajdując upragnioną ostoję w smutku i rozpaczy. Dzierlatka trzęsła się, nerwowo miętosząc w bladych, poranionych rączkach materiał lekko rozkloszowanej spódnicy. Co chwilę spoglądała to w prawo, to w lewo, zagryzała wargi do krwi, mrugała szybko oczami, przestępowała z nogi na nogę, cały czas drżąc i połykając słone łzy.

Pociągnąwszy nosem po raz któryś, zaczęła rozdrapywać paskudne strupy na kłykciach. Stała ściśnięta w tłumie innych, podobnych jej posturą, czy wiekiem drobin, niby płotka pomiędzy obcymi płotkami, w wypełnionej octem konserwie. Ale tutaj, zamiast nieco lepkiego i kwaśnego zapachu octu, panowała ciężka woń strachu, wymieszana z potem i niepewnością. Wyzwalały ją kratki odpływu, szpary pomiędzy kafelkami; przytłaczający smród trwogi pojawiał się znikąd, przylegał do pleców, strącał nadzieję niby wazon, muskał cierpliwość, po czym znikał. Zwyczajnie eksplodował, w akompaniamencie bólu i szlochów, dziecięcego kwilenia i pojękiwania.

Lęk z lubością szargał nadwątlałe nerwy, z początku delikatnie podskubując je ogromnymi szponiastymi łapskami. Następnie wygrywał na nich melodie, niczym na strunach harfy, lecz już nie z lekka, subtelnie, ale brutalnie, prędko i bezlitośnie rwąc je i poniewierając, wiążąc w supły, a potem rozplątując i rozrywając. Groza upominała się o swe nieodzowne miejsce w dramacie każdego człowieka.

Dziecko, ubrane w herbacianą spódnicę, stanęło wreszcie przed potężnymi hebanowymi drzwiami, ponaglane przez wysoką jak dąb kobietę o ciemnej skórze, kuso odzianą, odzianą w czerwień i obdartą z godności. Jej zranione poczucie wartości leżało na stosie pozostałych, gdzieś daleko, nie wiadomo gdzie, ale na pewno gdzieś. W końcu wszystko, co się wyrzuca, demony ludzkich brudów gromadzą w jakimś miejscu, niekoniecznie nam samym wiadomym.

Dziewczynka miała krótkie blond włosy, które jasnym splotem krwi i nieczystości losu, sięgały do odkrytych przez bawełnianą koszulinę łopatek.

Korytarz był zimny i mroczny, wszędzie kałuże, obdrapane ściany, niepokojące napisy na nich, a w głębi sufitu migocząca bladym światłem nędzna lampa.

Nie zapukała, tak jak ją uczono. Po prostu weszła do środka, zapuściła się w głąb zdradzieckiej dżungli, nieznanego jej pomieszczenia, nasilającego bezsłoneczne, gniewne myśli. Pociągnęła żałośnie nosem i przetarła oczy. W pokoju było praktycznie czarno. Zbyt czarno, by cokolwiek zobaczyć, a nawet usłyszeć. Takie odniosła wrażenie, jakby mrok okrył ją pomatowiałym całunem, zawinął w nieprzejrzysty kokon, tak, że nie zdolna była wychwycić dźwięków, najpewniej z powodu rozedrganych nerwów.

Niespełna moment później zapalono światło, a oczom dziewczynki, tym pięknym, wielkim migdałom barwy agrestu, ukazał się mężczyzna, siedzący w obitym beżową skórą fotelu. Mimo że wyglądał na młodego, w ręku trzymał sosnową laskę, wysadzaną rubinami i diamentami, a na jego policzkach widniały niewielkie bruzdy. Lewa skroń naznaczona była dosyć szeroką, białą blizną i lśniącymi kropelkami potu.

Z początku nie zwrócił uwagi na stojącą w progu, nie największą raczej postać, przerażoną perspektywą przebywania w nieznanym miejscu. Zbytnio pochłonięty został jakże cudowną, niewątpliwie zajmującą czynnością czytania, połykaniem kolejnych liter i pięknie ufryzowanych zdań, splecionych w czarne warkocze historii. Wertował w spokoju opasłe tomiszcze, trzymane na kolanach. Czytał, co jakiś czas pykając fajkę i przekładając kolejne, to pożółkłe ze starości, to splamione kawą, albo krwią stronice. Wreszcie postanowił oderwać zamyślony, nieobecny wzrok od łamów księgi, przeniósł go zaś na skurczoną przy zatrzaśniętych drzwiach drobną dziewczynkę.

— Nie bój się, proszę — szepnął, po czym powoli wstał i odłożył czytadło na zakurzoną półkę, pomiędzy inne, grube lub chudsze powieścidła, czy zbiory twórczości nieznanych poetów, opatrzone pozłacanymi tytułami oraz nazwiskami.

— Jak masz na imię? — podjął znów, nie doczekawszy się żadnej, jakiejkolwiek słownej reakcji ze strony niepozornej dziesięciolatki.

— Klara, proszę pana — odparła cicho, pod koniec jeszcze bardziej zniżając głos, tak, że mężczyźnie wydawało się, iż nie był to nawet szept, jedynie szum jesiennego wiatru, który tańczył walca wiedeńskiego na zewnątrz, w koronie wiekowego grabu.

— Klara...?

— Tylko Klara.

— Rozumiem, więc, Klaro, podejdź tu. I usiądź, nie krępuj się. Ja jestem Cyryl.

Pokiwała nieświadomie głową, a przysiadłszy na brzegu perfekcyjnie usłanego łoża, wzdrygnęła się.

— Uwielbiam artystów — westchnął przeciągle Cyryl, kładąc ręce na kolanach i uśmiechając się przyjaźnie w stronę nadal zlęknionego „gościa”.

Poprawił okulary z okrągłymi oprawkami, chrząknął, począł mówić dalej.

— Sam nie mógłbym, niestety, stety, być jednym z nich. Zbyt poukładany ze mnie gość, zbyt...

— Artyści nie są poukładani? — spytała niepewnie Klara, zebrawszy się w końcu na odwagę.

— Artyści są jedną z zagadek tego świata, zaraz po kobietach — stwierdził Cyryl. — Nigdy nie wiadomo, co im wolno, a czego nie, jak ich rozpoznać, a czego zaś unikać, jeżeli chcemy takiego artystę znaleźć i wrzucić do artystycznej szuflady. Ale wiadomo na pewno, że nie są poukładani. Mają bajzel w umyśle, na biurku, gdziekolwiek, albo wszędzie.

— Nie spotkał pan żadnego poukładanego artysty?

— Klaro, mów mi po prostu Cyryl, nie jestem aż taki stary, żeby zwracano się do mnie per pan.

— Przepraszam. Chciałam tylko być uprzejma.

— Nie ma sprawy. Wracając do tematu artystów — Nie. Nie spotkałem żadnego poukładanego przedstawiciela tej licznej społeczności. Każdy miał coś przestawione we łbie, psychopata, socjopata, kleptoman, zaburzony emocjonalnie, zaburzony całkowicie, a to jadł metal, a to go słuchał. Każdy coś. Żaden nie był czysty.

Uprawia seks z młodymi dziewczętami, ale wyrzuca dziwactwa ludziom chorym psychicznie, pomyślała krytycznie Klara.

— Mogę stąd iść? — rzekła zamiast tego, o mało się nie rozpłakawszy, patrząc w kierunku utęsknionego wyjścia.

Do tej pory przyjemnie nastawiony jegomość zacisnął dłonie w pięści i wstał. Podszedł bliżej dziewczynki, położył dłonie na jej udach, oblizał lubieżnie popękane wargi. Nad górną miał wielkiego pieprzyka, z którego wyrastały dwa grube, czarne włosy.

— Nie, jesteś za śliczna — oznajmił obrzydliwym tonem, siadając koło niej, w dalszym ciągu trzymając łapska na zakrytych jedynie przez cienkie, cieliste rajstopy nogach Klary. — I moja. Tylko moja. Bo to również mój burdel, kochaniutka.

— Zostaw mnie. Błagam... — ozwała się znów płaczliwie, próbując nadaremno ściągnąć łapska mężczyzny ze swoich ud.

Rozejrzała się szybko po pokoju, desperacko szukając ratunku, spoglądając żałośnie na zegar, na ściany, na kryształowy żyrandol, książki, szafę, komodę, a na końcu wbiła wzrok w pozornie bezdenną dziurę, wygryzioną w dole ściany przez sporego, albinotycznego szczura.

Klara poddała się wreszcie. Zwolniła blokady, bezsilność pokonała twardy, niby niezniszczalny upór, usłany cierpieniem. Od teraz będę tylko marionetką w jego ohydnych łapach, przemknęło jej przez myśl.

Poczuła, że traci kolejne części garderoby, herbacianą spódnicę, białą, prześwitującą koszulę, bieliznę i godność. Tak, jak tamta wysoka latynoska.

Wydarto jej również wieniec niewinności, do tej pory spoczywający na głowie małej blondynki.

Jęknęła wbrew woli. A potem odeszła, zakrwawiona i skalana, odstąpiła chętnie, bądź niechętnie od dziesięcioletniego ciałka. Rozdarta fizycznie i psychicznie, ostawiona na pastwę losu, obok zamglonego, skrzywionego drogowskazu własnego życia, niewartego chociażby splunięcia.

Wnet ujrzała siebie.

 

***

 

Wśród polnych maków, stokrotek, białych tulipanów, chabrów i fiołków, tańczyła wraz z babim latem kilkuletnia rusałka, w zwiewnej sukieneczce, nucąc, podskakując, radośnie podrygując i uśmiechając się od ucha do ucha, raz po raz zrywając barwne, pachnące kwiecie, wpinając je we włosy, łkając płynnym, lśniącym szczęściem. Rozgrzane do czerwoności serce grało melodię, łaskocząc wnętrze klatki piersiowej miarowymi biciami. Kwiaty płakały poranną rosą i zmieszanym kolorem płatków, niby krwią rozcieńczoną gorzkim połaciem łez.

Nagle w stojące nieopodal drzewo, imponujące wielkością i majestatem, trzasnął piorun, burząc atmosferę beztroski. Dąb zajął się ogniem. Dziewczynka przeraziła się i uciekła w stronę białego domku z żółtymi drzwiami.

Gdy biegła, wianek spadł z jej głowy prosto w wielką, brudną kałużę.

 

***

 

Okryta płaszczem służebnica boża pochwyciła posążek stojący na komodzie i wymierzyła dziewczynce cios prosto w plecy, a potem w brzuch. Twarz zakonnicy, naznaczona nieciekawie wyglądającą szramą, nie wyrażała kompletnie niczego.

— Bardzo przepraszam, siostro — wymamrotała Klara przez łzy, czując na ciele kolejne uderzenia, zadawane piętnastocentymetrową, drewnianą figurką Jezusa. — Już więcej się nie spóźnię, obiecuję.

Ból zdawał się być dla niej tak równomierny, że w końcu przyzwyczaiła się i całkiem przestała go zauważać, póki nie ustał. W końcu ledwie żywa padła na pokrytą szerokimi, chłodnymi panelami podłogę. Zemdlała, wydawszy z siebie jednocześnie jęk nieopisanej ulgi, jak i bólu.

 

***

 

Usiadła w czarnym od brudu kącie, wrzucona tam, niby szmaciana lalka, wyzuta z wszelkich ludzkich, samodzielnych odruchów. Naga i cała posiniaczona.

Ściana odpowiedziała jej na stękanie przyjemnym zimnem, ale w końcu nawet to błogie uczucie chłodu na zbolałej skórze musiało minąć.

W pamięci dziewczynki utkwiły żółte drzwi białego domku o czarnym dachu, a jeszcze przed tym różnobarwne kwiaty, ich transparentne, zielonkawe płatki pokryte rosą, w której, gdyby tylko chciała, mogłaby ujrzeć cały wielki świat, a w nim zaś samą siebie, skąpaną w czerwieni własnej krwi.

 

***

 

Spotkanie braci i sióstr zakonnych z całej parafii zostało przełożone na wtorek, a odbyć się miało około dziesiątej pod wieczór. Tyle Klara zdołała wyłapać spośród usłyszanych nielicznych strzępków rozmowy siostry Anastazji, swojej opiekunki, i brata Mateusza.

Po cichu liczyła na to, że oddadzą ją gdzie indziej, do sierocińca, czy rodziny zastępczej, lub na garnuszek kościoła, może nawet do proboszcza Bartłomieja? Wszędzie, byle nie tu, byle nie na krześle obok siostry Anastazji, która kazała dziewczynce każdego wieczoru recytować wybrany fragment Pisma Świętego, klęcząc na twardej posadzce, naprzeciw otwartego okna, a oznaki nieposłuszeństwa, to jest, nieodpowiednią akcentację słów, karała trzema uderzeniami posążkiem Chrystusa. Jeśli miała dobry dzień — celowała jedynie w plecy, jeżeli jednak nieco gorszy — prosto w głowę.

W końcu nikt jej nie zakazywał, nie zabraniał, mogła robić z Klarą co tylko chciała, zabić, pokroić, wsadzić do worka i dać na obiad świniom. Przecież dzieci i ryby głosu nie mają. A zwłaszcza dzieci.

 

***

 

Nadszedł oczekiwany, czy też nieoczekiwany wtorek i nadeszła godzina dziesiąta wieczorem. Anastazja prowadziła Klarę za rękę, ściskając ją bardzo mocno, co chwila rzucając w stronę dziewczynki niemiłe, chociaż pozbawione przekleństw wiązanki słowne, jak przystało na wzorową małżonkę Jezusa.

— Ruszajże się, brzydulo, wszyscy już czekają, a ciebie trzeba ciągnąć jak trupa po tych kocich łbach — burknęła swym ogołoconym z wszelakich emocji głosem.

Przebycie drogi z domku o żółtych drzwiach, do klasztoru, trwało nieomalże pół godziny powolnym spacerem.

— Zaraz cię zarżnę i w kawałkach zawlokę do kościoła, rozumiesz, szatański pomiocie? — zakonnica zatrzymała się, uśmiechając wrednie do nadal zdjętej trwogą Klary.

Jasnowłosa prędko pokiwała głową i ruszyła do przodu, ale siostra znów ją zatrzymała.

— Idziesz wtedy, gdy ci każę! — krzyknęła. Dziewczynka dostrzegła w kobaltowych oczach kobiety jarzącą się wściekłość, pozszywaną nitkami szaleństwa. Nie śmiała już wykonać jakiegokolwiek, nawet najdrobniejszego gestu, bez wyraźnego przyzwolenia opiekunki.

— Tak, proszę siostry — przytaknęła cicho, podszytym strachem głosem, przełknąwszy głośno ślinę.

Dalsza trasa do kościoła minęła im — o dziwo — w niezwykłej, lecz wyjątkowo ciężkiej do wytrzymania ciszy.

 

***

 

Budowla wzniesiona została z cegły palonej, wraz ze smukłą wieżą, która zdawała się swym czubkiem przebijać chmury. Prezentowała się jednak raczej marnie, bardziej przypominała skromną kapliczkę, niżeli majestatyczny kościół.

Było to pierwsze wrażenie, po zobaczeniu tylko zewnętrznego oblicza budynku.

Klara nie miała niestety okazji zobaczyć jego wnętrza, bo wraz z siostrą Anastazją pokierowała się prędko na tyły całego Bożego Przybytku, do maleńkiej kapliczki, o wymyślnym dachu uwieńczonym kotarą bluszczu.

Wszystko sprawiało wrażenie tak pięknego, tak prawdziwie boskiego, że Klara przez parę chwil wyobraziła sobie, że wcale nie czuje tego dojmującego bólu zsinień na plecach, że siostra Anastazja wcale nie trzyma jej za rękę tak mocno, że aż prawie łamie kości, że stopy dziewczynki, choć poranione i z trudem upchane w niemowlęcych bucikach, również w ogóle nie bolą, a spod promieni słonecznych, spod chmur i cienkiej tkaniny nieba, wypatruje Klary bóstwo. Wygląda do niej.

Ta błoga, chociaż przelotna jedynie świadomość, mogłaby trwać wieki, spędzać niemiłe myśli, cierpienie, łzy z powiek. Klara wybudziła się z sielskiego transu dopiero wtedy, gdy Anastazja popchnęła ją na krzesło, a sama siadła zaraz obok, nie spuszczając dziewczynki z oczu nawet na sekundę.

— Po cóż zabrałaś tę bezbożnicę? Nikt nie będzie jej pytał o zdanie, Anastazjo, tylko nam przeszkadza — przemówił jeden ze zgromadzonych, spoglądając na Klarę pogardliwie, poprawiwszy swoją szatę.

— Jeżeli zostawię ją choćby na parę minut samą, jeżeli nie będę kontrolować każdego jej ruchu, wbije mi nóż plecy, albo zwyczajnie coś zniszczy i ucieknie — wycedziła.

— Rozumiem, siostro, doskonale cię rozumiem, ale czy nie mogłaś zadbać o jakiś sznur i obrożę? Obwiązałabyś koniec powrozu o jakiś pal tu obok, a na drugim końcu siedziałby ten wycieruch, kompletnie niegroźny i w pełni unieszkodliwiony — zaproponował brat Ulryk, splatając kościste dłonie na kolanach.

— Domyślam się, że nie macie tutaj sznura, prawda?

— Nie, ale...

— Sądzę, że powinniśmy porzucić na chwilę obecną te trywialne, całkowicie mym skromnym zdaniem zbędne rozterki i zająć się tym, po co tu tak naprawdę przyszliśmy — przerwała stanowczo siostra Rebeka, wstając ze swego miejsca. — Musimy zadecydować o dalszym losie Klary, strząsnąć ten niebotyczny ciężar ze swoich barków! Jesteśmy siostrami i braćmi w wierze, nie niańczeniu zafajdanych usmarkańców.

— Poczekaj, siostro. To też człowiek — brat Mateusz złapał Rebekę za ramię.

— Ten wyrostek z blond kudłami? Nie, bracie. Człowiekiem jestem ja, człowiekiem jesteś również ty, wszyscy my tutaj zebrani, lecz nie ten szczeniak, jeszcze niedawno srający pod siebie, do kompletu z ssaniem mleka matki.

— Myśl racjonalnie, Anno.

Rebeka w jednej chwili doskoczyła do Mateusza i uchwyciła kołnierz jego sutanny.

— Nie zwracaj się do mnie tym imieniem. Bo podzielisz nędzny los tego pacholęcia — warknąwszy, skinęła na usadowioną w kącie Klarę.

— Przestańcie zachowywać się jak dzieci. Obecnie nie ustępujecie niskim poziomem tej oto smarkuli — oznajmił spokojnym tonem Antonio. — Rebeka słusznie zauważyła, że zebraliśmy się tu głównie z jednego powodu, a mianowicie, by zadecydować o dalszym losie dziewczynki. Jeśli ktoś ma ochotę powiedzieć coś zbędnego, niech teraz wyjdzie.

Zapadła cisza, którą przerwało pociąganie nosem.

— Mówiłam. Same z nią problemy. Lepiej zaczynajmy. I jak najprędzej skończmy — stwierdziła dobitnie Anastazja.

 

***

 

Klara przysnęła na tapicerce prawie doszczętnie rozklekotanej furgonetki, skulona w pozycji embrionalnej, najedzona i okryta ogromnym, czarnym, męskim płaszczem, zapinanym na tradycyjne kołki. Pojazd był obdrapany ze wszystkich stron, brakowało mu dwóch opon, kierownicy i skrzyni biegów, tylna szyba popękana, przednia zaś zwyczajnie w całości roztrzaskana, zapewne jakimś dosyć topornym narzędziem. Dach został wgięty do środka. Auto pełniło więc funkcję raczej bierną, niżeli czynną, czasem ktoś w nim spał, czy wykorzystywał jako garderobę lub szatnię. Tak też uczyniła dziewczynka, mając okazję do ucieczki podczas spotkania w kaplicy. Cały czas obracając się do tyłu szła za rudym, kulawym dachowcem, który wprowadził ją prosto do samego kościoła, tylnymi drzwiami. Zwierzę, mimo braku przedniej łapki, przemieszczało się szybko, nieco zabawnie podskakując. Szli po schodach, na górę, a potem skręcili w kierunku stanowiska organisty. Nie mogła się temu wszystkiemu nadziwić, nie starczyło jej nawet na to czasu, bo nim zdążyła spostrzec, stanęła oko w oko z przerażającym, podstarzałym, chuderlawym organistą. Spojrzał na nią wówczas swym jednym wyłupiastym okiem, pogłaskał kota.

A potem odchrząknął i wyłuskał z przepastnej kieszeni spodni kluczyki do samochodu. Zaprowadził ją, wciąż milcząc, tak samo milcząc odszedł, bez słowa oddając dziewczynce płaszcz i biorąc rudawego trójnoga na ręce, bo ten przez cały czas im towarzyszył. Z oddali krzyknął, że wróci, żeby czekała, nie oddalała się i nie reagowała, gdy ktoś, ktokolwiek będzie mijał powóz.

Ciągła ciemność i nieustannie panujący wokół chłód nieco uspokoiły Klarę, niosły również nieopisaną ulgę jej silnie dygocącym myślom.

Słysząc jednak wciąż nasilający się dźwięk kroków, zrezygnowała ze snu. Poczęła uważniej nasłuchiwać.

Gdy wszystko nagle ucichło, wyjrzała ostrożnie przez szybę. I natychmiast padła na ziemię, pod fotele.

Organista leżał sztywno na ziemi, z twarzą niezdrowo bladą. Białą niby kreda. Był bezsprzecznie martwy, jak jeszcze chwilę temu żywe nadzieje Klary, dotyczące wydostania się z klatki wiecznego uzależnienia od innych ludzi.

Wychwyciła strzały, okrzyki, a potem drzwi furgonetki zostały wyrwane. Mężczyźni w garniturach. Ciężarówka i przyczepa pełna młodych dziewcząt.

 

***

 

Ocknęła się wreszcie z ochłapów własnej, nieprzejrzystej przeszłości, wśród bieli i czerni, gorąca i zimna, cierpienia i błogiej ulgi, obok osób zarówno bliskich, jak i dalekich. Ocuciły ją wezwania przyszłości, nieznany, jedwabisty i miękki szept. Kobiecy? Męski?

Nad sobą ujrzała nieco zamazany, jakoby nieznacznie rozcieńczony łzami portret swej matki, pięknej, młodej, świeżej, bielszej niż za życia. Wyciągnęła rękę, sparzyła się czerwienią matczynych policzków.

Odeszła. Samotnie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 9

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (20)

  • Jared 05.08.2016
    Kategoria: brak(xD). Och, jutro sobie pięknie przeczytam i ocenię ♥
  • 60secondsToDie 05.08.2016
    Nie wiem dokad to dopiac XD
    Okej, bede czekac.
  • 60secondsToDie 06.08.2016
    Dzieki za 5 XD
  • KarolaKorman 06.08.2016
    Ode mnie jest druga, za użycie metafor, których nie szczędziłaś nam w tym tekście :) Jest ich tutaj tyle, że nie sposób zliczyć. Już na początku, zaczynając czytać, przeszło mi przez myśl, czy aby dasz radę dotrwać do końca w takim stylu? Sprawiłaś się zachwycająco :D Od pierwszego zdania po ostatnie rozpościerałaś przed czytelnikiem wachlarz porównań wspaniale działających na wyobraźnię, brawo :) Smutny los dziewczynki był tylko tego dopełnieniem. Są drobne potknięcia, które wpadły w oko, ale to tylko drobiazgi więc ich nie wypisuję. Wykreowałaś świetne postacie. Mroczne i odrażające w kontraście z niewinną postacią bohaterki. Tu też wielki plus. Kulawy kot? Skądś go znam :) Wspaniałe dialogi - to kolejny plus tego opowiadania. Świetna robota, ogrom pracy, który bardzo doceniam. Dziękuję również za wzięcie udziału w Bitwie :)
  • 60secondsToDie 07.08.2016
    W poprzedniej Bitwie chyba też dostawałam opinie, w deseń, czy aby zdołam dotrwać w takim pełnym metafor, poetyckim stylu do samego końca :D Bardzo, bardzo, bardzo, bardzo dziękuję za wszystkie miłe słowa :3
  • deus ex machina 07.08.2016
    Jaki cudowny styl :) Jestem pod ogromnym wrażeniem tego dzieła <3
  • 60secondsToDie 07.08.2016
    Ojej, dziękuję bardzo. Chociaż osobiście nie przesadzałabym w tym wypadku ;_;
  • Afraid13 07.08.2016
    Zgadzam się. Fantastyczny styl pisania. 5
  • 60secondsToDie 07.08.2016
    Afraid13, dziękuję C:
  • reksio 07.08.2016
    Jeszcze nie wiem czym się kierowałaś, ale to wylezie w kolejnych kawałkach, tutaj taka myśl: najczęściej autorzy zamieszczają mając zapas pod sobą, rozumne i oK. Odstępy czasowe między kolejnymi edycjami mogą prowadzić do zguby ważnych dla autora i czytelników treści. Inaczej się pisze całość opka, a niszę jest w świadomość kolejnych odcinków. Będziesz chyba kontynuować te wątki, widać jest zamiar i ukryty pomysł na dalsze. Chyba chcesz się wreszcie rozpisać.
  • 60secondsToDie 07.08.2016
    Tutaj nie będzie dalszego wątku, bo to bitwa o:
  • reksio 07.08.2016
    Myślałem nad kłykciami, knykcie są bardziej dla mnie dostępne wyobraźnią, ale obie są poprawne. Wiem, że ty unikasz potknięć
  • Arysto 07.08.2016
    Daj swój link do tematu forum, 60seks ;)
  • O-Ren Ishii 11.08.2016
    Przeczytalam i płakałam, kiedy czytałam. Do połowy jakoś, poszło mi po prostu. Później chciałam tylko, żeby Klara uciekła, a jak pojawił się ten organista, to "O BOZE, JEST NADZIEJA". A tu dupa. Duzo emocji sie we mnie kotlowalo, jak w Klarze. Pieknie, 5
  • 60secondsToDie 11.08.2016
    Nie spodziewalam sie, ze ten (w sumie nie az tak dlugi) tekst moze wzbudzic tyle odczuc. Jest mi bardzo milo, ze moja praca nie jest jedna z wielu takich, co sie czyta i potem calkiem zapomina.
    Dziekuje bardzo! Ciesze sie, ze Ci przypadlo du gustu.
  • Mów mi Nasya 12.11.2016
    Piękne. Chyba najlepszy tekst jaki kiedykolwiek czytałam. Prześliczne. Pięknie opisywałaś i stworzyłaś niepowtarzalną atmosferę. Idealne porównania, które doskonale działają na wyobraźnię. Świetny styl pisania, oraz smutna, ale jakże wspaniale opowiedziana historia. Kawał dobrej roboty.
    Jestem tym zachwycona! Zostawiam przeogromną 5.
  • 60secondsToDie 13.11.2016
    Strasznie mi miło, że komuś aż tak bardzo się spodobało. Dziękuję za miłe słowa, choć osobiście nie jestem z tego teksty aż tak dumna, jak z pozostałych, które pisałam.
    Jeszcze raz dziękuję!
  • AndreaR 12.11.2016
    Świetny tekst. 5
  • 60secondsToDie 13.11.2016
    Dzięki :3
  • MEL-ka 25.10.2017
    Kocham to ❤

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania