Poprzednie częściBitwa literacka 9.0 - Motylek
Pokaż listęUkryj listę

Bitwa literacka 12 - Najtrwalszymi zasadami wszechświata są przypadek i błąd - Ona

Utknęła w śnie na jawie niby płatek śniegu, wśród brudnej bieli, jednakowych pór roku i kruchych ciast, które widywała jedynie zza szyby cukierni. Wówczas chłodnym palcem dotykała równie chłodnego szkła, a to powoli pękało w jej umyśle, rysy tworzyły pajęczą sieć, kalecząc drżące usta, raniąc bladą twarz i powieki utkane z babiego lata. Wszędzie pozostawiała cząstkę siebie, te strzępki nikłego już ciepła, woń papierosów, przesiąkającą zarówno stary dres, jak i czarne włosy, sięgające posiniaczonych łopatek.

Było zbyt zimno, by anioły mogły latać, a ona mimo to próbowała się wzbić i wyrwać z okrutnej jawy, nawiedzającej ją co noc. Wiedziała, że nie zdoła, że prędzej czy później wypali sobie płuca, a wtedy światu pozostanie po niej tylko cierpki posmak nędzy oraz czerwony koc. Brudny, czerwony koc, ciągnący się za nią jak krwawy szlak.

– Skrzydła przymarzły mi do wspomnień – szeptała w dłonie, gdy zachodziło słońce, a ja usiadłem obok, na tym samym zimnym parapecie, krzyżując ręce i nasze spojrzenia. Zastanawiałem się wówczas – mówiła bardziej do siebie, czy do mnie?

Chciałem grać na gitarze, podzielić się oddechem, albo złamanym groszem. Chciałem owinąć jej przeguby, mówić cicho dla innych, lecz głośno dla niej. Chciałem wyrwać ją z okowów złego snu, kłamać, że to wcale nie ludzie są źli, że to realia świata same w sobie. Chciałem zdjąć ciężar cierpień z tych wątłych barków, odłożyć na półkę, a za dnia ujrzeć, jak owy ciężar ucieka przez uchylone okno, gnany naszym śmiechem.

Chciałem uczynić wiele rzeczy, ale zdobyłem się jedynie na spojrzenie w dal.

– Dotknęłam raz miłości, wiesz? – jedwabistym głosem dotarła do sedna mnie, do sedna, jakie myślałem, że nie istnieje. – Ale wtedy wszystko zniknęło. Po prostu, bez pożegnania, tak jak na samym początku nie odważyło się zapukać do drzwi, tak teraz odeszło, zostawiwszy je otwarte na oścież, by dobre sny zerwały się ze smyczy i uciekły, by potrącił je samochód, by kałuża łez pokryła niebo.

Ludzi po bruku przesuwał czas, dniem kładli na nas pobłażliwy wzrok, popychając wzajemnie podobnych sobie, a nocą zaszywali ciała w domach.

Spostrzegłem w smutnych oczach tekst, zapisany drobnym drukiem, musiałem zbliżyć się, by odczytać go z suchych warg.

Onieśmielała, to pewne.

– Ciało to porcelanowa filiżanka – podjęła znów, brodząc spojrzeniem po szarych blokach. Na chwilę straciła kontakt. – Ale w mojej są tylko fusy.

Wiatr pokręcił głową, zerwał się z miejsca, podszczypując zimnem raz po raz nagie ramiona i policzki, mrożąc myśli. Pomyślałem wtedy: „Jestem pojemnikiem na nią, bo zgubiła filiżankę”.

– Powiem ci coś, choć milczysz. Jeśli kiedykolwiek muśniesz dłonią miłości, nadal nie będziesz wiedział jak smakuje, jaki ma kształt, czymże jest ona tak naprawdę. Zdradzę ci, że pachnie kimś – objęła kocem ciało. – Chodź gdzieś ze mną. Proszę.

Poszedłem. Pokonaliśmy parę przecznic i minęliśmy rumianą, białowłosą staruszkę, która rzuciła nam po garści cukierków, a my, z radością właściwą dzieciom, skierowaliśmy swe kroki ku huśtawkom i zjeżdżalni. Chcieliśmy przeżyć chwile wypełnione beztroską kolejny raz, odtworzyć stare kasety, na siłę wepchnąć je do odtwarzacza DVD, chociaż nie pasowały tam. Chcieliśmy, by nasze twarze pękały, gdy będziemy śmiać się i wykrzywiać. Chcieliśmy poczuć, że los to nic, że złączył nas przypadek, że złączył nas błąd, bo na tym właśnie osadzony jest wszechświat.

Nieśmiała dziewczynka podeszła do nas, gdy opisywaliśmy sobie wzajemnie kształty chmur. Dała gumy balonowe, włożyła ich kolorowe opakowania w szpary pomiędzy ogniwami łańcuchów od huśtawek, jakie równie dobrze mogłyby zaciskać się na szyjach, boleśnie, rozrywając skórę. Potem uciekła do rodziców na drugim końcu parku, a oczy jej zostały razem z nami, radosne i świeże, wcale nie przekrwione rozpaczą.

– Znów to robię – odparła moja towarzyszka, odgarniając splątane, krucze loki z twarzy. – Tak wiele mogę, widzisz? A jednak na dnie pozostały fusy. Resztka czegoś, co niegdyś egzystowało wewnątrz poszarzałej nicości dwojga serc.

– Pohuśtaj mnie – roześmiane oczy obserwowały, jak się podnoszę. Chciałoby się rzec: „I jak upadam”

Ale nie tym razem. Nie teraz, nie tu.

Barwy dzieciństwa ponownie pokryły strudzone twarze, odprysnął lakier przymusowej dojrzałości w świecie, gdzie siłą nas wepchnięto. Sami otworzyliśmy okno i wyskoczyliśmy, bez butów i kół ratunkowych, choć byli tacy, co mówili, że nie umiemy pływać, że utoniemy, że ciemna toń zamknie się nad głowami, że nie zdążymy wypłakać oddechów sobie wzajemnie, że ciała nasze pogrzebie rzeczny muł.

Trwaliśmy, bo tak trzeba było.

Nie zdradzaliśmy naszych imion, zatartych pomyłek w kartach historii, przywłaszczyliśmy sobie zaś wiatr i ziemię, ten zimny parapet pod wystawą sklepu z instrumentami, gdzie każdego dnia rozbrzmiewała „Lacrimosa” Mozarta.

Ktoś zechciał nagle wyrwać nas z nas.

– Odejdź – przeraził mnie własny głos, tak nieludzko ludzki, wyzwalający uśpiony strach. Strach, wrzucony na dno przepastnej kieszeni umysłu człowieka, chcącego w swym nieczłowieczym człowieczeństwie odebrać nam przebitą na wskroś rzeczywistość. Zranioną tępym, kuchennym nożem.

Rzekł, że zechciałby zdjąć czerwony koc i to, co kryło się pod nim.

Wstała już, by złożyć swe anielskie skrzydła i wsiąść do czarnego samochodu stojącego nieopodal, błyszczącego tym, czym mówiła, że się brzydzi.

Niby tłumaczyła mi, że przecież to jej życie, że jedynie czasem ma okazję oddychać płatkami śniegu, odlecieć gdzieś daleko, dalej, niż zalany krwią horyzont, ale w dalszym ciągu nie potrafiłem zaakceptować czarnej anielicy jako całości, a nie obłoku pozbawionego wad, przypiętego do korkowej tablicy jak informacja o kartkówce. Ona była jednak zwykłym ostrzeżeniem. Ujrzałem, że wsiada do auta, demonstrując czarne botki na obcasach i podziurawione rajstopy. Spostrzegłem JĄ w jej wielkich, smutnych oczach. Tylko tam.

Wróciła któregoś dnia, ale z początku zbyt zagubiona, bym mógł poznać ją jedynie po posklejanych kosmykach i szarym kapturze naciągniętym na głowę. Wodziła zlęknionym spojrzeniem po moich włosach, jakby chcąc doszukać się tam cząstki samej siebie, którą zgubiła gdzieś po drodze na dworzec, razem z biletem w jedną stronę i tradycyjną walizką obklejoną znaczkami pocztowymi.

Otworzyła drżące usta, a potem uciekła. Nim zdążyłem złapać ją za rękę, czy choćby krzyknąć, zniknęła za rogiem, a razem z nią nieodzowny fragment mojej układanki. Zamiotła nadzieje pod stół, tak jak matka kawałki zepsutej zabawki swego zapłakanego dziecka.

Myślałem, że oboje to odczuliśmy, lecz powróciłem na zimny parapet, a tam leżała kartka – wsunięta trochę pod szybę wystawy, wymięta, na której łzy i krew utworzyły tętniącą rozpaczą mieszaninę, niby czerwona akwarela rozcieńczona wodą.

„Nie mogę. Nie dziękuj, że odeszłam” – brzmiał wstęp pisanego na szybko bełkotu.

„Wiem, że nie będziesz mnie szukał. Odpuścisz jutro rano lub tej nocy, gdy zobaczysz, jak miło samemu spać na całej szerokości parapetu, jak miło rozprostować nogi, a nie oddawać swe ciepło czarnowłosej dziwce. Bo tym właśnie jestem. Na dworze jest zbyt zimno, by anioły mogły latać, a ja upadłam już dawno, kiedy próbowałam uciec od samej siebie”

Łzy wydrążyły ścieżkę w moich policzkach, tworząc wilgotne, zlewające się ze sobą mozaiki. Wstałem na drżących nogach, a ręce samoczynnie potargały ulotkę, na tyle której wypisano okrutną prawdę. Pochodziła ona z tutejszego teatru, więc tam też postanowiłem się udać, mimo, że jakaś na wpół obumarła cząstka mnie wyrywała się i wierzgała, próbując odwieść umysł od tego pomysłu.

Kto by jednak słuchał rozsądku, gdy serce wbijało w niego setki igieł?

Zarzuciłem więc kaptur na głowę i myśląc sobie, jaki to nie jestem stanowczy w swoich postanowieniach, uderzyłem pięścią w mur, lecz nie mocno, tylko tak dla zasady, po czym odszedłem w kierunku centrum, gdzie dniem i nocą w sercach ludzi żyła sztuka.

Po drodze zacząłem zauważać, że faktycznie, główna część miasta była namiastką sztuki, zarówno tej wartej zapamiętania, jak i nieoryginalnej, w całości lub po części skopiowanej z przeróżnych epok.

Rzucały mi się w oczy bilbordy, przedstawiające między innymi reklamy komedii romantycznych. Reżyserzy próbowali wmówić ludziom wiele rzeczy, tak jakby miłość dało się ich zdaniem w ogóle dotknąć, uchwycić w klatkach filmu, a potem zamknąć na taśmie niby ćmę w słoiku. Może to trochę prawda, może miłość nawet była taką ćmą, co lgnie do światła i nie pozwala ci zasnąć, choć czasem zwyczajnie jest. Po prostu jest. Trwa przy lampce nocnej, póki jej nie zgasisz, póki nie zaśniesz, zmorzony snem.

Mijałem kolorowe latarnie, równie barwne ławki, niekiedy z portretami sławnych osobistości, czy postaci fikcyjnych. Bukiety kwiatów, rozbite wazony, stosy starych książek. To wszystko odbijało się w moich zaszklonych oczach zamgloną przeszłością, kiedy jeszcze poezję czytywałem całkiem legalnie, nie musząc kraść tomików z pobliskiej biblioteki.

Nadgryziony bezwzględnym zębem czasu budynek teatru zdawał się być coraz bliżej. W rzeczywistości to ja przyspieszałem kroku, wciąż naiwnie wierząc, że doścignę przyszłość, zgubię przeszłość, albo zdepczę teraźniejszość mokrymi, szarymi tenisówkami bez sznurówek.

– Czego szukasz? – kobieta ściągnęła złotą maskę arlekina, kładąc dłonie na biodrach, podkreślonych szerokim, czarnym paskiem.

– Dziewczyny z czerwonym kocem – powiedziałem, a po chwili naszła mnie myśl, że gdyby mój szept był materialny, z trudem udałoby się wyłowić go spośród łagodnego szumu wiatru, nawet siatką na motyle.

– Poczekaj tu – głos całkiem inny, pozornie taki sam, lecz to niemożliwe, by czerń włosów wybielała, także zignorowałem podobieństwo, schowawszy się wśród ruin bezdennej ciszy. Kiedy arlekin ruszył w stronę legowiska samej władczyni twórczych umysłów — Sztuki — oparłem swój ciężar o, Bogu ducha winną, lampę uliczną.

Gołębie wydłubywały okruszki ze szpar pomiędzy płytkami chodnikowymi, tak jak ja próbowałem wyłuskać zbędne myśli ze szwów swego połatanego umysłu.

Przysypiałem prawie, więc zacząłem układać jej portret z wypalonych, zgniecionych i rozrzuconych po bruku petów. Wówczas wyszedł ktoś, trzymając na rękach czerwony koc, ale nie anioł.

– W środku jest coś dla ciebie. Od Tatiany. – A więc tak się nazywała?

– A ona? – wziąłem koc, wtuliłem się w niego, a potem znów przeniosłem pełen nadziei wzrok na arlekina.

– Nie chcesz tego widzieć.

Nie dała czasu na pożegnanie. Sama to zrobiła, lecz...

– Dlaczego?

– Zwyczajnie nie chcesz. Uwierz mi.

Wściekły, gwałtownie rozwinąłem koc i okryłem się nim niczym peleryną, a wtedy na ziemię spadł kubek. Dopadłem go najszybciej jak mogłem, ale łzy i krew nie dały rady posklejać z powrotem rozbitych fragmentów. W środku, między odłamkami, leżał przezroczysty woreczek, zawierający jasny proszek. A wewnątrz niego kolejna karteczka, tym razem kompletnie mokra.

„Po prostu zamknij oczy”

Posłuchałem jedwabnego śpiewu. Poprowadził mnie on wprost pod starą kapliczkę.

Całą drogę szedłem zahipnotyzowany z kawałkami kubka w obu kieszeniach bluzy, patrząc na swe poranione dłonie. I na co to wszystko?

Wsunąłem się do środka kaplicy, wyłuskałem z kieszeni torebeczkę, wypełnioną czymś sypkim i zupełnie białym. Momentalnie przygniecione niepewnością wspomnienia ulotniły się z mojej głowy, jak wiatr przemknęły pod kolebkowym, marmurowym sklepieniem, po czym uciekły, przelatując przez łuk.

Uwolniłem niemy krzyk, który gnieździł się we mnie od niezliczonych nocy, a niebo zaśmiało się grzmotem i piorunem, odpowiadając na wewnętrzne żale ulewą. Płakało? Nie wiedziałem. Nigdy nie miało chęci, a może czasu, żeby odpowiedzieć czymś innym, niżeli silnym wiatrem lub słońcem wdzierającym się w tył głowy podczas spaceru.

Ujrzałem nagle anioła, lecz anioła pozbawionego skrzydeł. Z pleców zwisały mu smętnie zakrwawione kikuty, a jego ręce zaczynały drżeć i rozpadać się, gdy podchodził bliżej. Twarz pękała w szwach przeszłości, włosy wypadały garściami, a nim opadły bezgłośnie na ziemię, były już czarnym pyłem. Mrugnąłem oczami parę razy, a za każdym razem zjawa wyglądała coraz marniej. Wypruwała żyły nędznymi pozostałościami przednich kończyn, rozszerzała paskudny uśmiech, lepkie wnętrzności obwiązywała wokół mojej szyi. Nie mogłem się ruszyć, nie chciałem, coś nie pozwalało, zablokowało możność jakiejkolwiek reakcji, prócz przyspieszenia oddechu.

Postać objęła krwią i mięsem moją twarz, zbliżyła do niej resztki ust.

– Po prostu zamknij oczy – znajomy szept wdarł się do zakamarków umysłu, rozdarł ciszę jak prześcieradło, odegnał blask zlęknionego księżyca.

Połączyłem swe stęsknione wargi z jej, zobaczyłem, jak siedziała sama nocą i dniem, jak powoli gasł w niej ostatni tlący się płomyk. Aż w końcu utopiła go sama, w alkoholu i tabletkach nieznanego pochodzenia. Zdmuchnęła swoją świecę, wypowiedziała życzenie. Czemu? Czemu zapomniała, kto dzielił z nią zimny parapet, czemu zapomniała, kto tulił ją do snu, gdy wypłakiwała sobie wszelkie nadzieje na to, że kiedykolwiek będzie dobrze? Oszukiwała. Łgała nawet bez nut i linii melodycznej, podsuwała pod nos swoje sfabrykowane zaufanie, uczucie, spryskany perfumą fałsz. Stąpała po klawiszach fortepianu, wyśpiewując moją klęskę zawartą we własnej. Koniec końców, sam złapałem ją za dłoń, gdy tonęła w niełaskach świata, choć sam również nie byłem o wiele lepszy.

Zamknąłem oczy, zatrzasnąłem wrota umysłu, a te zatrzęsły się pod natłokiem kolejnych hord rozpaczliwego wołania o pomoc.

Wtedy narkotyk przestał działać, przestało działać również światło.

Tylko rzeczywistość nieprzerwanie stała podłączona do prądu, drwiąc ze mnie kolejny raz.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 9

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (18)

  • Karo 30.08.2016
    Super ;) Bardzo mi się podoba :D Szczególnie ostatnie zdanie. Teraz widzę poziom tej bitwy i to, jak bardzo różni się z moim :P Gratuluję pięknego opka.
  • 60secondsToDie 30.08.2016
    Cieszę się, że przypadło du gustu :D
    E tam, nie zniechęcaj się :F Zaraz przeczytam Twoją.
  • Karo 30.08.2016
    60secondsToDie Nawet anonimek Cię odwiedził :D Masz branie!
    Ja się nie zniechęcam... Dalej wierzę, że mogę coś osiągnąć, ale no nie oszukujmy się: jestem tutaj, by się szkoli, a nie wygrywać :D
  • 60secondsToDie 30.08.2016
    No widzisz... Jestem sławna :'D
    Karo, to tak jak ja :P Daleko mi do perfekcji.
  • Nazareth 31.08.2016
    Dobry tekst, poetycki, przywodzący na myśl narkotyczną malignę. Nagromadzenie, abstrakcyjnych metafor nadało mu świetny, trochę bajkowy kimat.
  • 60secondsToDie 31.08.2016
    Czyli wyszło tak, jak chciałam. To dobrze c:
    Dzięki za opinię :D
  • NataliaO 01.09.2016
    To był piękny tekst. Każde słowo, zdanie wciągały i wciągały coraz bardziej, czuło się piękne głębokie emocje;
    Cały tekst był doskonały. Genialnie piszesz. Czytało się przyjemnie, lekko, wzruszałam się przy czytaniu.
    Idealne, emocjonalne metafory, np. „Jestem pojemnikiem na nią, bo zgubiła filiżankę”.
    5:)
  • 60secondsToDie 01.09.2016
    Bardzo mi miło, dziękuję! Wiem, że może tekst nie wzbudził takich emocji jak we mnie, bo był trochę osobisty na paru płaszczyznach, ale jednak dobrze, że uczucia zawarte w tej historii są odczuwalne. To największy komplement.
    Dzięki jeszcze raz.
  • NataliaO 01.09.2016
    60secondsToDie To ja jestem wdzięczna, że mogę takie teksty przeczytać. :)
  • Iskierka 01.09.2016
    Przyznam szczerze, że czytałam ten tekst już wcześniej, ale nie wiedziałam, co napisać. Teraz mogę powiedzieć, że zgadzam się z Natalią. Cieszę się, że mogłam to przeczytać. :)
  • 60secondsToDie 01.09.2016
    Dziękuję ;-;
  • KarolaKorman 01.09.2016
    Bardzo smutny, ale piękny tekst, 5 :)
  • 60secondsToDie 01.09.2016
    Dziękuję. Może dziwnie to zabrzmi, ale cieszę się, że jednak ten tekst wzbudził smutek u kogoś innego niż u mnie.
  • Jared 17.09.2016
    Ten tekst jest wartościowy, ale wymaga dużej empatii w czytaniu. Nie jest to rozrywka w sam raz na raz, trzeba wracać, dopowiadać i uważnie śledzić wydarzenia. Niełatwy, ale przyzwoity. Z resztą opinii wstrzymam się do ogłoszenia wyników, to już pojutrze! :D
  • ausek 19.09.2016
    Przeczytałam i posmutniałam. Faktycznie, momentami musiałam przeczytać fragment drugi raz. Nie jest to tekst, który wciąga i nie wiadomo kiedy się kończy, a raczej refleksyjna próba przekazania emocji przez autora towarzyszącą pewnym wydarzeniom. Piszę próba nie dlatego, że uważam, iż Ci się to nie udało, raczej mam na myśli tekst, który nie jest dla każdego. Trzeba mieć otwarty umysł, by wyłapywać pewne niuanse, przy czym nie pomijać istotnych szczegółów zawartych w słowach autora - Twoich. Mnie się podobało choć nie ukrywam, że analiza zajęła mi więcej czasu, niż przy czytaniu innych bitewnych tekstów.
  • Anonim 20.09.2016
    W związku z tym, że zupełnie się nie wyrobiłam, wrzucam tak ocenę jako sam komentarz, nie jest ona wliczana do wszystkich, ponieważ część pojawi się dopiero potem. Inaczej - nie jestem sędzią, by nie przedłużać i nie robić szumu, a czytelnikiem, który po prostu napisał rozbudowany komentarz :) (czyt. tak, to minka nienawiści dla samej siebie :_:)

    60secondtodie — interpretacja

    Spójność fabularną — (-5-5) — 5
    — Akapit pierwszy (dosłownie) — pierwsze kilka słów nie pozwala mi się wczuć, dokładnie jedno słowo sprawia, że rzeczywistość karze mi przybrać innego toku myślenia. Zatrzymuję się i sama, prawie dosłownie — nie wiem, co myśleć. “Utknęła w śnie na jawie niby płatek śniegu” — “niby” odrywa mi delikatność i płynność tutaj. Nadrabiasz to jednak potem. Podoba mi się przejście do epitetowego fragmentu, nie żałujesz obrazu. Widzę kobietę utkwioną gdzieś w swojej rzeczywistości, zatraconej w niej, a raczej leniwie czekającej na rozwiązanie: ale czego? To pytanie pozwala mi dalej sunąć przez tekst. Mam przed oczami osobę, która nie chce widzieć siebie, którą widok ten nawet nie rani, ale jest jedynie zaobserwowanym, choć nie przyjętym odbiciem.
    Co pozwala mi jeszcze pozytywnie odebrać początek? Zestawienie słów, tych pierwszych coraz to ciemniejszych odcieni, choć tutaj zastanawiam się czy zrobiłaś to specjalnie, czy przypadkowo, ale mieszanina śniegu, brudnej bieli, jednakowych pór roku i kruchych ciast tworzy gamę — gamę pozbawioną kolorów, ale sprawiającej wrażenie gnijącej kartki papieru. Mamy najpierw ją białą, potem subtelnie poplamioną, potem chluśnie kawa (jesień), popalcujemy (wiosna), coś wyblaknie (lato) i resztki bieli (zima) — ale to przykład, pierwszych moich skojarzeń — na końcu mamy ciasto, kruche — kruche dla mnie jest oznaką cienia pagórków, taki beż pocieniowany. Podoba mi się ten obraz, zwłaszcza że karzesz mi odbijać go w lustrze i zderzyć z ciałem (“wówczas (...) palcem dotykała drżące usta”).
    Wniosek: dobry początek, początek bez koloru, choć delikatny pomimo nikłej tajemnicy, która na razie (mam przeczucie), że jest fałszywa.

    Akapit drugi (dosłownie) — tu widzę sprzeczność z początkiem, który mówił “stoję, nie ruszam się, stoję psychicznie, trochę boję się ruszyć” (z tego względu wydaje mi się nawet, że użyłaś “sieci pajęczych”), ale tutaj nie widzę tego, jest ruch, jest sprzeczność, jednak jest ta sama melancholia. Ten sam głaz, który rzuciłaś na ramiona bohaterki, z którym teraz pokazujesz mi, że nie wie, co z nim zrobić, a uważała siebie za coś pięknego, teraz jednak to zniknęło. Obraz nędzy i czerwony koc — ciekawe zestawienie, choć czekałam na kolor. Stawiałam na czerwień i otrzymałam czerwień. Nie wiem, czy zrobiłaś to celowo, jednak zmysł “artysty” od razu wyczułby kolorystykę — biel, szarości, czerń, beż i czerwień (i tu również krwawa czerwień). Stawiam, że będzie ona ważna i potem, ale zobaczymy.

    Akapit trzeci (od "skrzydła przymarzły mi do wspomnień" do "ciężar ucieka przez uchylone okno, gnany naszym śmiechem")— Snujesz, powoli sprawiasz, że czytelnik albo zaczyna się tu denerwować, albo fascynować. Dlaczego? Ponieważ idziesz tym samym tempem, tym samym klimatem metafory. Powoli, nie skacząc, nie wybijając się obraz zaczyna się formować. Tutaj widzę rodzinę, widzę matkę i syna, albo widzę kobietę i mężczyznę, który nie może jej mieć. Wizja matki i syna jednak uderza we mnie bardziej. Kobiety starszej, choć nie całkiem, kobiety, która gdzieś straciła swoją młodość (porównanie do anioła), została sama bez życia, zatracona w idealnym odbiciu lustrzanym, który powoli tracił się jej z oczu. Bardzo mi się to podoba, powiem więcej poszłabym dalej. Jeśli ten tekst będzie utrzymywany w tej tonacji, w tej wizji (chociaż może odbiegać od twojej, ale jeśli zobaczę w mojej logiczne nawiązania — mam nadzieję, że zrozumiesz) będzie to jeden z moich ulubionych tekstów. Zwłaszcza że mogę ujawnić takie myśli po trzecim krótkim fragmencie. Brawo.
    Jeśli chodzi o mężczyznę to przede wszystkim pomyślałam o bezradności i cofaniu się, nawet o strachu wynikającym z miłości (tutaj pojawia się pytanie jakiej: tej romantycznej czy też czystej troski, uczucia miłości wobec członka rodziny, instynktu wobec ochrony bliskich). “Podzielić się oddechem” na pierwszy rzut oka, człowiek ma wizję pocałunku, wizję bliskości seksualnej niemal, jednak w zestawieniu z gitarą i groszami sprawia, że widzę rozmowę, rozmowę o uczuciach, o których sam nie ma pojęcia, jakby ta osoba była dalej — wiedziała więcej, była gdzieś nad, a jednocześnie pod ze względu na wiedzę. Dystans, który każe mężczyźnie być z tyłu, choć chciałby zasłonić ten ponury nastrój, choć może tutaj być też nieśmiałość względem “piękności”.

    Akapit czwarty (od "dotknęłam raz miłości wiesz?" do "onieśmielała, to pewne") — Dotknęła, ale nie poczuła, coś każe mi zwrócić na to uwagę. Dotknęła miłości, mogła ją zatem po prostu zobaczyć u kogoś i spróbować dotknąć, jednak samej jej nie poczuć. Tutaj też mogła dotknąć czyjejś, ale nie poczuć jej w sobie. Dotknęła — dystans, strach, a za tym dziwna ciemność, która odgradza kobietę od reszty, ponieważ skoro dotknęła, to dlaczego nie poszła dalej? Skoro zrobiła to raz, to coś musiało ją przestraszyć, że nie zrobiła tego znowu. Ładnie łączy mi się to z kolorystyką na samym początku, która zwróciła moją uwagę. Coś sprawiło, że stała się brudnym płótnem, na którym inni bali się malować, a tych co się zbliżali odrzucała.
    Tylko dlaczego te słowa tak dotarły do mężczyzny? Dlaczego dotarły do sedna? Jaka odpowiedź się w nich kryła, że jego reakcja była tak wyolbrzymiona, że powtórzyłaś nam nawet słowo “sedno”.
    Kobieta dotknęła miłości, która sprawiła, że wszystko zniknęło.
    I tutaj zaczynają się schody i niepasujące do żadnej wizji puzzle — dotknęła, ale to miłość sprawiła, że wszystko zniknęło wokół, a ona została, czy też miłość sprawiła, że zniknęło wszystko łącznie z nią. Słowo “ale” kojarzy mi się ze sprzecznością, zestawieniem mniej lub bardziej sprzecznych rzeczy, jakimiś warunkami do negocjacji — jednak nie ze niezmienną ciągłością. Dlatego coś nie gra mi tutaj jeśli biorę pod uwagę resztę słów: “bez pożegnania, tak jak na samym początku nie odważyło się zapukać do drzwi, tak teraz odeszło, zostawiwszy je otwarte na oścież, by dobre sny zerwały się ze smyczy i uciekły, by potrącił je samochód, by kałuża łez pokryła niebo.” — Nie wszystko zniknęło, jasno pokazujesz nam, że zostało coś, co sprawiło, że bohaterka odbijała się w lustrze, odbijała się widząc siebie zranioną i dziwnie stałą.
    Później jest jedno zdanie, to jedno zdanie zupełnie oderwane od reszty psuje ciągłość. Wydaje się wepchnięte na siłę, nierozwinięte, rzucone wprost w tekst, by było. Po prostu. Rozwinęłabym je, dodała pełniejszego obrazu, tak jak zrobiłaś to na początku z kobietą i przestrzenią. Rozwinęłaś to, uderzając i kształtując mi przed oczami bohaterów. Tutaj jednak tego nie widać. Zdanie, co prawda jest ładne, pełne ciekawych metafor, ale opisuje ciągłość dnia. Ciągłość dnia, która nijak pasuje mi tutaj do początku. Dodałabym trochę więcej, wycisnęłabym z tego kawałka, dodała ruch kobiety, zbliżenie na nią. Cokolwiek, aby nie było to zdanie nagie i pozostawione na środku ulicy, jednak istniało. Współpracowało z tekstem.
    Potem wracasz do tej samej scenerii, tym razem zwracasz uwagę na mężczyznę. Tekst dostrzeżony w oczach kobiety aż prosi się o kontynuację. Dlaczego tekst? Dlaczego tak? Metafora wydaje mi się dodana ze względu na to, że pięknie brzmi, bo naprawdę sama w sobie bez kontekstu jest niesamowita. Patrząc jednak na styczność z resztą, zbyt oderwana — nie mająca swoich korzeni w tekście. Tym sposobem ten fragment od “Ludzi po bruku…” do “suchych warg” sprawia wrażenie dodanego albo po prostu jest twoim zastojem, może zastanawiałaś się: co dalej? Jak to najlepiej ująć?
    Zobaczymy potem, może uda mi się odnaleźć nawiązania i odpowiedzi, na razie to moje odczucia.

    — Akapit 5 ( od "ciało to porcelanowa filiżanka" do " chodź ze mną proszę" ) — Porównanie do porcelanowej filiżanki ładnie komponuje się z początkiem, czuję powrót do sunącej się z cieniem atmosfery i dziwnego psychicznego ujęcia bohaterki, dzięki temu teraz czuję trochę ulgę, że mogę nadal uczestniczyć w czymś, co zauroczyło mnie na wstępie. Tutaj ładnie wkomponowałaś bloki, właśnie o coś takiego rozchodziło mi się w poprzedniej uwadze — dzięki temu, jako czytelnik, czuję że panujesz nad puzzlami, które układasz.
    Gdy pojawiają się myśli mężczyzny, że jest pojemnikiem na fusy kobiety, która została straciła filiżankę, znowu mam wizję starszej pani, którą próbuje ratować syn. Późniejsza wypowiedź kobiety jeszcze bardziej mnie do tego przekonuje. Wydaje się znowu ponad, wydaje się górować doświadczeniem, rozumieć uczucia nawet mężczyzny, pewna siebie, choć rozsypana. Tajemnicza i wyciągnięta z baśni, choć sama zupełnie potracona w swoim świecie, ponieważ rzucając metaforami daje nam możliwość rozumienia jej na miliony sposobów, nic nie podaje wprost, ukrywając haczyk. Jakby próbowała być ponad, próbowała być autorytetem i tajemniczością. Sama nakładała na ramiona swój płaszcz, który stara się zrzucić natura (tutaj: “wiatr pokręcił głową, zerwał się z miejsca, podszczypując zimnem raz po raz nagie ramiona i policzki, mrożąc myśli”.

    — Akapit 6 (od "Poszedłem" do "(...) a oczy (...) radosne i świeże, wcale nie przekrwione rozpaczą") — Tutaj mamy nawiązanie do bliskości, podoba mi się nawiązanie, a raczej porównanie wspomnień do kaset. Jest w tym coś uroczego, co pozwala nam zupełnie oderwać się od ciężkiego słownictwa kobiety. Potem jednak pojawia się dziewczyna (nieśmiała!) dająca im gumy balonowe. Dlaczego? Gumy balonowe kojarzą mi się albo z czymś co stara się być balonikiem, jednak usilnie jest trzymany pomiędzy wargami — nie może odlecieć, a utkwione w łańcuchach mówią mi, że to dzieciństwo ich zniszczyło. I teraz znowu wie interpretacje: nastoletnia miłość nie powinna się rozpocząć, ponieważ ich niewinne dusze zostały zagnieżdżone w śmiertelnej pułapce. A druga: partner (mąż? czy po prostu kochanek?) zniszczył piękno więzi pomiędzy dwojgiem członków rodziny, sprawił, że początkowe szczęście zaczęło gnić.

    — Akapit 7 (od "Znów to robię" do "ktoś zechciał nagle wyrwać nas z nas") — fusy — “resztka czegoś, co niegdyś egzystowało wewnątrz poszarzałej nicości dwojga serc” — Kobieta wydaje mi się niezdecydowana, jakby po części gubiła się w swoim świecie. Dotknęła raz miłości, skosztowała jej na tyle, aby wszystko inne nagle przestało istnieć (przyjmijmy, że razem z jej stabilnością osobowościową, dotknięcie sprawiło, że się zatrzymała nie mogąc ruszyć dalej), tutaj znowu jednak to pogłębia, zniżając wszelkie uczucia do szarości, do nijakości — i tutaj również to dzieciństwo, czyli patrząc na to, Kobieta nigdy nie widziała niczego w miłości, była dla niej elementem zwykłej ciekawości, tak jak dziecko pierwszy raz dotyka butelki i pyta się: co to jest? Ona dotknęła tak miłości, która ją przeraziła, przeraziła, zniechęciła do tego stopnia, że się zatrzymała, zatrzymała się tracąc pozytywnym obraz dzieciństwa, może teraz chce do niego wrócić? Dzieciństwo tutaj wydaje mi się powiązane z filiżanką, a filiżanka z ochronnym pancerzem, z zasadami, które ktoś wpajał, ale ona przestała w nie wierzyć. Może matka mężczyzny żali mu się, ze swojej przeszłości, bo w końcu mogą porozmawiać na równi? Albo ukochana mężczyzny czuje dobitnie samotność i szuka metaforami jedynego światła zrozumienia, ale! Ale nie chcąc zostać zrozumianą — skąd te metafory i język “ponad”.
    Od “Barwy dzieciństwa” do “Ktoś zechciał nagle wyrwać nas z nas” bardzo podoba mi się ten fragment, choć dopiero tutaj widzę wyraźne zarysowanie do miłości romantycznej. Mój zapał trochę opadł, ponieważ opowiadanie przybrało wymiar wielu podobnych, jednak opisanego metaforami, a w ten sposób mam poczucie takiej pustki i trochę zawiedzenia. Podoba mi się jednak opis tej miłości, ten, który zawarłaś w przytoczonym fragmencie. Przeplotłaś ze sobą niezauważalnie niemal uczucia i wspomnienia, emocje i marzenia, a nawet może i cele. Ujęłaś w czterech akapitach całe ich uczucie i prawdopodobnie cały tekst, jednak niepokoi mnie jedna rzecz — nie widzę tematu. Ujęłaś go w jednym zdaniu, ale nie ma ono potwierdzenia na razie w dalszym tekście. Nie ma opisu przypadku, nie ma tego błędu, a może ich błędem było zetknięcie? Jednak, tutaj mamy sprzeczność, skoro to miłość romantyczna, to dlaczego kobieta jest taka chłodna? Dlaczego raz postrzega to jako miłość, a raz jako nic? W tym samym czasie? Nie widzę tutaj przyczyn i skutków, gubią się gdzieś po drodze od pierwszych zdań. Początek teraz wydaje mi się zupełnie niejasny, ponieważ kobieta mówi “dotknęłam raz miłości”, jeden raz — raz. Po prostu, nic więcej, ten jeden raz mógł się kojarzyć z dzieciństwem, jednak potem mówi: “resztka czegoś, co niegdyś egzystowało wewnątrz poszarzałej nicości dwojga serc” — poszarzałej nicości, taki odcień miała dla niej miłość? Nie widzę tutaj tej bliskości, tego powiązania, tego wspólnego mianownika, który mógłby usprawiedliwić “my” w tym pięknym fragmencie. Nadal, pomimo wszystko, to był tylko “on”, kobiety tam nie było, możliwe, że jedynie fizycznie, możliwe, że wyidealizowana została przez mężczyznę już wtedy. Podniesiona do rangi “ponad”, postawiona na szczycie, mimo to ona nie widziała w nim nikogo. Był dla niej kolejnym, szarym pierwiastkiem, próbowała go dotknąć, ale przestraszyła się/zniechęciła i zostawiła. Teraz metaforami odsuwa go od siebie, ale on wraca i pragnie wrócić na więcej.

    — Akapit 8 (od " Odejdź" do "tylko tam") — Obsesja i zagubienie zatraconego w miłości mężczyzny, to jedynie przychodzi mi na myśl. Opowiadanie zaczyna być proste, ujęte jedynie w piękne słowa, ale proste, co troszkę boli, choć jednocześnie cieszy, ponieważ nie trzeba wysilać się, a jednocześnie gdzieś musi być haczyk, zawsze jest haczyk. Metafory w sumie teraz ratują dla mnie całość, ponieważ są przyjemnym głównym obiektem mojego zainteresowania.
    Ujawniony został strach mężczyzny, męska postać została obdarta, okiełznana i dziwnie naga. Pozbawiona tajemniczości i cienia, dziwnie spójna i prostolinijna — przewidywalna. Kobieta jednak nadal pozostawia w mojej głowie pytanie: dlaczego ucieka?
    “Spostrzegłem JĄ w jej wielkich, smutnych oczach” — to każe się zatrzymać i zastanowić, popłynąć wyobraźni, pójść o krok dalej, pomimo zakończenia.

    — Akapit 9 ( od "wróciła któregoś dnia, ale z początku zbyt zagubiona" do "zdepczę teraźniejszość mokrymi, szarymi tenisówkami bez sznurówek")— Piękny list, kolejna perełka w moich oczach, choć pokazująca nam coraz to jaśniejszy obraz kobiety. Romantyczna historia jakby taka sama, podobna do innych, widząca uciekającego królika, który próbuje udawać lwa i lwa, który jest królikiem. Oboje są tym samym, a jednak uwikłani w swoje wizje i iluzje brną przed siebie oskarżając świat i raniąc drugiego. Słodkie jest to po części, szczególnie moment, w którym mężczyzna wyrusza na poszukiwanie kobiety.
    W sumie z moich prywatnych obiekcji, to ten fragment tekstu nazwany przeze mnie “akapitem 9” był najdłuższy a najmniej objętościowo się na jego temat opisałam. Coraz bardziej mam wrażenie, że całość straciło swój smaczek, taki dryg, który kazał zapalać ogień w oczach. Coś co pozwalało gnać za tekstem, tak jak zakochany gnał za tajemniczą kobietą. Czuję, że coś ujęło się Twojemu dziełu, nie w metaforach, ale w akcji. Coś, co myślę, że na koniec nadgonisz, ale tutaj w samym środku straciło rozpęd i niebiańską atmosferę. Nie wiem, jak inaczej mogłabym to określić.

    — Akapit 10 (od "Czego szukasz?" do "Zwyczajnie nie chcesz, uwierz mi") — W rozmowie pomiędzy mężczyzną a kobietą o głosie podobnej do “Niej” jest coś innego, jednak realistycznego, pomimo czerwonego kocu, znowu ubranego w szarą rzeczywistość, otoczoną zwykłymi słowami, a dzięki temu dziwnie wyrwaną z całej otoczki niebezpiecznej iluzji. Za spokojnie jednak jest na słowa zawarte w rozmowie — kobiety. Zostało także ujawnione imię bohaterki, nie powiem byłam niemal pewna, że utrzymasz to w tajemnicy, pozwolisz wyobraźni popłynąć na tyle daleko, aby widziało jedynie obraz bohaterki utkwionej w lustrze.

    — Akapit 11 ( od "Wściekły, gwałtownie rozwinąłem koc" do "Poprowadził mnie on wprost pod starą kapliczkę") — Ładne podsumowanie metafory w fusami oraz zestawienie go z wściekłością bohatera, nawet mogłabym powiedzieć, że z bezradnością. Powoli stawiasz sprawę jasno, prowadzisz do końca, sprawiając, że moje myśli krążą wśród śmierci ich obojga. Choć bardziej ciekawi mnie jaką kropkę postawisz nad mężczyzną. Urzekł mnie jednak sposób wyrażania się w piśmie Tatiany, jest w tym wyzwanie, ucieczka i gonitwa — obie razem splatane. Wszystko ujęte w tajemnicę, od której nie potrafiła się oderwać, tak jakby nie potrafiła powiedzieć samej sobie prawdy na temat siebie. Ubierała prawdę w piękne słowa, aby brzmiała zachęcająco, brzmiała inaczej i była inaczej odbierana, aby ona nie była zwykła. Tutaj wrócę do barw jakie ukazałaś mi na początku — nijakie, barwy, do których możesz dopasować de facto cokolwiek, możesz je poskładać razem i rozdzielić, możesz dodać żółć, róż, fiolet — wszystko. Myślę, że w tym tkwiła zagadka kobiety. W kłamstwie, w kłamstwie, które jest smutne i tragiczne. Kłamstwo tworzące pajęczą sieć, kaleczące usta, które wypowiadały ciągle metafory. Raniły bladą twarz, którą ludzie zaczęli postrzegać inaczej. Tatiana stała się odbiciem w lustrze (przypomnę cytat z początku: “Chłodnym palcem dotykała równie chłodnego szkła, a to powoli pękało w jej umyśle, rysy tworzyły pajęczą sieć, kalecząc drżące usta, raniąc bladą twarz i powieki utkane z babiego lata”). Ogromny plus za połączenie tego dość intrygującymi nitkami, jestem pod wrażeniem.

    — Akapit 12 ( od "Całą drogę szedłem zahipnotyzowany z kawałkami kubka" do końca) — Koniec choć spodziewany to mocny i solidny, dający do myślenia, stawiający wyraźną kropkę na końcu, a przez to zakończenie historii. Myślę, że wyżej napisałam już wszystko w trakcie, teraz musiałabym to wszystko powtórzyć, ponieważ w akapicie tym pojawiają się wszelkie moje przemyślenia zwarte w jeden trzon. Nadal jednak nie poznałam odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Pozostawiłaś ten puzzel daleko od układanki, dając czytelnikowi wolną interpretację, albo zagnieździłaś go w metaforach znanych i rozumianych tobie? Wszystkie odpowiedzi poniekąd mogą być prawdziwe. Niemniej, pomimo spadku środkowej formy, tekst był bardzo dobry. Był trudny, był snem ujętym metaforami, a przez to, jak wspomniałam na początku — można było go postawić w negatywie od początku, ponieważ było tego dużo. Bardzo dużo, wielość porównań, aluzji, “iluzji” postawiłaś przede mną. Cieszę się poniekąd, że na początku (choć nie wiem, czy specjalnie to zrobiłaś) postawiłaś dwa równolegle toki interpretacji, dodało to smaku, który co prawda potem przeszedł na zwykłość i nijakość, ale świetnie nadrobiłaś to nawiązaniami do początku i zespoleniem w całość. Tak jakby tekst brał na początku głęboki wdech, potem wypuszczał powietrze, by znowu go zabrać.
    Miło było pierwszy raz zajrzeć do twojej bitwy, jeśli dobrze pamiętam nie spotkałyśmy się jeszcze w ocenie.

    Przypomnienie — zauważenie zbieżności i płynności fabuły:
    “Spostrzegłem w smutnych oczach tekst, zapisany drobnym drukiem, musiałem zbliżyć się, by odczytać go z suchych warg” (przed porównaniem ciała do filiżanki) — akapit 4
    “Spostrzegłem ją w jej wielkich, smutnych oczach” — Akapit 8
    Rozwiązanie: “A wewnątrz niego kolejna karteczka” (w kubku) — Akapit 11
    Uzupełnienie: “Połączyłem swe stęsknione wargi z jej, zobaczyłem(...)” — Akapit 12
    Ładne zapętlenie się wątku metafory.

    “Dotknęłam raz miłości, wiesz? Ale wtedy wszystko zniknęło.” — DO negocjacji!


    Perełki: “Chciałem zdjąć ciężar cierpień z tych wątłych barków, odłożyć na półkę, a za dnia ujrzeć, jak owy ciężar ucieka przez uchylone okno, gnany naszym uśmiechem”
    Perełki: “Spostrzegłem w smutnych oczach tekst”


    Styl — (1-10) — 6/10
    Tutaj mam mieszane uczucia, pomijając błędy, chciałabym najpierw wypowiedzieć się w kwestii zdań i ogólnego skupienia na moich wrażeniach. Mówiłam Ci już, że w metaforycznym stylu kryją się pułapki, w którą już po kilku pierwszych akapitach tekstu można było się zagnieździć, mówiąc: “za dużo tego!” Autor jednak mówił: “Tak ma być”. Osobiście bardzo lubię takie teksty, stanowią swoiste wyzwanie, moją (egoistycznie mówiąc) zagadkę, ponieważ czytelnik zawsze interpretuje zagnieżdżony we własnych skojarzeniach. W ten sposób doszukałam się satysfakcjonującej liczby “sieci pajęczych” w Twoim utworze. Twój styl natomiast momentami, stawał się jakby przymuszony, taki pokruszony, że trudno było stwierdzić, czy na pewno rzuciłaś wyrazami tam, ponieważ tak podpowiadało serce/rozsądek czy po prostu ze strachu, że ktoś powie: “a tego nie ujęłaś”. Mam wrażenie, że jak popłyniesz, to obraz wydaje się pewniejszy, wyraźniejszy i silny (np. koniec — akapit 12). Jak pisałam, osobiście bardzo lubię takie teksty, jednak większość wypomni Ci przerost metafor i to będzie uzasadnione. Choć jestem bezgranicznie zakochana w iluzjach poetyckich, to nie może być ich natłok, nie można sprawiać, by stały się czymś normalnym, nijakim, nieujętym czymś szczególnym. Nakładając metaforę na metaforę i podpierając ją metaforą, sprawiasz, że tekst zatraca w sobie perły, niektóre w nich odnalazłam, choć myśląc dłużej nad tekstem, jestem pewna, że poznajdywałabym ich więcej, jakby były odpowiednio wyszczególnione.
    Błędy:
    “a ja usiadłem obok, na tym samym zimnym parapecie” — nie powinno być przecinka
    “podzielić się oddechem, albo złamanym groszem” — bz przecinka
    “spostrzegłem w smutnych oczach tekst, zapisany drobnym druczkiem” — bez przecinka
    “wyłuskałem z kieszeni torebeczkę, wypełnioną czymś sypkim” — bez przecinka

    Wewnętrzną spójność logiczną opowiadania — (-5-5) — 5
    Wszystko łączyło się w całość, podparte na fundamentach, obramowane i oplecione ścisłym bluszczem, który dopuszczał właściwie jedną niewiadomą w tekście. Jestem pod wrażeniem spójności i tego szkicu, który trzymał się racjonalnych (choć można to stracić przez metafory) sytuacjach. Zarówno mężczyzna i kobieta byli stali, nic w ich zachowaniu nie sprawiało wrażenia oderwanego, wręcz przeciwnie, w pewnym momencie nawet mężczyzna stał się przewidywalny, a sama domyślałam się, co stanie się z kobietą.
    Zbieżność z tematem — (0-5) — 1
    Tutaj niestety nie potrafiłam wyłapać nic, prócz jednego zdania:
    “Chcieliśmy poczuć, że los to nic, że złączył nas przypadek, że złączył nas błąd, bo na tym właśnie osadzony jest wszechświat” — nie zostało ono poparte, według mnie, elementami, które sprawiłyby, że tekst przybrałby wyraźnego kształtu wobec tematu. One po prostu były, ukryte gdzieś, jednak niepokazane całościowo. Temat to nie jest jednak fragment powieści, a jej całość. Tutaj to zdanie nie przeplatało się przez cały utwór, nie łączyło się z wątkami, stanowiło po prostu stwierdzenie niepoparte czymś więcej. Brakowało mi tego więcej, abym mogła tutaj dać wyższą ocenę.
    Estetyka tekstu — (0-3) — 3
    Nie mam zastrzeżeń, podobały mi się jednozdaniowe akapity, które kazały się zatrzymać na chwilę.
    Zgodność opowiadania z odgórnie narzuconymi zasadami bitwy — 1
    Dodatkowe zadania — (0-1)

    Podsumowanie: 6 + 5 + 1+ 3 + 5 + 1 + 0 = 21
  • 60secondsToDie 20.09.2016
    O Boże, pozwól, że przeczytam ten arcycudowny komentarz jutro, albo nawet w weekend ;-;
  • Anonim 20.09.2016
    60secondsToDie, nie mów hop! Sama jestem ciekawa, czy trafiłam w interpretację, czy się do niej choć trochę zbliżyłam, ponieważ nie ukrywam "Ona" była naprawdę świetnym tekstem w moich oczach.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania