Bitwa literacka - Miłe złego początki, ale koniec żałosny - "Noc objawienia"

Temat dodatkowy podjęty.

 

"Noc objawienia"

 

Z mglistych oparów Tamizy wyłaniali się kolejni goście, wpierw niewyraźni i rozmyci, cienie w rozświetlonych dziesiątkami latarni mlecznych obłokach, nabierający ludzkich kształtów dopiero u podstawy długich schodów po których wspinali się do galerii.

Jego galerii.

I chociaż była to pora iście wilkołacza – noc w Londynie zwykła oddychać głęboko pod bladym okiem księżyca – tak nowoczesne cuda techniki sprawiały, że było jasno niby w dzień. Uśmiechnął się półgębkiem, uświadamiając sobie, że nad imperium Brytyjskim słońce rzeczywiście nigdy nie zachodzi. Choć był też pewien, że autor powiedzenia miał na myśli raczej skalę geograficzną.

Kiedy goście byli w połowie schodów obejrzał się jeszcze jeden, ostatni raz, przebiegając błyskawicznie wzrokiem po ryzalitach i frontowych wykuszach, witrażach okiennych, tradycyjnych gargulcach łączących się z gzymsami i ukrytych tuż pod warstwami misternej sztukaterii wiatrownicach i okapach. Szukał wprawnym, doświadczonym okiem błędów, niedoróbek, nieścisłości, rys – skaz, których nie potrafił i nie miał zamiaru tolerować, palony od wewnątrz wiecznie głodną i spragnioną potrzebą artystycznej doskonałości.

Czasem się zastanawiał czy był to psikus genetyki czy też po prostu efekt wychowania w bardzo specyficznym otoczeniu – niezależnie od odpowiedzi to w nim tkwiło, jak lubił mówić, niczym drzazga, która obrosła mózgiem, mięśniami i duszą. I co najważniejsze – kochał każdą zatruwającą jego abstrakcyjny umysł część owej drzazgi.

Galeria była perfekcyjna, architektoniczny brytyjski szafir na modłę szanownego pana Ruskina. Pogratulował sobie w myślach i odwrócił twarz na powrót w stronę gości, wyciągając dłoń do pierwszego z nich. Monokl, zegarek w kieszeni kamizelki, pachniał świeżo zażytym opium, a na sumiastym wąsie osiadło odrobinę kokainy, lewa ręka zwisała nienaturalnie u boku, pewnie proteza.

- Jonathan Straud! - zawołał dworsko mężczyzna, podając prawicę. Uścisnęli dłonie, gospodarz uśmiechnął się uprzejmie.

- Sir Cattlebury, zaszczyt pana gościć na premierze. Pańska małżonka? - Wskazał na kobietę stojącą stopień niżej. Grube warstwy fosforyzującego pudru zmieniły bladą twarz w nieruchomą maskę, więc skinęła tylko uprzejmie głową.

- Wybaczysz, panie Straud, małżonka dzisiaj wiele nie powie, nie chce zepsuć sobie makijażu, rozumie pan – pośpieszył z wyjaśnieniami Cattlebury, wzdychając ciężko w rezygnacji. - Cóż, nie uraczy mnie dzisiaj więc żadnym komentarzem na temat pańskich dzieł.

- Moda rządzi się swoimi prawami, a kobiecym jest dążyć do piękna, czyż nie tak piszą? – Jonathan zerknął ukradkiem na wzbierającą przy schodach kolejkę, wyłapując jednocześnie pełne aprobaty spojrzenie pani Cattlebury. - Jestem pewien, że jeszcze będzie okazja ku komentarzom. Tymczasem zapraszam do środka, majordomus wskaże dalszą drogę. Dołączę niebawem.

Kolejka ruszyła niemrawo, następny arystokrata, monokl, opium, zegarek kieszonkowy, ten sam krój kamizelki co poprzedni, następna małżonka lub kochanka, stopień niżej, wybielona, najczęściej o nieruchomej twarzy ukrytej pod warstwami ciężkiego makijażu. Kolejny arystokrata szybko zmienił się w jeszcze jedną prawicę do uściśnięcia, kolejne frazesy do zdawkowej wymiany, kolejne małżonki zmieniły się w blade duchy stojące w cieniu własnych mężów, żywcem zdarte z okładek modowych pism i romantycznych powieści.

Nudni ludzie, nudne tłumy, lecz Jonathan stał nieprzerwanie, uśmiechał się i potrząsał podawanymi mu dłońmi i nie miał zamiaru przestać – to była jego noc. To był jego tryumf.

I cały Londyn miał się dowiedzieć, że do artystycznego krwiobiegu stolicy właśnie wpłynął wampir.

 

Jak zawsze na wystawach sztuki próżniacza część odwiedzających była zainteresowana wszystkim, tylko nie sztuką.

 

- Czy to terakota? Cóż to za wymysł!

 

- Funerabilia? Ostatnio zmarła nam babka, wciąż czekamy na fotografa, strasznie trudno teraz o dobrego...

 

- Co one widzą w nakładaniu na twarz tego paryskiego pudru, ustami ruszyć nie można, bo pęka od razu!

 

- W Whitechapel znów jakąś dziwkę zabito...

- Rozpruwacz wrócił?

- Po dwudziestu latach? Nie bądź śmieszny, po prostu kolejny z tych świrów... Scotland Yard nie da rady ich wyłapać, psiakrew.

 

- Czytałeś nowe opowiadanie Doyle'a?

- Wybacz, wolę Dickensa... Te śmieszne wymysły Doyle'a to tylko marna prowokacja, powinieneś przeczytać „Samotnię”.

 

- Podobno Beck znów na wolności... Nie wiesz, nie słyszałeś o Caroline Singer? Biedna kobieta.

- Bo głupia.

 

- Brat zmarł ostatnio, a ja głupia zapomniałam z tego wszystkiego zegary zatrzymać!

- Oszalałaś? Pecha chcesz mieć?

 

Stojąc na półpiętrze Jonathan słyszał to wszystko i znacznie więcej, ale nie pozwolił sobie wyrazić delikatnej pogardy. Próbował się jej wyzbyć, kiedyś, dawno temu, lecz koniec końców przekrój elity towarzyskiej Londynu z pokolenia na pokolenie się nie zmieniał – dalej pozostawał bandą zabobonnych, rozpuszczonych i znudzonych własnym wyrafinowaniem ludzi, których odróżniało od chłopów jedynie fanatyczne przywiązanie do etykiety. Sam był niegdyś jednym z nich, wiedział jak to działa, nie żywił urazy. Po prostu nie potrafił nimi nie gardzić, za bardzo przypominali mu starą wersję jego samego, jeszcze sprzed przemiany, kiedy to próbował się przebić z klasy próżniaczej do intelektualnej elity.

I oto stał tutaj, właśnie dla tych kilku jednostek, którzy będą potrafili docenić dzieło nowoczesnej myśli. Po dwóch wiekach w końcu zatryumfował, po dwustu latach jego sztuka nie była dziwadłem wiszącym na ścianie, lecz prawdziwą wartością godną galerii. Świat musiał dojrzeć, społeczeństwo musiało dojrzeć, zrozumieć, doznać. Odetchnął głęboko, napawając się każdym aromatem zwycięstwa na które tak długo czekał: zapachem świeżo rzeźbionego drewna, olejną wonią zamalowanego płótna, kwaśnym odcieniem pośmiertnych fotografii, krążącym w powietrzu alkoholem, potem i słodkim podziwem tych kilku wystarczająco godnych, by zrozumieć, spływającym na jego osobę.

Artystyczne monstrum, które Straud nosił w sobie przymknęło ślepia, chwilowo usatysfakcjonowane.

Czas na konsumpcję.

Wyciągnął łyżeczkę z butonierki, stanął na szczycie schodów i zaczął stukać w lampkę burbona, wychylając się przy tym lekko przez balustradę. Oczy zwróciły się na niego, a wszystkie spojrzenia były niczym reflektory dla operowej divy. Napawał się przez chwilę, wystarczająco długo, by wśród tłumu zapadło oczekiwanie, lecz wystarczająco krótko, by nie było to nieuprzejme.

- Oto jesteśmy – zarysował ramieniem szeroki okrąg, obejmując gestem wszystko i wszystkich – elita serca imperium nad którym słońce nigdy nie zachodzi – uśmiechnął się nieznacznie, widząc, że tylko on zdaje sobie sprawę z pełnego obrzydzenia sarkazmu, który barwił jego ton. – I nie byłoby nas tutaj, gdyby nie hojne wsparcie królowej Wiktorii i księcia Edwarda! Boże, błogosław królową!

- I księcia! – rzucił ktoś z tłumu.

- I księcia! – podchwycił Straud i wzniósł lampkę bourbona. – Zdrowie!

Wypił całość jednym haustem, alkohol spłynął palącym strumieniem w głąb gardła. Dał wszystkim chwilę na opróżnienie swoich szklanic.

- Otacza was właśnie dwadzieścia lat mojego życia – kontynuował, kiedy wszyscy znów byli skupieni na nim. – Dwadzieścia lat krytyki, odrzucenia, powolnej i ciężkiej drogi do bycia rozumianym, szanowanym i uznanym. – W myślach przeżył na nowo wszystkie momenty porażki, każde odrzucenie, wyśmianie, splunięcie w twarz jadowitą krytyką. Lecz nie było to dwadzieścia lat. Sto osiemdziesiąt. Prawie dwa wieki nim świat w końcu zacząć widzieć to, co on widział od zawsze.

Cienie tańczące po zmierzchu tuż na granicy wzroku.

- I dopiero teraz, po dwudziestu latach, mogę stanąć przed wami w mojej własnej galerii i powiedzieć dumnie: stałem się artystą. A zadaniem artysty jest otwierać oczy, przedstawiać to, co kryje się pod złudnymi mirażami rzeczywistości – celem artysty jest czerpać z miejsc, które skrywają się w mrokach uliczek i naszych własnych umysłów. Artysta jest niczym jak przekaźnikiem między tym, co niezrozumiałe a tym, co rozumne, marnym tłumaczem, często gubiącym przekaz w plątaninie myśli. – Czuł jak w klatce wzbiera gorąca fala nabrzmiewająca w stronę krtani, potok słów, którego nie mógłby powstrzymać, gdyby pozwolił mu ulecieć. Niczego tak nie pragnął jak wygarnąć im – ignorancję, niewiedzę, krótkowzroczność na granicy z ślepotą wpatrzoną w patriotyczne bajki o niezachodzącym słońcu. Lecz nie mógł, patrząc na ich pogrążone w błogiej nieświadomości twarze, nie mógł tak po prostu zniszczyć w paru słowach głęboko zakorzenionych poglądów. Nie uwierzyliby – i jeszcze długo minie nim będą gotowi uwierzyć. Ludzkość to wybitnie zacofane dziecko, nawet jeśli uważał się za jednego z nich.

Więc uśmiechnął się tylko raz jeszcze, zamaskował wewnętrzną szarpaninę, boleśnie przywodzącą mu na myśl beznadziejność komara uwięzionego w słoiku.

- Lecz nie godzi gospodarzowi nużyć gości długą przemową. Tedy prezentuję wam, elito Londynu, funerabilia autorstwa Jonathana Strauda! Ku pamięci tego, że nad Tamizą zapadają długie i pełne cieni noce.

Strzeliły kurtyny, rozbłysły światła, oświetlając jasno każdą artystyczną makabrę zaprezentowaną na płótnie, w rzeźbie lub pod szklanym kloszem – żywy dowód odbicia sztuki w rzeczywistości, często z trumny lub miejsca zbrodni.

- Oto moje „Post Mortem Londynu”! Podziwiajcie!

Oklaski. Uśmiechnął się tryumfalnie, czując jak krew przyjemnie szumi endorfinami w skroniach. Wygrał – chociaż dzięki pierdolonym dekadentom. Chciał to powiedzieć, chciał powiedzieć znacznie więcej. Bezsilność paliła.

Uwięziony komar rozbijał się o grube szkło głupoty.

Słodko-gorzki smak zwycięstwa nagle przybrał dziwnie karminowy odcień. Zamarł wpół ruchu, zdając sobie sprawę, co za chwilę się wydarzy.

- Morderca! – krzyknęła kobieta, nienaturalnie wysoki głos przez chwilę łamał eter niczym taflę lustra. – Morderstwo! Nie żyje! Nie żyje, o boże, o boże, o boże, o boże...

Panika świdrowała uszy – oto w słoiku pojawił się drugi komar.

 

***

 

Przyglądała się mu z bezpiecznej odległości. Nawet teraz, kiedy był nie od odróżnienia od człowieka, widziała drapieżność w jego ruchach – zardzewiałe i długo nieużywane mechanizmy uśpione w mięśniach, ścięgnach i instynkcie, wyklęte przez swojego właściciela.

Nic dziwnego, że tłum niczego nie wyczuwał – Jonathan zdołał zdusić w sobie wampiryzm tak bardzo, że w tej chwili stał się już kaleką. I chociaż prychnęła pogardliwie, patrząc na jego prostacką, nadzwyczajnie ludzką twarz, to nie mogła wyzbyć się tego specyficznego rodzaju szacunku, którym obdarza się wariatów trzymających się do bólu swoich wariackich idei. Walka z pragnieniem przywodziła na myśl odmawianie sobie garnca lodowatej wody, kiedy od środka żołądek wypalały rozpalone do białości węgle. Każdego dnia przez dwadzieścia lat.

Odkąd spotkali się po raz pierwszy.

Błysnęły nagle flesze, reflektory uderzyły po oczach, oślepiły w nagłej eksplozji bólu gdzieś w okolicach skroni. Syknęła i odwróciła wzrok, przemknęła między tłumem w stronę alkierza. Nie miała planu, jedynie same pomysły – ale to nie szkodzi.

Była mistrzynią improwizacji. I podobnie jak on, ona również była artystką swojej sztuki.

Zadaniem artysty jest otwierać oczy. I żyły.

 

***

 

Jonathan stał sparaliżowany, wodząc wzorkiem od zwłok hrabiego Cattlebury do szkarłatnych i karminowych strug wypływających z poderżniętego gardła. Krew układała się w fantazyjne wzorki, spływając po terakocie szeptała do niego czule i nostalgicznie niczym dawna kochanka – której uczuć z całych sił starał się nie odwzajemnić.

Wstrzymał oddech, kiedy zdał sobie sprawę, że zaczyna smakować metaliczny zapach, zamarł posągowo w bezdechu. Bał się ruszyć, stał w rozkroku pomiędzy bezbronnością a beznadziejnością, jak uzależniony, jak ćpun, który spotkał po latach swój ulubiony narkotyk. Bał się choćby drgnąć, bo nie wiedział w którą stronę ruszy – czy rzuci się na zwłoki w wampirzym szale, czy powoli oddali się zachowując ludzkie zmysły? Wolał stać w miejscu, choć krew raziła synkretycznie wszystkie nerwy w jego ciele.

- Panie, Scotland Yard jest już w drodze. - Kamerdyner jak zawsze wyskoczył pierw głosem, potem ciałem tuż koło niego, uprzejmie bezszelestny.

- Goście? - sapnął tylko Straud, kierując cały wysiłek woli na słowa.

- Wyszli.

- Mówili coś o moich dziełach?

Tym razem chwilę czekał na odpowiedź.

- Niestety, raczej nie mieli ku temu stosownej okazji.

- Nic? - Wampir oderwał wzrok od trupa, spojrzał na służącego. Artystyczne rozczarowanie wytrąciło go z transu, przywróciło do rzeczywistości. - Szkoda. - Wzruszył ramionami i odwrócił się, ruszając niemrawo do gabinetu. Miał wrażenie, że grawitacja załamała się pod ciężarem morderstwa i niczym otchłań chciała wciągnąć go z powrotem w kierunku broczącego krwią denata.

Pierwszy krok. Nogi zadrżały w kolanach, palce zacisnęły w szpony w spazmatycznym skurczu.

Drugi krok. Sapnął ciężko, czując jak zostawia część siebie na miejscu zbrodni z hrabią Cattlebury – tę drapieżną, krwiopijną część.

Trzeci krok. Znajome uczucie, znajome rwanie w żołądku, rozżarzone do białości węgle wypalały od środka. Zgiął się w pół, niepewny, czy zaraz się zrzyga czy zemdleje. Naparł na ścianę i spojrzał na kamerdynera.

- Muszę się przejść. Powiedz Scotland Yardowi, że to przez szok. Ja... po prostu muszę stąd wyjść. Powietrze, rozumiesz.

- Rozumiem, panie. - Kamerdyner już nie raz w przeszłości udowadniał, że był wart płaconych mu funtów. I potwierdził to też tym razem. - Zajmę się Scotland Yardem.

 

Londyn pachniał mijającymi wiekami.

Jonathan nie mógł się nadziwić jak to wszystko się miesza – stare kamienice ze szkieletami nowoczesnych fabryk, drewniane pomosty chyboczące tuż koło kikutów stalowych mostów, kominy sięgające nieba palcami z dymu, niby upadli bogowie i wciśnięte pomiędzy nie pola do krykieta lub badmintona.

Londyn był niczym kobieta, której nie zadano jeszcze wszystkich pytań.

Ból urwał strumień myśli, artysta zgiął się wpół, zwymiotował przez poręcz na ulicę w dole. Ciało domagało się krwi, a wampir zaczął już rozważać nad ewentualnymi konsekwencjami polowania.

Co miał do stracenia? Umysł, człowieczeństwo, wszystkie myśli, które czyniły zeń artystę. Z pewnością nie mógłby tworzyć przez jakieś parę miesięcy, zanim stałby się znów człowiekiem, na tyle, na ile może. Z drugiej strony – dopiero otworzył galerię, czerpiąc z królewskich skarbców. Jeśli przestanie tworzyć przez następne parę miesięcy galeria może nie przynieść zysków, mógłby stracić to, na co pracował przez ostatnie dwadzieścia lat abstynencji. A dwadzieścia straconych lat to dwadzieścia pieprzonych, straconych lat, nawet dla wampira.

Krzyknął z bólu, zatkał sobie usta, wnętrzności paliły jakby gotował się od środka. I pomyśleć, że wampiryzm to był jego wybór...

- I co masz zamiar tak leżeć całą noc – usłyszał znajomy głos. - Byłeś wampirem ponad wiek a zachowujesz się jak dzieciak dobrze wiedziałeś z czym to się je. - Do głosu dołączyła twarz, tuż przy nim, tak blisko, że plątały się oddechy.

Rysy ostre niby brzytwy, wysoko umieszczone kości policzkowe, skóra w odcieniu wąpierzej bladości, usta malowane karminem, błyszczące w sztucznym uśmiechu kły. I oczy. Wampira zawsze pozna się po oczach – mroczne ślepia na otchłań, patrzące na niego i daleko za niego, w przeszłość i przyszłość jednocześnie, w kompletnie innych miejscach. W źrenicach tańczyły skrawki wieczności.

- Anastazja – syknął Straud, krzywiąc się wściekle. - Widzę, że się stęskniłaś.

- Ty widzę że w ogóle taki ludzki taki żałosny artysta marzący o wielkości – wypaliła nieprzerwanym ciągiem sylab i dźwięków. To druga rzecz po której można poznać „czystego” krwiopijcę – ich umysły działają kompletnie inaczej. Dialog to jedynie wymiana informacji, wypowiedź to ciąg bezemocjonalnych dźwięków.

To, że dalej go kochała wywnioskował tylko po tym, że jeszcze żyje. Nie miał bladego pojęcia jakim cudem mogli być parą, niegdyś, dawno temu – kiedy jeszcze był do niej podobny. Zanim wrócił.

- Ciebie też dobrze wiedzieć – sarknął w odpowiedzi, próbując wstać. Oparł się o balustradę wieży i dźwignął na drżące nogi. - Czego chcesz? Przyszłaś na otwarcie galerii?

- Przyszłam cię odzyskać. - Spojrzała na niego. A przynajmniej w jego kierunku. - Ile jeszcze życia zmarnujesz na te mrzonki o wielkości ile jeszcze zanim zrozumiesz że nie uciekniesz od bycia wampirem spójrz na siebie pragniesz krwi twoje ciało się tego domaga.

Słyszał już te słowa. Dwadzieścia lat temu w Liverpoolu. Dokładnie takie same. Mówiła do niego, jakby przerwali kłótnię wczoraj.

- Ale umysł się sprzeciwia – zmusił się, by spojrzeć jej w oczy. - To ty zabiłaś w galerii? To musiałaś być ty. I co myślałaś? Że poczuję krew i rzucę się jak jakiś ghul? Że nagle stanę się, jak to lubicie określać, wyższą formą człowieka? - Parsknął wymuszonym śmiechem.

- Dwadzieścia lat i ani razu nie przemyślałeś poglądów typowe dla ciebie. - Przez moment miał wrażenie, że nawet go dostrzegła, po czym prychnęła i pokręciła z dezaprobatą głową, siadając na poręczy. - Nie dorosłeś w ogóle.

- Bo tutaj nie ma o czym myśleć – wycedził przez zaciśnięte zęby. - Nie ma w tym krztyny prawdy. Wampir to przemieniony człowiek. Wampir to nie kolejny szczebel dla Darwina, lecz mutacja. - Zbliżył się do niej, stanęli twarzą w twarz. Poplątały się oddechy. - Jesteście gałęzią, nie konarem drzewa. Pogódź się z tym.

- Zamierzasz mnie pocałować.

Nie potrafił poznać czy spytała, czy stwierdziła, ale zbiła go z tropu. Potrafił siebie okłamywać na wiele sposobów, potrafił wmawiać sobie aż uwierzy, ale teraz nawet on nie potrafił odmówić temu przyciąganiu. Był między nimi magnetyzm, bardzo ludzki i bardzo prosty, resztki histerycznego pożądania, sentymentu, który tkwił gdzieś na dnie chwiejnego umysłu. Kolejna drzazga, która obrosła mózgiem i mięsem.

W takich chwilach chciałby być bardziej wąpierzem niźli człowiekiem.

Odepchnęła go z mocą, padł na drzwi, oddech uleciał wraz z uderzeniem.

- Żałosny. - Chwyciła go za gardło, przejechała paznokciem po krtani, kiedy przełykał gorączkowo ślinę. - Oto twoje człowieczeństwo parę mazajów wystawionych na pokaz samotnie przebiśniegi urwane w połowie rzeźby oto twoje człowieczeństwo. – Ścisnęła go mocniej, zaczął odruchowo szarpać się i miotać, mózg rozpaczliwie domagał się tlenu. - Oto twoje człowieczeństwo. - Wystawiła go przez balustradę jak szmacianą kukłę. Krzyknął, wierzgnął nogami w panice, stopy zamotały jedynie w powietrzu, nie mogąc znaleźć żadnego oparcia. I zamarł nagle, dostrzegając, co w gruncie rzeczy chciała mu ukazać.

Nawet z tej odległości nie mógł się pomylić – galeria płonęła.

Jego galeria.

- Pij – rozkazała, podsuwając mu ampułkę z krwią. - Pij albo umrzesz twoja galeria już zdycha.

- Coś ty zrobiła z moją galerią?! - wrzasnął w panice, bardziej przerażony płomieniami w oddali niż śmiertelnym upadkiem. - Coś ty narobiła?

- Pij Jonathan! - Jak przez echo dotarło do niego, że krzyknęła. Okazała emocje. Nic go to nie obchodziło. - Pij bo puszczę i zdechniesz z tą swoją galerią!

- I co, myślisz, że do ciebie wrócę? - Wycelował palcem w łunę ognia trawiącą wszystko, co stworzył. - To jest to twoje płomienne uczucie?

- Nie baw się w poezję tylko pij tę krew.

- Nie! Teraz, po dwudziestu latach? Po dwudziestu latach ci przyszło, by mnie odnaleźć?!

- Sam jesteś sobie winny widziałam ogłoszenia o twojej galerii nawet w Newcastle a teraz pij myślisz że nie próbowałam wcześniej – potrząsnęła nim między słowami – pij do jasnej cholery!

W oddali dało się słyszeć dzwony strażackie. Ludzie zaczęli wychodzić z domów, ktoś zauważył Jonathana dyndającego z wieży strażniczej. Ktoś krzyknął, ktoś wrzasnął, po chwili wrzeszczał cały tłum. Rozległy się gwizdki milicji, zawyły syreny alarmowe.

- PIJ! - ryknęła, luzując uścisk. Spojrzał na nią, wściekły i bezsilny, spojrzał na języki płomieni, czuł jak lodowate witki oplatają serce, umysł, duszę, wypalają trwały znak, lecz chęci kruszyły się na możliwościach – w tej chwili był zbyt słaby.

Lecz nie musiał być.

Porwał ampułkę i wypił.

 

***

 

Dostrzegła żądzę zemsty. Wiedziała, że tak będzie. Tak musiało być.

Zrzuciła Jonathana w momencie, kiedy na zbladłej skórze wystąpiły wszystkie żyły. Wampiryzm ocali go od upadku. Płomienie ocalą go od ludzkiej głupoty.

Rzuciła się do ucieczki, słysząc ciężkie, policyjne buciory na kamiennych schodach wieży. Zeskoczyła na pobliski dach, słysząc w dole krzyki, pisk, harmider panikujących. Jonathan pewnie już musiał uderzyć o ziemię.

Wiedziała, że będzie ją ścigał. Wiedziała, że pewnie będzie chciał ją zabić. I wierzyła z całego serca, że to dla jego dobra. Musiał zrozumieć, że ludzie nie są w stanie mu nic zaoferować. Nie będą go podziwiać tak, jakby on tego chciał. Nie będą go szanować tak, jakby on tego pragnął. Nie będą go rozumieć tak, jakby chciał, by go rozumieli.

Jak ona go rozumie – albo rozumiała, dwadzieścia lat temu w Liverpoolu, kiedy oboje zgłębiali tajniki bycia wampirem, kiedy nauczyli się myśleć tak jak żaden człowiek jeszcze nie potrafił, kiedy marzyli o nieśmiertelności w cieniu ludzkiej rutyny, snuli plany o podróżowaniu co kilkanaście lat w nowe miejsca, zwiedzeniu świata, zobaczeniu szczytu świata i dna piekła.

Lecz on dalej był człowiekiem – kochał mocniej, doznawał intensywniej, przeżywał silniej. Wyciągnęła ku niemu rękę, a on zmiażdżył jej palce odrzuceniem.

Już wtedy wiedziała, że była lekarstwem na wszystkie człowieczeństwa męczące Strauda. Jeszcze zanim uciekł wiedziała, że to właśnie ona wybudzi go z niedorzecznego snu o artystycznej wielkości. Wampiry nie budują sobie pomników. Wampiry są pomnikiem.

Musiał to zrozumieć. Zadaniem artysty jest otwierać oczy.

Lecz kto otworzy oczy artyście?

***

 

Wylądował w błocie, przeturlał się, mokry i brudny, warknął gardłowo, kiedy uśpione w nim komórki wampira rozbudziły się gwałtownie, odcinając na moment od wszystkich zmysłów.

Był tylko on i kruche pytanie.

Kim jestem - wampirem czy człowiekiem?

Ktoś szarpnął go za ramiona, podniósł, wstrząsnął nim.

- Panie, żyjesz pan?! - ryknął ten ktoś do ucha. Dookoła szum, buczenie tłumu, ludzie, krew buzująca w żyłach. Był jeszcze słaby. Za słaby. Potrzebował więcej.

Szarpnął się niczym wściekłe zwierzę, złapał mężczyznę za kark i wbił zęby w szyję, przebijając skórę, mięśnie, rozszarpując żyły. Spijał krew zachłannie i łapczywie, bez umiaru, jak stęskniony ćpun zażywający jeszcze raz ulubiony narkotyk.

Miał wrażenie, jakby po długim czasie odzyskał wszystkie części siebie.

Rzucił drgającą w konwulsjach ofiarę, zdając sobie sprawę z tego, co zrobił, gdzie, przy jakiej publice. Czuł na sobie przerażone spojrzenia, wibrujący wrzask kobiety uderzył gwałtownie w uszy, powietrze pachniało przerażeniem i szokiem, metaliczny posmak krwi dalej krążył po języku. Broczył krwią.

- To Straud. To Jonathan Straud, ten artysta! - krzyknął ktoś.

- Wampir! Wampir, ludzie!

- Wezwijcie po łowców i wiać! Co tak stoicie, życia ratujcie!

Przypomniał sobie o Anastazji, twarz wykrzywił bestialski grymas, lodowe witki zacisnęły się na woli, pchnęły do działania, rzuciły w kierunku wieży.

I zamarł. Przypomniał sobie też, że galeria płonie. Jego chwila wielkości właśnie zapada się pod falą płomieni, jego dorobek goreje w popiół, wszystko będzie stracone. Mógłby to jeszcze ratować, mógłby wynieść, co ocalało, zacząć od nowa, gdzie indziej... Tylko gdzie? Wszyscy widzieli, co zrobił. Rozpoznali go.

Kim jestem – wampirem czy człowiekiem?

Rzucił się w kierunku galerii, pomknął przez noc niczym potwór.

 

Wszystko płonęło.

Ryzality, wykusze, kamienne gargulce, wiatrownice, okapy, sztukateria, wszystko spowijały płomienie, wypalały architektoniczne piękno w popiół, w nic, w proch, który rozwiany na wietrze, stanie się zapomniany.

Pognał po schodach, minął milicję i straż, która nawet nie próbowała gasić pożaru. Krzyknęli coś w jego kierunku, próbowali go powstrzymać, lecz on po prostu wbiegł po schodach do środka, ogarnięty przez gorący oddech płonącej galerii.

Jego galerii.

Wnętrze wypełniał dym, czarne kłęby wiły się w powietrze niczym eteryczne węże, uciekały przez drzwi i okna. Wszystko tonęło w czerwieni, schody zawaliły się w pożodze, podłoga zapadła lekko, większość prac zmieniła się w sczerniałe strzępy fruwające w powietrzu niby płatki śniegu. Jonathan, kaszląc i krztusząc się, porwał pierwszy z brzegu obraz i wyrzucił go na zewnątrz domu, ignorując przy tym krzyki z zewnątrz. Musiał ratować co się da. Musiał ratować swoje człowieczeństwo. Musiał udowodnić sobie, że nie jest wampirem. Wybrał inną drogę.

Więc ratował wszystko co mógł, nie zważając na poparzenia, nie myśląc o piekących oczach, ignorując rozpalone kaszlem płuca i zawroty głowy. Wynosił wszystko co mógł, każdy obraz, każdą rzeźbę, każde funerabilia i za każdym razem czuł, jakby niósł na rękach własne dziecko.

I kiedy obrócił się ostatni raz, by spojrzeć na dorobek wszystkich jego doświadczeń i przeżyć, na sumę wszystkich myśli i talentów, jakie posiadał – potrafił sobie odpowiedzieć na pytanie.

Wyszedł na noc. Przed galerią zebrała się spora grupka gapiów – ciekawscy, ludzie, którzy przyszli z wiadrami wody, by zdać sobie sprawę, że przyszli na próżno, plotkarze, którzy pewnie już rozgłosili wieści o tym, że Jonathan Straud, artysta, jest wampirem. Zauważył kilku znajomych dziennikarzy. W tłumie stała policja i straż miejska – uzbrojeni i gotowi do aresztowania.

Zadaniem artysty jest otwierać oczy.

I oto Londyn otworzył oczy i ujrzał potwora.

Z tłumu poleciał kamień. Pierwszy, drugi, trzeci, rozbijały się o schody obok niego. Ktoś rzucił świński łeb, ktoś widły, ktoś pojedynczy przebiśnieg, ktoś pochodnię i cepa. Ktoś wystrzelił – kula śmignęła wampirowi koło ucha, świsnęła złowieszczą groźbą.

Jonathan poczuł jak coś się w nim łamie i zapada, zostawiając za sobą jedynie mdlącą pustkę, wezbrało gulą w gardle. Straud wybuchnął śmiechem, histerycznym, wysokim i pełnym drwiny z własnej naiwności. Śmiał się gorzko z dwustu lat własnej naiwności, śmiał się ze wszystkich kłamstw, którymi karmił się przez całe swoje życie, śmiał się, że wystarczyła jedna noc, by zburzyć porządek umysłu, jaki sobie budował. Śmiał się ze sterty bezużytecznych dzieł sztuki, leżącej tuż pod jego stopami, śmiał się z tłumu, który przecież jeszcze tego samego wieczoru go podziwiał, śmiał się z każdej myśli, którą wziął za odpowiedź.

Śmiał się z samego pytania.

Kim jestem – wampirem czy człowiekiem?

Raz człowiek, zawsze człowiek. Raz wampir, zawsze wampir. Jak mawiał jego ojciec, człowiek i idiota: kto w błoto wpadnie, ten suchy nie wstanie.

Jonathan spojrzał raz jeszcze na tłum – szaleniec o twarzy pokrytej szkarłatną juchą i z wytrzeszczonymi w szaleństwie oczami. Oddał publiczności ukłon, rozkładając szeroko ręce.

- Oto stałem się artystą; otworzyłem wasze oczy!

Po czym cofnął się i zniknął w płomieniach.

 

***

 

Świt pachniał rosą i bzem.

Anastazja widziała z tej odległości jak wynoszą spopielone ciało. Widziała jak wbijają osinowe kołki w serce, jak wylewają na niego całe wiadra święconej wody. Nie mogła powstrzymać prychnięcia – zabobonni, głupi i zacofani jak zawsze.

Nigdy by nie zrozumieli. Nie tak jak ona.

Ostatecznie, otworzyła mu oczy.

- I to cię zabiło – powiedziała sama do siebie, jakby musiała się przekonać.

- Myślisz?

Nie zdążyła zareagować, nie mogła nawet drgnąć, w jednej chwili poczuła jak ktoś ją chwyta, zatapia zęby w szyi, wysysa całą siłę i energię, wyrywa z niej powolnie życie, by w końcu pozwolić jej runąć bezwiednie na dach.

- Ale krew... - wykrztusiła z trudem. Nie mogła ruszyć ręką, nogą, ledwie oddychała, poczucie rzeczywistości odpływało z niej falami. Umierała i nic nie mogła na to poradzić. Nie potrafiła nawet być zła – jakby z miejsca się pogodziła, że umrze.

- Krew wampira jest śmiertelna dla innego wampira? Wiem. Zdechniemy tutaj razem – rzekł Jonathan, rozsiadając się koło niej wygodnie. - Ach, widzę, że znaleźli kamerdynera. Szkoda.

- Dlaczego - szepnęła, próbując sięgnąć dłonią jego dłoń. Odsunął się tylko – po raz kolejny w życiu zmiażdżył jej palce odrzuceniem. Nawet nie krył mściwej satysfakcji, kiedy zobaczył jej łzy.

- Zadaniem artysty jest otwierać oczy – stwierdził, kładąc się obok. Zbladł nieco, sczerniałe żyły wystąpiły na twarzy. - Ale też zamknąć je, kiedy pora zejść ze sceny.

 

Soundtrack na zakończenie:

 

https://www.youtube.com/watch?v=NW3nKLqXndY

Średnia ocena: 4.9  Głosów: 7

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (16)

  • Bohater pragnie być kimś więcej niż zwykłą (przeciętną/ statystyczną) jednostką. Geniusz nie jest rozumiany przez otoczenie, ale może przeżyć chwilę tryumfu w swoim życiu. Dramat polega na tym, iż ów moment świetności nie wynika ze zrozumienia lecz jest efektem mody, rodzajem kaprysu ogółu żądnego nowych wrażeń. Wampir symbolizuje odmieńca. Czyż artysta nie jest odszczepieńcem, który czerpie soki z rzeczywistości, by potem przekształcić zastany obraz w piorunujący przekaz? Rolą sztuki jest uderzać w czuły punkt odbiorcy, by wywołać choć najmniejszą i chwilową przemianę. Wampir pragnie być człowiekiem, by mieć dostęp do emocji przypisanych jedynie rasie ludzkiej. Nie da się trwale pogodzić sprzecznych ról, a moment chwały to jedynie błysk – punkt na linii czasu. Tylko wampir pokona drugiego wampira, ale ceną zwycięstwa jest własna zagłada. Sztuka pochłania artystę bez reszty, a więc jego świat jest pułapką, z której uciec można jedynie w niebyt. Dramat wewnętrznego rozdarcia to historia uniwersalna.
  • Arysto 01.04.2016
    Cieszę się, że mogłaś wyciągnąć z historii coś dla siebie :) Również się cieszę, że podobało się na tyle, byś to interpretowała ;) Dziękuję!
  • KarolaKorman 01.04.2016
    Man or a Monster? - pytanie, jakie zadawał sobie bohater :) Przeczytałam z przyjemnością i zostawiam moją piątkę :)
  • Arysto 01.04.2016
    Dziękuję, Karola. No właśnie, Man or a Monster? ;)
    I niektórzy takie pytanie zadają sobie codziennie.
  • ausek 01.04.2016
    Miałam etap w życiu, że pochłaniam wszystkie książki o wampirach, jakie zdołały wpaść w moje łapki, a Twój tekst jest jakby wspomnieniem i jednocześnie kontynuacją owego okresu. Przeczytałam z zaciekawianiem. Swoją drogą ciekawa interpretacja tematu :) 5
  • Arysto 01.04.2016
    Niektórzy pewnie by powiedzieli, że zagrałam tanio na nostalgicznych uczuciach, ale cóż - czy to źle, że przypominam Ci dobre czytanie? :)
    No i mogłem dodać do tego coś od siebie!

    Dziękuję i cieszę się, że się podobało! :)
  • alfonsyna 01.04.2016
    Tak naprawdę o tych wewnętrznych konfliktach łatwo się nie pisze, a Tobie się udało zrobić to tak, że sama też ten konflikt przeżywałam wraz z głównym bohaterem i do końca nie wiedziałam, jakie będzie zakończenie. Londyński klimat chyba w najlepszym możliwym wydaniu (dokładnie takim, jak lubię), świetne metafory, cierpiąca artystyczna dusza w zderzeniu z ignorancją otoczenia i brutalną rzeczywistością - to wszystko dało mi wielką przyjemność z czytania i dlatego również dodałam piątkę od siebie. :)
  • Arysto 01.04.2016
    Ach, ktoś, kto doceni Londyn! :D Miło widzieć, mam nadzieję, że smaczki się podobały :) No i świetnie, że udało mi się dotrzeć do serca, duszy i umysłu! Dziękuję
  • NataliaO 04.04.2016
    Od czego by zacząć, ahh Pewnie trzeba dać porządnego komentarza :) Po przeczytaniu całości powiedziałabym, że jest coś z mojego Arytso - który ładnie dobierał słowa i z tego ŚlepcaZMetra, który pisze dokładnie. Była to taka mieszanka dwóch pisarzy, każdy chciał wyjść na wierzch, jak trochę wparowało emocji, to już za chwilę weszły perfekcyjne słowa hihi Nie no polubiłam tamto alter ego Ślepca, ale dobra wróćmy do tematu.

    Jak wszystkim wiadomo na błędach się nie znam, ale skupiłam się treści. Opowiadanie zwłaszcza od początku czyta się trochę jak książkę do historii, chodź lubiłam ten przedmiot nie zawsze mnie zaciekawiał, zbytnia wiedza była oschła, lub sucha.
    Tak w ogóle trochę początek wybijał mnie, czułam się zagubiona i wtedy...
    Dla mnie opowiadanie zaczęło się od tego momentu : "- I dopiero teraz, po dwudziestu latach, mogę stanąć przed wami w mojej własnej galerii i powiedzieć dumnie: stałem się artystą..."

    Wszystko takie malownicze, perfekcyjne i tylko Bohater taki pełen frustracji, żalu, ale on na poważnie chciałby tylko od ludzi aby nazwali go artystą, to takie płytkie, a zarazem chyba miałoby go to podbudować. Bo brakuje mu "ego" , oby nie powiedzieć jaj. Ups rzekłam. Jest dla mnie słabym potworem i człowiekiem, nie dorósł. On jest taki jakby nic nie przeżył, nic nie zrozumiał, a potem mam wrażenie, że on w jakimś sensie jest artystą tylko już wypalonym w czym utwierdza mnie na samym końcu. Czasem wydawało mi się, że brakuje mu alkoholu i papierosa, a do tego długopisa i zeszytu aby napisać pamiętnik. Nawet dobry pamiętnik by wyszedł.

    No i rozwala mnie, kiedy nasz Bohater mówi, o kobietce, że pokazała emocje. Nie, serio, kiedy i gdzie je pokazała. Ja widziałam w niej tylko zołzę, która nie chce być sama. A i to dla mnie nie był wątek miłosny, bo oni ani przez chwilę nie dali odczuć, że łączyła ich miłość. To raczej była więź w stylu pouczyliśmy się razem jak być potworem.
    I DOBIEGAMY końca. No zakończenie mnie ujęło, zabił francę, wyzionął ducha udając wielkiego artysty, którym nie do końca był. I chyba to w porę zrozumiał odchodząc z tego świata.

    Całość. Historia dobra, przekazanie jej też dobre, opisy jak to Ty doskonałe, dialogi spoko, ale z tą towarzyszka takie sztuczne; a bohaterzy, co do niego mam mieszane uczucia trochę go zrozumiałam, ale mam do niego zastrzeżenia, a co do pani jak dla mnie mogłoby jej nie być. Jedyne, co zrobiła to powiedziała prawdę że nie dorósł.

    CAŁOŚĆ NA 4 :) / Nie postawiłam 5, bo ten początek mnie nie przekonał i przez tą panią, która chodź groźna nic nie wniosła.

    Kilka fragmentów mi się podobało:
    Po dwóch wiekach w końcu zatryumfował, po dwustu latach jego sztuka nie była dziwadłem wiszącym na ścianie, lecz prawdziwą wartością godną galerii. Świat musiał dojrzeć, społeczeństwo musiało dojrzeć, zrozumieć, doznać. Odetchnął głęboko, napawając się każdym aromatem zwycięstwa na które tak długo czekał: zapachem świeżo rzeźbionego drewna, olejną wonią zamalowanego płótna, kwaśnym odcieniem pośmiertnych fotografii, krążącym w powietrzu alkoholem, potem i słodkim podziwem tych kilku wystarczająco godnych, by zrozumieć, spływającym na jego osobę.
    A zadaniem artysty jest otwierać oczy, przedstawiać to, co kryje się pod złudnymi mirażami rzeczywistości – celem artysty jest czerpać z miejsc, które skrywają się w mrokach uliczek i naszych własnych umysłów. Artysta jest niczym jak przekaźnikiem między tym, co niezrozumiałe a tym, co rozumne, marnym tłumaczem, często gubiącym przekaz w plątaninie myśli
    Przyglądała się mu z bezpiecznej odległości. Nawet teraz, kiedy był nie od odróżnienia od człowieka, widziała drapieżność w jego ruchach – zardzewiałe i długo nieużywane mechanizmy uśpione w mięśniach, ścięgnach i instynkcie, wyklęte przez swojego właściciela.
    Nic dziwnego, że tłum niczego nie wyczuwał – Jonathan zdołał zdusić w sobie wampiryzm tak bardzo, że w tej chwili stał się już kaleką. I chociaż prychnęła pogardliwie, patrząc na jego prostacką, nadzwyczajnie ludzką twarz, to nie mogła wyzbyć się tego specyficznego rodzaju szacunku, którym obdarza się wariatów trzymających się do bólu swoich wariackich idei. Walka z pragnieniem przywodziła na myśl odmawianie sobie garnca lodowatej wody, kiedy od środka żołądek wypalały rozpalone do białości węgle. Każdego dnia przez dwadzieścia lat.
    Odkąd spotkali się po raz pierwszy.
    Błysnęły nagle flesze, reflektory uderzyły po oczach, oślepiły w nagłej eksplozji bólu gdzieś w okolicach skroni. Syknęła i odwróciła wzrok, przemknęła między tłumem w stronę alkierza. Nie miała planu, jedynie same pomysły – ale to nie szkodzi.
    Była mistrzynią improwizacji. I podobnie jak on, ona również była artystką swojej sztuki.
    Zadaniem artysty jest otwierać oczy. I żyły.
    mroczne ślepia na otchłań, patrzące na niego i daleko za niego, w przeszłość i przyszłość jednocześnie, w kompletnie innych miejscach. W źrenicach tańczyły skrawki wieczności.
    - Dwadzieścia lat i ani razu nie przemyślałeś poglądów typowe dla ciebie. - Przez moment miał wrażenie, że nawet go dostrzegła, po czym prychnęła i pokręciła z dezaprobatą głową, siadając na poręczy. - Nie dorosłeś w ogóle. –
  • Arysto 04.04.2016
    Wiedziałem, że z tymi relacjami będzie problem, że za mało tego, że jednak mogłem napisać coś innego, a to zostawić na dłuższą wersję, by to dobrze opisać. Ale cóż, uparłem się, no uparłem, upierdliwy ze mnie Osioł i tak wyszło. Spadek formy mi w rzyć, o! :D

    Bohater był lekkim megalomanem, do czego nie chciał się przyznać, nie mniej, z braku znaków pod ręką, nie rozpisałem tego tak, jak chciałem - co jednak mi wyszło to ukazanie, bo zauważyłaś, że jest zarówno słabym potworem jak i człowiekiem :) Lecz nawet słaby potwór starczy, by go zlinczować, ech, ech.

    Jeśli chodzi o to ukazanie emocji u wampirzycy to jest to ułamkosekundowe. Chciałem z wampira zrobić istotę kompletnie inną - myślącą inaczej, odczuwającą inaczej, przez to okazującą to wszystko zupełnie inaczej. Tutaj się kajam, bo w sumie niepotrzebnie wprowadziłem ten pseudomiłosny wątek - mogłem to rozegrać inaczej i w sumie podsunęłaś mi pomysł, na który się klnę, że nie wpadłem - przecież to mogła być po prostu więź. Więź o dwóch potworach, którzy uczyli się być potworami. Takie proste, takie genialne, a umknęło ;/ No i czasu antenowego mogłem więcej Anastazji dać, bo w sumie zrobiłem z niej popychacza fabularnego.

    Dużo prawdy, dużo mam do myślenia, ale dzięki za komenta od Ciebie, Gosia, bo to zawsze radocha czytać dłuższe przemyślenia na temat własnego opowiadania ;D
  • NataliaO 04.04.2016
    Arysto jesteś jedyną osobą, która na opowi dostała ode mnie tak mądrego komentarza ;) Hihi No raczej od watku miłosnego daleko, mógł być taki jak mówisz nauka o potworach... Ale chciałabym kiedyś przeczytać romans w wykonaniu Ślepca :)
  • Arysto 04.04.2016
    To byłaby miłość Ślepego do Głuchej :D
    W sumie...
    Hm.
  • NataliaO 04.04.2016
    PS. Miłe złego początki, ale koniec żałosny
    Powiem ci, że ten jego koniec wydaję się żałosny, ale jednak można się kłócić o to. Bo źle nie skończył ;)
  • Jared 04.04.2016
    Wampir i artysta w jednym, ciekawa kreacja. Postać główna przypominała mi nieco Alucarda, z tymże on był raczej artystą rzeźbienia w trupach. Mamy tu dualizm zewnętrzno-wewnętrzny. Jesteśmy człowiekiem przez swoją formę czy przez to co jest zaszczepione w nas samych? Poruszony jest problem społecznego wykluczenia inności. Artysta to nie przypadek, artyści reprezentują inność, wampiry również.

    Nie umknęły mi twoje motywy przewodnie tj. ryzality, wykusze, witraże, gargulce, które traktuje z takim pietyzmem bohater, a potem w takiej samej kolejność je traci. Ciekawy zabieg, bardzo poetycki. I jeszcze drugi - "artysta otwiera oczy", coś jak "redukcja ...%" w Globie. Lubisz chyba wplatać takie wskazówki, niby to creda, rozbudowane potem w konkluzjach.

    Klimat bardzo dobrze oddany, i to jedyny taki duży plus historii. Personalia adekwatne, na Opowi są częste problemy z dobrym doborem imion i nazwisk, Ty wybrałeś je trafnie - po prostu pasują. Snobistyczny marazm imperialnej Anglii w dobrym wykonaniu. Nawiązanie z zachodzącym Słońcem do epoki wiktoriańskiej mi nie umknęło. :P Industrialno-artystyczny Londyn wyszedł bardzo dobrze, w tym także społecznie - magnaci podcierający się forsą, z artystycznym dymkiem w atmosferze.

    Nie jestem przekonany, co do konstrukcji.* Za bardzo poszedłeś w kulturę wyższą, dało to klimat, kopiąc w dupsko fabułę i plastyczność postaci. Jonatan jest jeszcze ok., Anastazja mnie irytowała od początku do końca. Postać chyba poprowadzona za szybko, nie widzę lepszego wyjaśnienia.

    O ile w Glob dostosowanie treści do wniosków wyszło świetnie, to tutaj niestety sprawiło, że się wynudziłem. Ciąg przyczynowo-skutkowy mnie nie przekonuje. Pigułka z krwią i zmiana w środku,wyskoczyła tak o, z kapelusza.* Ostrość wniosków: hmmm.... W porównaniu do Globa... wiadomo.* I co to za feudalno-snobistyczny romans?* Klimat wchrzania się w realność fabuły, czuję się jak ten Krasicki w "Monitorze", któremu rzucili kolejny barokowy romans, kiedy panowały już kryteria oświeceniowe. Pochwalę jeszcze to (przed-)zakończenie jedynie, freudowskie wyparcie bohatera, bardzo wymowne. Jonathan nie mógł się pogodzić z nową rzeczywistością, dopiero wtedy poczułem trochę empatii do niego. Jak próbował ratować te dzieła wydał mi się bardzo ludzki, pożałowałem go nawet.

    Po prostu nie popłynąłem z fabułą. 6/10


    ps. "imperium Brytyjskim" nie mam pojęcia czy z małej, mój kolega też nie wie, SJP nie udziela zadowalającej odpowiedzi, a w poradni językowej propagują raczej zapis z małej, ale kwestia nierozstrzygnięta.

    ps. 2 Był to zarzut o przecinki, ale jest już wyjaśniony :)
  • Jared 04.04.2016
    Komentarz średni, nie mogłem się skupić, psia mać, i wracałem po kilka razy do niektórych momentów :c
  • Shiroi Ōkami 11.04.2016
    Współczuję bohaterowi, pracował tak długo, by zabłysnąć jako artysta, a koniec końców nikt nie zwrócił uwagi na jego dzieła przez to krwawe wydarzenie. Może źle interpretuję, ale odniosłam wrażenie, że sztuka była czymś, co pomogło mu zachować człowieczeństwo i kurczowo się jej chwytał, a gdy stracił wszystko na co tak długo pracował, jego druga natura się przebudziła.
    Miałam wrażenie, że nie piszesz, a malujesz świat - wszystko było wręcz namacalne, a zdanie: "Z mglistych oparów Tamizy wyłaniali się kolejni goście, wpierw niewyraźni i rozmyci, cienie w rozświetlonych dziesiątkami latarni mlecznych obłokach, nabierający ludzkich kształtów dopiero u podstawy długich schodów po których wspinali się do galerii." przeczytałam kilka razy, bo po prostu mnie urzekło, obraz natychmiast powstał w mojej głowie, a za nim płynnie nadchodziły kolejne, przez co czułam, że oglądam film.
    Jednak mimo wszystko zabrakło mi tego czegoś, co zwykle czuję czytając Twoje opowiadania. Jakiegoś elementu, ale sama do końca nie wiem jakiego. Wybacz, ale nie umiem sprecyzować. Mam wrażenie, że stać Cię na więcej.
    Co do "Man or a monster?" - wydaje mi się, że jesteśmy tym czym się czujemy.
    "- Zadaniem artysty jest otwierać oczy – stwierdził, kładąc się obok. Zbladł nieco, sczerniałe żyły wystąpiły na twarzy. - Ale też zamknąć je, kiedy pora zejść ze sceny." ~ Otworzyłeś mi oczy już pierwszym zdaniem, zamknąłeś je za pomocą soundtracku. Swoją drogą mam wrażenie, że skądś go kojarzę.
    Czekam na więcej :P

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania