Bitwa literacka 9.0 - Motylek

Przemknąłem nad morzem barwnego kwiecia na swych skrzydłach z babiego lata, lekki, jakoby niewidzialny, pozornie beztroski, umilający purpurowy brzask płynnym trzepotem maleńkich, ażurowych witraży. Przenikały przez nie blade pasma słońca, niby pukle płowowłosego dziewczęcia.

Piękno mozaiki łąk, które mijałem, było przeciętnym urokiem, przeznaczonym jedynie dla niewymagających ludzkich oczu, nie motylich.

Jednak nawet, gdybym chciał, nie mógłbym myśleć o czymś tak trywialnym, jak czar błoni, podczas gdy mój umysł od trzech lat istniał tylko jako skromna iluzja, niewielka, mglista pozostałość po przeszłości. Wiedziałem tylko jedno. Ta postać była dla mnie celą, karą, nieprzemijającym więzieniem. Stałem się niewolnikiem własnego ciała, zmuszony do końca swych nędznych dni eksplorować bezkresny błękit przestworzy.

Nie potrafiłem choćby solidnie zakląć, ani widać z siebie żadnego innego odgłosu, potrafiącego urealnić moje jednostajnie ponure samopoczucie. Czyż motyl nie winien kojarzyć się z wolnością, nieograniczoną swobodą, wyzwoleniem, niezależnością? Niezwykle prawdopodobne, chociaż z perspektywy takiego skazańca jak ja, wydaje się to zupełną abstrakcją.

Lecz dość tego. Koniec moich egzystencjalnych rozrzewnień. Zauważyłem, że im więcej myślę, tym mniejszą posiadam świadomość ruchów i samego jestestwa. Niech będzie to argumentacją mego wewnętrznego milczenia.

Dumałem długo, zdążyła nadejść noc. Ciemna, wręcz czarna, a na tle tego mroku księżyc barwy krwi. Nie jestem pewien, ale gdzieś w czeluściach jaźni posiadam niejasne przeczucie, że to właśnie jest barwa krwi. Ciemna purpura, prześwity czerwieni, niekiedy nieco bielsza jucha, z tętnicy?

Zawisłem w powietrzu, nadal przecinając je skrzydłami.

Zdawałoby się, że kuliste lico miesiączka obserwowało mnie swym wprawnym, niewidzialnym okiem. A może ono całe było okiem, wielkim boskim wejrzeniem?

W jednym momencie zapragnąłem do niego dotrzeć. Zawędrować aż do kuszącej, zarumienionej twarzy księżyca i ucałować jego wąskie, szkarłatne wargi, tak dalekie, niedostępne, lecz również zniewalająco uwodzicielskie.

Za każdym razem, gdy zbierałem się do lotu, coś mnie zatrzymywało, utwierdzało w przekonaniu, iż nie powinienem. Ale czemu?, szeptał nieznajomy głos, obijając się o szczątkowe fragmenty mego mózgu. Otóż to, dlaczego spełnienie ostatniego życzenia ma być grzechem? Przezwyciężyłem psychiczną blokadę i chwilę potem, wpatrzony w oblicze księżyca, podróżowałem.

Chociaż przemieszczałem się bez jakiejkolwiek, nawet najdrobniejszej przerwy, amarantowa kula była coraz to dalej, poza zasięgiem moich paciorków.

Wtem wszystko osnuła turkusowa mgła. Nie wiem, ile trwałem pomiędzy tymi grynszpanowymi oparami, ale gdy wreszcie opadły, miast niekończącego się oceanu pól, ujrzałem mrowisko ruin, mnożące się wszędzie budowle, wyrastające z bezkształtnego grzbietu i łba nieznanej, amorficznej istoty.

Mimowolnie spojrzałem w dół, na swe ciało.

Cztery kończyny. Zniekształcone, monstrualnie i makabrycznie wykręcone, jak ręce cierpiącego na artretyzm starca.

Przyuważyłem, że tuż obok mnie ktoś stoi. Ów ktoś był niewysoki, raczej drobny, jego ciało, w przeciwieństwie do mojego, niezdeformowane.

— Kim j... — wydusiłem, chociaż z początku nie wierzyłem, że nadal jestem zdolny do... mówienia?

— Pamiętasz moje imię — przerwała mi postać. — Chodź, jesteśmy ostatni.

— O co chodzi? Kim? Spójrz na mnie! — powiedziałem na jednym wydechu.

Milczenie. Obróciła się.

— Nie mamy na to czasu. Idź, albo zostań tutaj.

Pobiegła w stronę demonicznego miasta, usytuowanego na nibytułowiu bezcielesnej bestii.

Ruszyłem za nią. Cały czas towarzyszyło mi uczucie pulsującego bólu w postrzępionych kawałkach mięsa, służących za nogi. Jakim cudem w ogóle szedłem?

Nader szybko znaleźliśmy się nieopodal stwora.

Kim przystanęła. Podążyłem za jej wzrokiem. Był skierowany w stronę szeregu ludzi, baranków ślepo idących na rzeź. Pokolei znikali w nicości, pożarci przez...

— Sztokholm — wyszeptała nieświadomie.

Położyłem zakrwawioną, rozerwaną dłoń na ramieniu Kim.

— Proszę. Powiedz mi, o co w tym wszystkim chodzi. Proszę — wyszeptałem błagalnie.

— Jesteśmy ostatni. Ale i tak musimy zginąć. Obiecaj mi, Juanne... — zadrżałem na dźwięk imienia, które wypowiedziała. Jestem Juanne.

— Co mam ci obiecać? Mów. Wyjaśnij. Nic nie pamiętam.

— Obiecaj mi, że ty nie umrzesz. Mimo, iż każdą istotę to czeka. Ty nie możesz, po prostu ci nie zezwalam...

— A to...? — wskazałem na straszliwą, czarną, głodną ludzkiego ciała powłokę.

— To... Nie, Juanne. Nie mogę. Będziesz chciał zgłębić tę tajemnicę, znam cię. Żegnaj. — rzekła, a jej ciało i dusza zatopiły się w bezbrzeżnych ustach potwora.

Krzyczałem. Krzyczałem bez końca, aż brakło mi tchu, a głos umarł bezpowrotnie.

Gdy umilkłem, spostrzegłem, że wokół mnie nie ma nic, chociaż, nie... Były twarze. Straszliwe, przerażające swą makabrą, a również dziwnie znajome twarze.

Szaleję, myślałem. Szaleję. Szaleję. Szaleję.

To nic innego, jak szaleństwo, wypaczona, alternatywna rzeczywistość, zbyt realny koszmar, z którego wybudzę się za parę chwil, zlany potem. Wtedy poczuję ulgę, opadnę na poduszkę i odetchnę. Pójdę do łazienki, wezmę prysznic, ucałuję Kim. Zjem śniadanie.

Nie. To dzieje się naprawdę, syczała żmija, oplatając zwoje mojego zatrutego umysłu niczym bluszcz, porastając go, podobnie jak cudzożywny pasożyt.

— Chcę zginąć! — wrzeszczałem nieludzko.

 

Krzyczę, ale nie słyszy mnie nikt

Jestem, ale nie widzi mnie nikt

Idę, ale w miejscu wciąż stoję

Chcę stąd uciec

ale się boję

 

Szepczę, ale nie słyszy mnie nikt

Patrzę, ale nie widzi mnie nikt

Biegnę, ale nadal się cofam

Muszę stąd uciec

nim znów kogoś

pokocham

 

Milczę, chociaż nic nie jest stracone

Przymykam powieki, bo są znużone

Leżę w nicości, wśród ciemności

Już nie uciekam, nie boję się

Chcę coś powiedzieć, ale

nie ma już mnie

 

Słowa piosenki, którą matka śpiewała mi w dzieciństwie. Zacząłem je nucić, kołysząc się w tył i w przód, przymknąłem znużone, ciężkie powieki.

Po jakimś czasie zacząłem się panicznie bać, że gdy je otworzę, zginę z powodu nasilonego przerażenia, czy szoku, ale jednak to zrobiłem.

Stałem pośrodku wesołego miasteczka, nieoświetlonego i ponurego, nieopodal tunelu strachów, domu luster, a straganu z watą cukrową, przy którym nie zobaczyłem sprzedawcy. Była tam tylko wywieszona kartka z napisem: „WYSZEDŁEM NA PAPIEROSA”.

Nieznana siła pchała mnie w stronę budynku z lustrami.

Nie słyszałem własnych kroków, ani oddechu, zupełnie nic.

Uchyliłem drzwi. Jak można się spodziewać, nie zastałem tam nikogo, jedynie obskurne ściany, zakryte przez wielokształtne zwierciadła.

Nie chciałem zobaczyć swojej twarzy, ale mimowolnie odszedłem kilka kroków w tył, gdy zamiast sylwetki, ujrzałem pustą taflę.

Zacząłem podchodzić do każdego lustra osobno, biegałem jak narwaniec, czując się coraz bardziej nieswojo.

Nie. Niemożliwe.

Kunsztownie wykonane tremo, umieszczone nad rozpalonym kominkiem.

Ogień zgasł.

W lustrze widziałem oczy, usta, nos. Czy na pewno moje?

Podszedłem nieco bliżej, tak, by móc dotknąć jej dłonią.

Gdy to zrobiłem, obraz rozpłynął się, podobnie jak robi to odbicie na powierzchni stawu.

Z przezroczystej gładzi wyrosły dwie ręce, poruszane sznurkami.

Chwyciły mnie i wciągnęły do środka. Czarna powierzchnia zamknęła się za czubkiem białej głowy.

  Znowu szybowałem. Tym razem nie mogłem dać księżycowi tej chorej satysfakcji. Pragnąłem wreszcie się do niego zbliżyć, wybudzić unieruchomione w letargu zmysły, uciec z tego koszmaru na jawie.

Firmament, wcześniej czysty i transparentny, teraz pokryty był przez jasne obłoki.

Szeptały, syczały, mówiły. Do mnie?

Wtem, w którejś z chmur ukazała się niewyraźna, mętna scena, jakby namalowana akwarelą i rozcieńczona zbyt dużą ilością wody.

Kobieta, kilkuletnie dziecko i mężczyzna. Uśmięchnieci, czy zniechęceni?

 

*

 

Przestronny pokój. Ciepłe, brzoskwiniowe ściany, płomienie tańczące radośnie w kominku i pochłaniające żarliwie kawałki drewna.

— Tato...

— Nie jestem twoim tatą, Margo.

— Juanne!

— Sądzisz inaczej, Kim?

Cisza.

— Tak myślałem.

— Juanne... Nie odchodź. Nie możesz, po prostu ci nie zezwalam, rozumiesz?!

— Nie wrzeszcz, kobieto. Idę. Zostawię płaszcz, ten bez guzika. Możesz go przyszyć, i tak więcej nie założę tej brudnej szmaty. Za bardzo mi o tobie przypomina.

— Tato!

— Ile razy mam powtarzać? Nie jestem twoim tatą.

 

*

 

Im bliżej księżyca, tym więcej wizji. Przerażających, niepokojących, radosnych. Moich?

 

*

 

Na stojącej przy małżeńskim łożu etażerce tliła się czerwona latarnia, otulając nagie ciała kochanków.

— Jesteś piękna, Babette.

— Ona była piękniejsza.

— O kim mówisz?

— O twojej żonie.

— Zostawiłem ją i dziecko. Dla ciebie. Wątpisz w swą urodę?

— Powiedz, że jestem piękniejsza od niej.

— Jesteś, Babette.

— Więc zamilcz. I zgaś światło, Juanne.

Posłuchał.

 

*

 

— Może ją mieć każdy dziad, wystarczy tylko, że sypnie złotem. Tego właśnie chcesz, Juanne? Braku wierności, jedynie zaspokojenia prymitywnych żądz?

— Co ty możesz wiedzieć? Moja żona się puściła. Moja ukochana, dla której niegdyś zrobiłbym wszystko, zaszła w ciążę z innym mężczyzną. Co gorsza, miała czelność urodzić to dziecko i wychowywać je pod moim dachem.

— Nie poszła do niego.

— Pewnie nie był na tyle bogaty, żeby ją utrzymać.

— A może nadal cię kochała?

— Nie pleć bzdur. Polej.

 

*

 

— Mamusiu, gdzie poszedł tata?

— Za niedługo wróci.

— Ale gdzie on jest?

— Wróci. Chcesz coś zjeść? Albo pić?

— Nie, mamo, ale... Jestem bardzo zmęczona.

— Śpij, kochanie. Tata wróci.

 

*

 

Siwy jegomość uchylił drzwi, wyjrzał na werandę.

— Wyglądasz jak zbity pies. Rzuciła cię w końcu, co? Wchodź.

— Widziałem ją ze swoim bratem. Przepraszam, że tak w środku nocy, ale... Muszę, po prostu muszę wracać do Sztokholmu.

— Do Kim i tej małej?

— Tak. Do Margo.

— Wreszcie zmądrzałeś, Juanne. Załatwię ci pociąg. I dobre wino na drogę.

 

*

 

Przedział. Ludzie przeciskają się między sobą. Tłok, duchota, głośne rozmowy.

— Dziecko na torach, dziecko!

Juanne, tchnięty nieznanym instynktem, pobiegł do kabiny maszynisty.

Ujrzał ciemnowłosą dziewczynkę, może sześcioletnią, ubraną w znajomy, brązowy płaszcz.

Margo?

— Niech pan się zatrzyma!

— Właśnie to robię. Ale pociąg jest zbyt ciężki. Ona zginie. Nie zdąży uciec.

Juanne poczuł wilgoć na swej koszuli. Płakał. Oparł się o ścianę, zjechał po niej w dół i łkał.

Przeraźliwy, wibrujący krzyk dziecka towarzyszył mu do końca podróży.

 

*

 

Smutek.

— Margo nie zginęła.

Prześwit ulgi.

— Mówi pani, że ona żyje? Więc dlaczego jej tu nie ma? Gdzie moja żona?

— W szpitalu.

Rozpacz.

— Czemu?

— Margo Frischer jest chora. Nie mogę udzielić bardziej szczegółowych informacji ponad to.

 

*

 

Księżycu... Takiś piękny, takiś tajemniczy, ale jednak niedostępny. Jak kwiat róży piękny, zwieńczony cierniami, kaleczący...

Chcę znać dalszy ciąg tej historii. Zdradź mi go, pozwól dobrnąć do końca. Tylko tego pragnę.

Milczysz.

 

*

 

Nieskazitelna biel korytarzy, lekarskich kitli i sal go przytłaczała.

W powietrzu wisiał ogrom złych myśli, śmierć i charakterystyczny zapach środków dezynfekujących.

Przy recepcji zobaczył kogoś znajomego.

— Babette.

— Pracuję, Juanne. Przyszedłeś do kogoś?

— Margo Frischer, jest z nią Kim Frischer...

— Nikogo takiego tu nie ma.

— Za kłamstwo wyrzucą cię z pracy.

— Mówię prawdę. Twoją cór... Margo Frischer przeniesiono kilka godzin temu do innego szpitala, gdzieś na końcu miasta.

— Proszę, powiedz, że wiesz, jaki to ośrodek...

— Nie mam pojęcia. Przykro mi.

 

*

 

— Halo? Walter?

— Słucham. Jesteś u Kimberly?

— Nie. Nie wiem... Nie wiem, gdzie ona... I Margo...

— Wypij to wino. Masz je we wewnętrznej kieszeni plecaka. Powodzenia.

— Skąd wiesz, że ja go nie...?

— Znam cię.

— Dzięki.

 

*

 

Opróżniona do połowy butelka wylądowała na balkonie.

— Pusta do połowy, czy pełna do połowy?

Pusta.

— Rozbita. Gadam sam do siebie. Boli mnie głowa... Też jest rozbita.

 

*

 

Wskoczył na tył taksówki. Pijany, czy trzeźwy?

Smutny.

— Do szpitala.

— Którego?

— Któregokolwiek.

— Panie, wyłaź pan, bo tylko czas marnujesz.

— Kojarzy pan Kimberly Frischer?

Źrenice taksówkarza momentalnie się rozszerzyły. Juanne zauważył to w przednim lusterku. Był spostrzegawczy.

— Jesteś ojcem jej dziecka.

— Jakiego dziecka?

— Dziewczynki, Margo. Jest chora. Muszę jechać do niej, do mojej Margo, do szpitala. Zawieź mnie. Błagam.

— Powiedz tylko, gdzie to jest?

— Na końcu miasta. Nic więcej nie wiem.

 

*

 

Znowu to samo. Smród szpitalnych chemikaliów. Śmierć, choroba, apatia, marazm.

— Kim panowie są?

— Jestem ojcem Margo.

— A ja mężem pani Frischer.

— Rozumiem. Proszę wejść.

Białe łóżko, białe prześcieradło, biała kołdra i biała poduszka.

Biały kaftan, a pod nim wątłe, sine ciało.

Kiedyś lśniące, gęste i orzechowe włosy, teraz wypłowiałe, cienkie, nijakie.

Monitor funkcji życiowych.

— Po co tu jesteście? Wyjdźcie, natychmiast.

— Nie jestem tu dla ciebie, tylko dla Margo. Powiedz mi... Co jej jest?

— Nie tutaj.

Wyciągnęła go za rękę na korytarz. Była wrakiem, namiastką dawnej, pięknej, zadbanej kobiety.

— Ona umiera.

— Kim, ja...

— Nie przychodź tu więcej. Nie szukaj mnie. Zniknij, tak jak zrobiłeś to rok temu. Nauczyłam się żyć bez ciebie.

 

*

 

Trumna kunsztownie wykonana z dębiny, obłożona chryzantemami, przykra, majestatyczna.

Zawierała jednak coś, co sprawiało, że serce podchodziło do krtani.

Była maleńka, miała około półtora metra.

Pochowano w niej niespełna sześcioletnie dziecko.

Nie przyszedł na pogrzeb. Nie oficjalnie. Obserwował ceremonię zza bramy cmentarza, niegodny uwagi element sztokholmskiego tła.

Płakał.

Zauważyła go.

Płakał, tak jak ona.

Przestał.

Odwróciła wzrok.

Kim, Kim, Kim...

 

*

 

Amarantowe lico księżyca zdawało się być już niedalekie, lecz nagle poczułem, że spadam. Podążam w dół, ku ubitej, zsiniałej, utęsknionej ziemi.

Nie!

Nie. To tylko ułuda.

Blisko, tak blisko...

Wirowałem swobodnie wśród fluidów kolorowego wiatru, nie spuszczając mego mentora z oczu, jakby bojąc się, że jeżeli zmrużę powieki choćby na chwilę, on obumrze. Przygaśnie absolutnie i bezpowrotnie, pozostawiając po sobie jedynie zarumienione niebo. Nie był to nieuzasadniony niepokój, bowiem księżyc raz po raz zdawał się niknąć za niewidzialną parą, rozmywać, migotać.

Grał ze mną w chowanego, chociaż cały czas dobrze wiedziałem, gdzie go szukać, on bawił się moją gargantuiczną cierpliwością.

Nasza relacja była toksyczna. Przypominała nieco burzliwe kontakty pomiędzy niewierną kobietą, a jej kochankiem, który, choć świadom bezeceństw swej lubej, miłuje wybrankę zbyt mocno, ażeby ją opuścić.

Usta księżyca rozciągnęły się w upiornym, krwawym, nieco krzywym uśmiechu. Chyba słyszał, co myślę. Pochlebiało mu to.

Wszelakiej maści negatywne opinie jedynie przyjemnie łechtały ego mordercy słońca. Niektórzy sądzą, że ono i księżyc żyją w stosunkach przyjacielskich, nazywają ich bratem i siostrą, lecz to tylko pięknie ubarwione kłamstwo, jakie ma za zadanie nakryć pozłacanym całunem gorzką prawdę. Jasność zginęła w ciemności wiele wieków temu, a to, co zwiemy blaskiem, lśnieniem, czy też światłem, jest jedynie idealnie zamaskowanym mrokiem, czernią w masce, wypraktykowaną w dziedzinie perfidnych gier, w których to ona dyktowała swoje własne, obsceniczne zasady.

Można by powiedzieć, że zaślepiało mnie niezwykłe, niepomierne piękno księżyca. Nie była to uroda, którą zachwycają się miliony, lecz zupełnie odmienny artyzm, bardziej intymna estetyka. Jeśli miałbym porównać tę filuterię do jakiegoś kwiatu, wybrałbym przesiąkniętą na wskroś chłodem pogrzebową chryzantemę. Osnutą mgłą tajemnicy, intrygującą, skromną, a równocześnie pełną zjawiskowego wdzięku.

Prawie dotknąłem swymi motylimi wargami ust księżyca, ale coś mnie powstrzymało. Ciemny, niepozorny obłoczek, który przemknął tuż obok. Wraz z nim sceneria.

 

*

 

„Juanne Frischer jest niedostępny! Zostaw wiadomość po usłyszeniu sygnału”

— Oddzwoń, stary, mam sprawę.

Zabałaganione biurko, rozrzucone papiery, plamy z kawy i wina. Czy na pewno wina?

 

*

 

W przedpokoju rozległo się pukanie.

Cisza.

Walter zaczął walić mocniej, głośniej, ale w dalszym ciągu nikt nie pofatygował się, aby go wpuścić.

— Juanne! Stary!

Cisza.

Pchnął drzwi. Były otwarte.

Cisza.

Wewnątrz domu jego przyjaciela jak zwykle panował okrutny, godny pożałowania nieporządek. Preludium do koszmaru.

Wywrócone taborety, resztki zeszłorocznej, wigilijnej kolacji przykryte obrusem, buty na środku korytarza, pełno karmy dla kota w doniczkach.

Preludium do koszmaru.

Storczyki i żonkile, niegdyś cudownie prezentujące się na parapetach, zwiędły.

Podobny los spotkał samiczkę skalara i żółwia.

Preludium do koszmaru.

Walter przełknął ślinę i drgnął gwałtownie, słysząc przeraźliwe miauczenie Olympe, kocicy Juanne'a.

Zobaczył ją na schodach prowadzących na piętro.

Walter poczuł, że musi za zwierzęciem iść, tak po prostu.

Uczynił to.

Chwycił poręcz i podążył na górę, a każdy kolejny krok był dlań coraz to trudniejszy, wymagał większego fizycznego wysiłku.

Preludium do koszmaru.

W końcu dotarł na sam szczyt.

Mimo, że bura kotka przysiadła pod drabiną, która pozwalała dostać się na poddasze, Walter postanowił zajrzeć jeszcze do pokoju swego bliskiego towarzysza pijackich udręk.

Zastał tam dokładnie taki sam rozgardiasz, jak w przypadku reszty mieszkania, a nawet dużo większy.

Biurko usłane dokumentami, nieudanymi tekstami piosenek, wierszy, fragmentów opowiadań. Kubek z kawą owinięty folią aluminiową. Walter nigdy nie potrafił odgadnąć, dlaczego Juanne to robił.

Jego wzrok przykuła otwarta książka, wsadzona gdzieś pomiędzy sterty papierzysk. Juanne nie czytał.

Preludium do koszmaru.

Czarne tomiszcze opatrzone było lekko obdartym, srebrnym tytułem.

Trucicielka.

Strona trzynasta i dwunasta, brak jakichkolwiek zaznaczonych fragmentów.

Preludium do koszmaru.

Walter wybiegł z pomieszczenia.

Wszedł po drabinie na strych.

Zawahał się.

Preludium do koszmaru.

— Juanne!

Cisza.

— Wiem, że tu jesteś.

Milczenie.

Preludium do koszmaru.

Wsunął się w głąb ciemności, która panowała na poddaszu.

Zapalił światło, zamarł.

Juanne leżał. Spał.

W jego lewej ręce spoczywał pistolet, a w prawej zmięta kartka, zakrwawiona podobnie jak głowa.

List. Do „Najdroższego przyjaciela”

Tekst głosił:

„bóg to bujda”

 

*

 

Księżyc otulił mnie. Nakryłem jego wargi swoimi, dając początek końcowi złego snu, z jakim zmuszony byłem borykać się od tak wielu nocy.

Średnia ocena: 4.4  Głosów: 10

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (27)

  • Szybko!
    Trybunał przyjmuje tekst, jednak oceniał go będzie dopiero po 24.04.

    Przypominamy, że tekst raz wrzucony nie może być poprawiany - byłoby to utrudnienie dla Trybunału.

    ______________
    Ślepiec.
  • mamamija 14.04.2016
    Trybunał - to brzmi niczym jakieś kapturowce. Posępnie. Chyba, że ten konstytucyjny? Bo w tym wypadku to zadziwienie i niezwykła spektakularna radocha.
  • Neurotyk 14.04.2016
    Nie wiem, według mojego Libre Office ma 17 tyś 916 znaków, sprawdź sobie. Tak na zaś.
  • Neurotyk 14.04.2016
    żeby nie było przypału, bo może jest te 18 tyś znaków na innym programie, ale lepiej chuchać na gorące zawczasu:)
  • 60secondsToDie 14.04.2016
    Kurde, u mnie wszędzie wychodzi ponad 18 :/
  • Neurotyk 14.04.2016
    60secondsToDie spokojnie, może tylko mój LibreOffice przeinacza :) Ne chciałem Cię nastraszyć tylko po prostu zwróciłem uwagę, pewnie jest dobrze :)
  • 60secondsToDie 14.04.2016
    Neurotyk, okej, okej.
  • Neurotyk 14.04.2016
    60secondsToDie ooo, może mój nie liczy pauz i półpauz ? To by wyjaśniało.
  • 60secondsToDie 14.04.2016
    I może tych gwiazdek.
  • Neurotyk 14.04.2016
    60secondsToDie gwiazdek w porównaniu z pauzami masz dużo mniej, więc pewnie chodzi o pauzy, ale spokojnie, Ślepiec sprawdzi i wszystko będzie dobrze :)
  • 60secondsToDie 14.04.2016
    Neurotyk Mhm :)
  • Brzmi jak brzmi. Adekwatnie ;)

    Sprawdzę, Neuro, dzięki za tipa.

    _________________
    Ślepiec.
  • mamamija 14.04.2016
    Właśnie zbliżacie się, do tej minimalnej granicy stanowiącą powagę i śmieszność
  • Arysto 14.04.2016
    Że tak zapytam: No i?
    Poza tym jak już chcesz inteligencko się przyczepiać, to nie przecz sobie w jednym zdaniu.
  • Arysto 14.04.2016
    Ślepiec tutaj.
  • 60secondsToDie 14.04.2016
    Nadal nie mam pojęcia o co Ci chodzi, mamamija. Ani komentarz do tekstu, ani do czegokolwiek.
  • Nuncjusz 14.04.2016
    60secondsToDie mammamiji nie podoba się nazwa Trybunał, ma wyrazisty ból dupy o to, polecam nie zwracac uwagi :)
  • mamamija 14.04.2016
    "Pokolei znikają w nicości" ...no zależy jaką koleją jadą?
    "Nie oficjalnie" - no razem...nie miałem moż.by skom. - niektuży pracują i " haha", to wcala nie jest śmieszne. Wyrosłaś w tej prozie, bardziej niż w rymowankach. Uchylam kapelusza
  • 60secondsToDie 14.04.2016
    Nie, nie razem, wczytaj się w treść.
    Co do "pokolei", to wydawało mi się, że to poprawiłam ;-; Widać nie, sorki.
  • 60secondsToDie 14.04.2016
    Poza tym, dzięki.
  • KarolaKorman 15.04.2016
    Ciekawie przedstawione, przeczytałam z przyjemnością, 5 :)
  • 60secondsToDie 17.04.2016
    Dzięki C:
  • ausek 17.04.2016
    Obiecałam sobie, że przeczytam wszystkie prace bitewne, więc jestem. Podoba mi się Twoja interpretacja tematu. Jestem pod wrażeniem. :) 5
  • 60secondsToDie 17.04.2016
    Dziękuję :)
  • Wurl 18.04.2016
    Świetnie opisane, lecz dla mnie trochę zbyt zagmatwane. Czuć że zostało powiedziane to co autor chciał powiedzieć ;)
  • 60secondsToDie 18.04.2016
    Rozumiem. Dzięki :-)
  • alfonsyna 10.05.2016
    Spóźniłam się o ładnych parę dni, przykro mi z tego powodu i ponownie składam ogromnie przeprosiny. Ocena moja już w ogólnym rozrachunku nic nie zmieni, ale zgodnie z obietnicą wstawiam ją tutaj w bitewnej formie. I przy okazji gratuluję zwycięstwa! :)

    Styl (1 do 10)

    Wielu błędów nie znalazłam, z czego jestem bardzo zadowolona. Nic nie przeszkadza w czytaniu, nie utrudnia odbioru, dzięki czemu można zwyczajnie cieszyć się treścią. Umówmy się jednak, że wcale nie jest trudno nie narobić błędów składniowych w zdaniach, które zbudowane są z dwóch czy trzech słów, a takich też sporo się znalazło. W pewnym sensie to nawet sprytne posunięcie, ale cała pierwsza część pokazała, że znasz się na tej robocie, więc w żadnym wypadku nie czynię tutaj zarzutów. Niemniej, parę potknięć znalazłam:
    „mimo, iż” – spójnik złożony nie wymaga przecinka
    „zakląć, ani widać z siebie” – „wydać” zamiast „widać”, przecinek również zbędny, w tym wypadku nie stawiamy go przed „ani”
    „Pokolei znikali w nicości” – „Po kolei”
    „Żegnaj. – rzekła” – zbędna kropka w dialogu, zapewne wypadek przy pracy, bo zapis dialogów generalnie jest poprawny w całym tekście
    „nieopodal tunelu strachów, domu luster, a straganu z watą cukrową” – tu raczej dałabym „i straganu…”, bo coś znajduje się nieopodal wszystkich tych rzeczy; „a” nie pasuje tutaj do budowy zdania, co innego, gdyby było np. „pomiędzy domem luster, a straganem”
    „własnych kroków, ani oddechu” – również zbędny przecinek przed „ani”
    „Uśmiechnięci, czy zniechęceni?”; „Pijany, czy trzeźwy?” – bez przecinka – w tym wypadku „czy” pełni funkcję spójnika między dwoma opcjami do wyboru – „to czy tamto”

    Opowiadanie zaczyna się akapitem, o którym śmiało mogłabym rzec, że jest jedną wielką metaforą. Jakkolwiek lubię metafory, to jednak wolę te bardziej subtelne, mniej wyszukane i w znacznie mniejszym natężeniu. Raczej delikatnie przewijające się przez tekst, niż rzucone „w twarz”. W związku z tym, przy tym pierwszym akapicie szczerze się zaniepokoiłam, że jeśli całość będzie budowana w podobny sposób, to mogę mieć problem z dobrnięciem do końca. Na szczęście nie skończyło się aż tak źle, ponadto ostatecznie uznaję słuszność tego zabiegu, zapewne mającego wprowadzić w baśniowy, senny, nieco deliryczny klimat. Zresztą, całą pierwszą część, właśnie dziejącą się gdzieś na poziomie podświadomości, czytało mi się lekko, płynnie i z zainteresowaniem. Zdania ładnie skomponowane w całość, nie widzę żadnych nieścisłości, wszystko jest jasne w odbiorze, nadążam za fabułą i mogę się nią delektować. Podoba mi się Twój zasób słownictwa i sposób, w jaki z niego korzystasz – to wielki plus.
    Kolejne przeskoki czasowe, widocznie już uboższe w opisy, oparte są głównie na dialogach i krótkich zdaniach, bądź też równoważnikach zdań. Tutaj muszę przyznać, że miałam mieszane uczucia, ale do tego wrócę w innym punkcie. Patrząc na całość, styl naprawdę mi się podobał.

    OCENA: 8


    Wewnętrzna spójność logiczna opowiadania (-5 do 5)

    Tak naprawdę w całym tym delirycznym, sennym klimacie, niekoniecznie powinno się szukać logiki jako takiej. Jednak patrząc przez pryzmat całości – jak najbardziej zostaje ona zachowana. Wszystkie przeskoki czasowe składają się w logiczną układankę, tworząc historię w gruncie rzeczy opartą przede wszystkim na silnych emocjach, często ambiwalentnych, z którymi główny bohater nie zawsze potrafi sobie poradzić i ostatecznie właśnie to wszystko prowadzi go do opisanego końca.
    Aczkolwiek, choć wszystko wydaje się być na swoim miejscu, to jednak ja osobiście miałam momentami odczucia, że trochę nie nadążam za tokiem myślenia Autorki. Sceny oparte na dialogach są bardzo dobre – oszczędność opisów w niczym nie przeszkadza, bo dialogi dają dokładnie te informacje, których czytelnik oczekuje i potrzebuje – to naprawdę świetna robota. Mimo tego, bywały momenty, kiedy czułam mocną niejasność, a wręcz miewałam wrażenie, że nieco nazbyt to skrótowe, a przez to naciągane. Miałam na przykład problem chociażby z tym taksówkarzem, który ni stąd ni zowąd okazuje się ojcem dziecka żony bohatera. Nie dostałam wcześniej żadnych podstaw, by uwierzyć na słowo w tak nienaturalny zbieg okoliczności (chyba że coś przeoczyłam, albo czegoś się nie domyśliłam). Owszem, gdyby traktować te „klatki” jako przebłyski wspomnień w głowie bohatera, to takie nie do końca jasne i logiczne zlepki są jak najbardziej do zaakceptowania, natomiast gdybym miała to traktować jako elementy stuprocentowo rzeczywiste – to już nie jestem w ogóle skłonna w to uwierzyć. Jednakowoż, uznając to za wspomnienia, nie będę się tego czepiać, poruszam to wyłącznie po to, by zasygnalizować wątpliwości, jakie może to budzić.
    Przyznam też, że o ile dialogi rzeczywiście świetnie się sprawdzają, to momentami miewałam wrażenie, że czasem coś w nich jest „wciśnięte” trochę na siłę i brzmi z lekka nienaturalnie – po to tylko, by przekazać jakąś konkretną informację, na której Autorce zależało. No ale – być może jest to kwestia wyłącznie mojego własnego odczucia, może po prostu nie wszystko zinterpretowałam jak należy. ;) Pole do interpretacji zostawiasz naprawdę duże, wszystko bazuje na niedopowiedzeniach, bo nie mamy przecież żadnych informacji na temat tego, dlaczego żona zdradziła bohatera, kiedy dowiedział się, że córka nie jest jego córką itd. Ale dzięki takiemu przedstawieniu pozornie banalna historia zdrady i rozpadu związku staje się po trosze zagadką, zmusza do główkowania, co jest bardzo wielkim plusem.

    OCENA: 2


    Zbieżność z tematem (0 do 5)

    Trochę to dla mnie nieoczywiste, jeśli mam być szczera, ale koniec końców, cały tekst przecież jest mocno nieoczywisty. Ostatecznie temat wypłynął i to w bardzo oryginalny, symboliczny sposób. Jednakże, gdybym nie wiedziała, czego szukać, pewnie bym się go nie doszukała. Zdecydowanie odnoszę wrażenie, że temat dodatkowy zdominował w tym przypadku bardzo mocno temat główny. Dlatego nie mogę dać tutaj najwyższej oceny.

    OCENA: 3


    Ocena kontekstowa dla danego gatunku

    Tu mi ciężko cokolwiek napisać, bo i niezbyt potrafię tekst gdzieś przyporządkować. Zdecydowanie widzę tu sporo klimatu noir, sporo dzieje się tak naprawdę na poziomie snu, urojenia, czegoś oderwanego od rzeczywistości. Ale taki właśnie klimat i takie przedstawienie stanowi mocno o oryginalności tego opowiadania. Jakby go nie sklasyfikować, na pewno zapada w pamięć.


    Estetyka tekstu (0 do 3)

    Trochę mam wrażenie, że chyba jednak za dużo tych akapitów na koniec, ale zdaję sobie też sprawę, że wynika to z przyjętej konwencji. Niemniej, tekst prezentuje się dobrze, jest przyjemny wizualnie, więc wysoka nota się należy.

    OCENA: 3


    Spójność fabularna (-5 do 5)

    Tutaj właściwie mogłabym powtórzyć część rzeczy, o których pisałam wcześniej. Całość fabuły „trzyma się kupy”, wiadomo, o co chodzi, od czego się zaczęło i jak może się skończyć, przeskoki mają swoją odpowiednią chronologię i wszystko płynie do przodu swobodnym nurtem. Na pierwszy plan wybija się jednak nasz główny bohater i jego rozterki. Zdaje się, że tak naprawdę przez cały czas jest bardzo mocno rozdarty wewnętrznie i to właśnie to jego rozdarcie jest główną osią fabuły. Żona go zdradziła, więc chciałby się na niej w pewien sposób zemścić, co nie zmienia faktu, że nadal ją kocha. Córka nie jest jego prawdziwą córką i stara się zachować wobec niej dystans – a jednak, wbrew samemu sobie, przecież ją kocha i chce dla niej jak najlepiej. Niby niezbyt wymyślny temat zdrady i jej konsekwencji, podany w takiej formie, pozwala się jednak wciągnąć i zaangażować.
    Kolejne przeskoki czasowe bardzo powoli dawały ogólny pogląd na sytuację. Ten minimalizm w opisie właściwie zrobił niezłą robotę, miałam wrażenie, że tak naprawdę oglądam klatki filmowe, choć zbudowane przede wszystkim na kanwie mojej własnej wyobraźni. Aczkolwiek… samo zakończenie w takim wydaniu jest dla mnie mocno rozczarowujące. Zabieg, polegający na umieszczaniu każdego właściwie zdania od nowego akapitu – jak dla mnie, zamiast przydawać napięcia, co pewnie miał na celu, wyłącznie mnie irytował. Powtarzające się cyklicznie określenie „Preludium do koszmaru”, zapewne również mające stopniować napięcie, we mnie niestety nie wzbudziło emocji – ale to jest odczucie całkiem osobiste.
    „Walter poczuł, że musi za zwierzęciem iść, tak po prostu.
    Uczynił to”.
    Powyższy fragment wywołał u mnie uśmiech, a nie sądzę, by takie było jego zadanie. Po prostu najbardziej pasuje mi, by określić go mianem „przerostu formy nad treścią”. Dużo łatwiej wczułabym się zapewne w zwyczajny, ciągły opis, bez miotania się po akapitach. Czepiam się tego głównie dlatego, że i mnie zdarzało się dawno temu pisać podobnie – ostatecznie doszłam do wniosku, że taka forma nie zawsze sprawdza się tak, jak powinna. Nie mam nic przeciwko krótkim zdaniom i takiej budowie tekstu, ale wydaje mi się, że wszystko należy odpowiednio dawkować – raz na jakiś czas, wplecione między inne, dłuższe ciągi zdaniowe, te równoważniki zdań potrafią zrobić fajną robotę, jeśli mam tego przed sobą zbyt wiele – dużo mniej to do mnie trafia. W formie, w jakiej to zastosowałaś, po prostu średnio mnie to przekonuje, nie nadaje sytuacji zamierzonej powagi, ale to wyłącznie subiektywna opinia i jestem pewna, że większość osób spojrzy na to zupełnie inaczej. (Już wiem, że spojrzało, więc moja opinia stanowi tu jedynie drobną przeciwwagę.)

    OCENA: 2


    Zgodność z zasadami bitwy (0 lub 1)

    Jakbym nie liczyła, tych znaków trochę brakuje – ale umówmy się, nie jest to na tyle rażąca rozbieżność, żebym chciała z tego powodu robić problem, bo i nie ma po co. ;)

    OCENA: 1


    Zadania dodatkowe (0 lub 1)

    Tutaj czuję ten klimat noir w całym tekście, jak już wspominałam, więcej znalazłam tematu dodatkowego niż głównego, także punkt oczywiście przyznaję.

    OCENA: 1

    SUMA: 20/30

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania