Poprzednie częściDzień Kobiet

Dzień D

Zamiast siedzieć w domu podczas wakacji i wędrować jak na normalnego nastolatka przystało, po sieci w poszukiwaniu stron gorszących nawet dziadków, poniosło mnie i razem z kolegami z klasy za namową jednego, postanowiliśmy wyjechać na młodzieżowy obóz. Mieliśmy tam wędrować turystycznymi szlakami, zdobywać sprawności fizyczne, podobnie jak harcerze, pływać kajakami i najważniejsze bawić się dobrze. Już sam początek letniej przygody wypadł nie najlepiej. Autokarem dojechaliśmy na miejsce pobytu dopiero późną nocą, ponieważ wyjechaliśmy nie z rana, lecz dopiero po południu.

Zbiórka obozowiczów zaplanowana była na siódmą rano dla wygody wszystkich przed naszą szkołą. Autobus dojechał na plac znajdujący się przed budynkiem szkoły pierwszy i miał włączony silnik ze względu na pracującą nieprzerwalnie podczas upałów klimatyzację. Natomiast sami uczestnicy docierali w dość luźnych odstępach czasu. Ci z nas, co mieli bardziej zorganizowanych rodziców byli pierwsi i nawet zdążyli przed wyjściem z domu zjeść śniadanie. Czym później przyszli obozowicze byli dowożeni, tym bardziej wyglądali na niewyspanych i głodnych. Przynajmniej ktoś organizujący nasz wypad był przewidujący i pomyślał o dobrej lokalizacji wyjazdu. W pobliskim sklepiku jak zawsze było doskonałe zapatrzenie w ulubione przez dzieciarnię produkty z bardzo długim terminem przydatności do spożycia. Samych napoi energetycznych na półkach jest kilka rodzajów i każdy nawet najbardziej wybredny znajdzie odpowiedni dla siebie. Dochodzi jeszcze bogaty wachlarz chipsów, batonów i ciastek, lecz najważniejszym działem jest bar. Tam szybko i sprawnie kupuje się zapiekanki, hot dogi, kebab i hamburgery. Dzięki temu w szkole nie głodujemy i nikt nam podstępem – dla dobra dzieci - nie wciśnie cateringowych lichych zimnych obiadków w naczyniach jednorazowych.

Miejsca w autokarze zajmowaliśmy zgodnie z przybyciem na miejsc zbiórki i jako pierwszy uczestnik usiadłem na przedzie autobusu. Kiedy o dziewiątej ostatnie miejsce na tyle autokaru zostało zajęte, wtedy ktoś z rodziców przypomniał sobie o konieczności przeprowadzenia kontroli stanu technicznego pojazdu i wykonał w tym celu telefon na policję. Czekaliśmy w kolejce ponad trzy godziny na przyjazd radiowozu, ponieważ w tym dniu było kilka grup wyjazdowych i u wszystkich wymagano podobnej kontroli.

Policjanci zaczęli od sprawdzania stanu trzeźwości kierowcy, później przyszła kolej na jego czas pracy, uprawnienia, certyfikaty i pozwolenia. Dopiero po pozytywnych weryfikacjach samego kierującego i buchalterii dobrali się do pojazdu. Szarpali za kierownicę, włączali światła, zaglądali na opony i pod spód. Podczas tych czynności byli poważni i skupieni. Kiedy unieśli maskę silnika i nagle się uśmiechnęli, gdy w końcu znaleźli coś niesprawnego. Nigdy nie przypuszczałem, że uszkodzony wężyk od spryskiwacza może dostarczyć komuś tyle radości. Werdykt zapadł szybko.

- Autobus nigdzie nie pojedzie, trzeba dokonać niezbędnej naprawy - i po tych słowach padła komenda - wysiadać.

Wyskoczyłem jako pierwszy i podszedłem do czekających rodziców, którzy od godziny przestali mi machać, tak bardzo ich ręce od tej czynności rozbolały. Pozostali uczestniczy też opuścili pojazd i kręcili się w koło prostując nogi. Kierowca wyłączył pracujący silnik, wiatr rozwiał okropne spaliny i zapanowała cisza aż w uszach dzwoniło.

Jakiś mechanik z plastikową rurką w dłoni zjawił się po godzinie. Policjanci z drogówki sprawdzili wężyk i stwierdzili na nim brak certyfikatu Unii Europejskiej. Przewód pochodzenia chińskiego wylądował w pobliskim koszu na śmieci, ciśnięty tam ręką wkurzonego i wybrudzonego starym samarem serwisanta z pobliskiego warsztatu.

Poszukiwania pierdółki trwały, a w tym czasie sklep przyszkolny przeżywał prawdziwe oblężenie. Rodzice kupowali wszystko o co prosiły ich pociechy, na konto rozpoczętego wypoczynku. Powoli zaczynało brakować towaru na półkach i złoty interes właścicielowi zniszczył sprowadzony na okoliczność naprawy autoryzowany serwis producenta autokarów. Czynność fachowcom zajęła może i minutę, lecz pasażerowie potrzebowali dodatkowego czasu na wsiadanie. Wszyscy musieli skorzystać z toalety, jednak budynek szkoły został przez leniwą obsługę już zamknięty, która nadzwyczajnej w świecie poszła sobie po piętnastej do domów. Dlatego zaczęto oblegać wszelkie dostępne toalety. Zanim się wypróżniono, nadszedł czas na podwieczorek i już nawet pierwsi chętni zaczęli konsumpcję, którą przerwał kierowca słowami.

- Proszę państwa mój czas pracy powoli się kończy i jestem zmuszony zjechać do bazy.

Oczywiście zażądano nowego kierującego, wypoczętego i jeszcze coś tam. Był tylko jeden problem, firma przewozowa, która dostarczyła autokar nie miała w tej chwili żadnego spełniającego wymagane kryteria. Pozostałe przedsiębiorstwa przewozowe jak usłyszały kogo mają wieźć, również nie były w stanie przyjąć zlecenia na usługę. Wtedy rodzice obozowiczów zaczęli grozić przewoźnikowi karami, a on przydusił kierowcę.

Wystartowaliśmy do letniej przygody autokarem pędzącym niczym wyścigowy bolid. Bardzo lubię w lunaparku kolejkę górską, jednak ona nie podnosi tak adrenaliny jak „gnający na złamanie karku” kilku tonowy autobus. Śmigaliśmy przez wioski i miasteczka prawie stówą na godzinę, a poza terenem zabudowanym o siedemdziesiąt więcej. Kierowca sprawnie, tym wielkim kolosem, pokonywał ostre zakręty i wyprzedzał na zakazie, czy nawet na trzeciego. Widać było po nim fachowca, który w taki sposób nie raz woził szkolną hałastrę. Mieliśmy szczęście, że dojechaliśmy na miejsce unikając po drodze kilku wypadków. Obyło się też bez kontroli drogowej inaczej tkwilibyśmy do południa w autobusie do czasu zakończenia ustawowej przerwy w pracy kierowcy.

Pierwszy dzień pobytu był ciepły, słoneczny i zakończył się poznawaniem najbliższego otoczenia podczas poszukiwania zasięgu sieci. Wieczorem zaraz po kolacji mogliśmy wspólnie planować spędzenie jutrzejszego dnia z listy „Atrakcyjnych przygód”. Wtedy nikt z nas nie pomyślał, żeby sprawdzić kto i kiedy ją sporządził. Wszystkie propozycje były egzotyczne i nam nie znane, zwłaszcza zabawy ruchowe. Drugiego dnia organizatorzy na siłę wciskali nam w ręce piłki, paletki, skakanki, szarfy, siatki i całkiem sporo innego śmiecia. Gdyby nie trzeba było się przy tym ruszać byłoby całkiem znośnie. Innym poważnym problemem było wyżywienie, które pochodziło z jednego kotła i nie uwzględniało indywidualnych upodobań gastronomicznych uczestników oraz praktykowanej diety. Mogliby chociaż menu dostarczać z Mc Donalds i byłoby po sprawie, skoro ogół społeczeństwa to preferuje. Jednak szefostwo uparcie twierdziło, że w ich ulotkach zawarto informację o pochodzeniu żywności z pobliskiego gospodarstwa ekologicznego i właśnie ten wpis podobał się najbardziej naszym rodzicom.

Po batalii jaką stoczyliśmy w sprawie jedzenia i brakiem zasięgu wszystkich sieci czarno widziałem naszą przyszłość na tym okropnym obozie. Widocznie przyroda podzielała moje rozgoryczenie i synoptycy zapowiedzieli silne wiatry oraz intensywne opady deszczu. Plany organizatorów o przeciągnięciu nas po krzakach i potopieniu w wodzie się nie powiodły, zostaliśmy ewakuowani do budynku z solidnym dachem. Mogliśmy już bez przeszkód oddać się naszym ulubionym zajęciom, czyli przystąpiliśmy do gry internetowej. Oczywiście bez zbędnego zapoznawania się z regulaminem oraz zasadami. Pierwsze poziomy były dość łatwe i to my byliśmy wymiataczami. Jednak wraz z zaliczaniem kolejnych etapów gra stawała się tajemnicza i wciągała nas coraz bardziej. Powoli rozdzieliła naszą paczkę, staliśmy się indywidualnymi graczami i zacząłem zatracać się w jej wnętrzu. Takie odczucie mogło powstać przez kilku dniowe granie bez wypoczynku i przy lichym jedzeniu, na które było szkoda czasu.

Przynajmniej przerwanie gry spowodowane zakończeniem letniej przygody, miało swoje dobre strony, dało nam chwilowe wytchnienie i możliwość zaczerpnięcia świeżego powietrza zanim nie wsiedliśmy do autokaru. Wyjazd powrotny był wspaniały, ponieważ nie był zakłócony nadgorliwością rodziców o teoretyczne bezpieczeństwo dzieci. Nawet kierowca okazał swoją radość z tego powodu, siadając za kierownicą nawalony jak autobus.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Marian 18.08.2018
    Bardzo fajny tekst. Jakbym to widział.

    Niestety, jest sporo błedów inetrpunkcyjnych i niezgrabnych zdań.
    Musisz nad tym popracować.
    Pozdrawiam,
  • Pasja 13.09.2018
    Witam
    Samo życie. Kiedyś się wędrowało pieszo i takie rzeczy nie były potrzebne. Autobusy też woziły bezpiecznie do celu. Bardzo pouczający tekst o wyjeździe latorośli na obóz.
    Pozdrawiam

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania