Dziewczynka, o której zapomniała śmierć: Rozdział III - Nieszczęścia chodzą parami.

- Nienawidzę cię.

 

Rozbrzmiewał zawistny głos odbijający się głuchym echem o wyimaginowane ściany mroku. Znałam go. Jego dźwięk był tak przenikliwie zły, iż poziom mojego strachu przewyższył poziom opanowania. Rozglądając się wśród ciemności szukałam źródła głosu.

 

- Riu...dlaczego?

 

Zimna dłoń chwyciła mnie raptownie za ramię. Zamarłam w jednej chwili, spinając w sobie wszystkie mięśnie, tym samym stając się ludzkim słupem niezdolnym do jakiejkolwiek obrony.

 

- R-Remi?

 

Z ledwością zmusiłam moją krtań do współpracy. Drżałam, a mój głos wraz ze mną. Nie chciałam się obrócić. Nie chciałam dowiedzieć się kim była osoba, która stała za moimi plecami i trzymała mnie za ramię. Oddech tej osoby, który cuchnął stęchlizną, oplatał mój kark.

 

- Nienawidzę cię, Riu. Zdradziłaś mnie. Porzuciłaś. Nie. Ty mnie nie porzuciłaś. Ty wydałaś na mnie wyrok.

 

Przymknęłam powieki, próbując wyrównać swój niespokojny oddech. Łzy same napływały mi do oczu, lecz były to łzy spowodowane lękiem.

 

- Wybacz mi, Remi. Ja...Byłam głupią gówniarą, która za wszelką cenę nie chciała umierać...

 

- Sądzisz, że ja chciałem zginąć?!

 

Ryknął wściekle, a ja spięłam się w sobie jeszcze bardziej, o ile to możliwe. Odwrócił mnie ku sobie, chwytając lodowatą dłonią mój podbródek. Fetor zgnilizny unosił się wokół jego osoby, tym bardziej bałam się otworzyć oczy. Nie chciałam zobaczyć tego, czego potem nie potrafiłabym sobie przebaczyć, czy wytrzymać.

 

- Wybacz mi. Przepraszam. Tak bardzo mi przykro. Co mam zrobić?

 

- Otwórz oczy.

 

Nakazał, a ja pokręciłam głową na tyle mocno, na ile pozwalał mi jego uścisk. Drugą dłonią oplótł moją szyję powoli ściskając wokół niej swoje mrożące krew w żyłach, palce.

 

- Otwórz je, kłamliwa zdziro!

 

Wreszcie go posłuchałam, a to co ujrzałam przekraczało ludzkie pojęcie. Gnijące szczątki będące pozostałością dawnego człowieka, uśmiechały się w moim kierunku przez pryzmat zawiści. Brązowe włosy ledwo trzymały się na skórze, która odchodziła od głowy. Jego ucho już odpadło. Braki w uzębieniu, dziury w ciele...Widok którego zwykłymi słowami nie da się opisać. Najgorsze były jego oczy. Świdrujące, zimne, a co najgorsze, martwe. Kilka pojedynczych łez spłynęło po moim policzku.

 

- Remi...Ja...Przepraszam! Nie zasłużyłeś na to...

 

- Patrz na mnie!

 

Potrząsnął mną, gdy tylko chciałam odwrócić swój wzrok. Musiałam patrzeć na niego, na jego martwą powłokę.

 

- Po prostu mnie zostaw. Nie wytrzymam tego dłużej, Remi....Błagam.

 

- To jest twoja kara. Codziennie i codziennie, w kółko i w kółko będę przychodzić do ciebie w odwiedziny. W końcu chcę zobaczyć jak się miewa moja drogocenna przyjaciółka...Brzydzisz się mnie?

 

Pokręciłam zaprzeczając głową, wbrew prawdzie. Przerażał mnie, a jednocześnie wywoływał odruch wymiotny.

 

- Kłamliwa suka, zawsze taką pozostanie. A teraz za karę, zabawimy się trochę...

 

Zaczęłam się dusić. Uniósł mnie do góry, a ja nie dotykałam stopami, podłoża. Wbiłam się paznokciami w jego rękę. Wymachiwałam nogami. Walczyłam o każdy haust powietrza, a on po prostu wpatrywał się we mnie z tym obślizgłym uśmieszkiem psychopaty.

 

- GIŃ!

 

- REMI! - wrzasnęłam odpychając od siebie aurę snu. Obudziłam się w niezbyt wygodnym łóżku, ale zawsze łóżku. Przez okno wdzierały się pojedyncze srebrne promyki księżycowego światła snując się między panelami. Oddychałam bardzo ciężko, a moja koszulka nocna była przepocona do ostatniej nitki.

 

Minęła dłuższa chwila, aż odzyskałam zdrowy rozsądek. Przetarłam rękami swoją twarz. - To tylko sen... - złudny koszmar wynikający z mojego poczucia winy. Ta okrutna strzyga nawiedzała mnie w snach co noc, odkąd zdradziłam swojego przyjaciela. Zasłużyłam sobie.

 

- Znowu krzyczałaś przez sen. - drzwi do mojej sypialni zostały uchylone.

 

- Wybacz...

 

- Zaparzyć ci herbaty? Na takie koszmary, najlepsza jest zielona herbata! - swój pomarszczony nos wyszczubił pewien doskonale znany mi starzec, którego siwe włosy były idealnie przystrzyżone, a biała koszula nocna sięgała kostek u nóg. Zamglony wzrok świadczył o ślepocie spowodowanej przez podeszły wiek.

 

- Nie kłopocz się Rob. Sama sobie zrobię. Idź spać. - dziadek, który był irracjonalnie moim młodszym bratem, nadął zezłoszczony lica. - No dobrze. Umyje twarz i do ciebie dołączę. - usiadłam na krawędzi łóżka ledwo sięgając podłogi. To przez moje dziecięce ciało. Mimo dojrzałości i mego doświadczenia, nadal zewnętrznie przypominałam dziecko. A to wszystko przez nałożoną na mnie klątwę.

 

Obecnie mam dziewięćdziesiąt siedem lat, a wyglądam na co najwyżej dziewięć. Pozostali członkowie rodziny powymierali doskonale znając szczegóły mojego przekleństwa. Niestety w obecnym świecie widok samotnie wałęsającego się dziecka wzbudziłby wątpliwości. Potrzebowałam opiekuna. Został nim mój młodszy brat, Rob. Chociaż prawda wygląda tak, że to ja opiekuje się nim. Pracuje oczywiście na czarno oraz dorywczo, u pracodawców których nijak obchodzi mój wiek czy wygląd. Rob ze względu na swój stan zdrowia nie może pracować. Jakoś wiążemy koniec z końcem dużo podróżując, tak aby nikt nie odkrył mojej prawdziwej tożsamości.

 

Zeszłam do kuchni, zasiadając przy stole. Nie zapaliłam światła, wystarczył blask księżyca. Brat podał mi kubek gorącego napoju, który miał ukoić moje zszargane nerwy.

 

- Znów przyśnił ci się ten chłopiec? - ujrzałam w tafli zielonej herbaty niewyraźne odbicie swojego melancholijnego wzroku.

 

- Ta...

 

- Riu, musisz wreszcie pozwolić przeszłości odejść. Nic już z tym nie zrobisz. Powinnaś zacząć martwić się o przyszłość. - zakaszlał spluwając do śnieżnej chusteczki, krwistą mazią. Usiadł naprzeciwko mnie przy obskurnym, drewnianym, stole. Wynajmowaliśmy podupadający domek na obrzeżach równie podupadającego miasta. I tak nie mieliśmy w nim zabawić długo. Przynajmniej miałam nadzieję, że odejdziemy z niego razem.

 

Upiłam łyk herbaty. Jej smak rzeczywiście był niezwykle przyjemny, ale nie na tyle aby odesłać moje problemy w zapomnienie.

 

- Co masz przez to na myśli?

 

- Doskonale wiesz co. - chociaż był niewidomy, doskonale wiedział gdzie ma spojrzeć i na co. Jego zamglona zieleń świdrowała moją duszę. Zagryzłam zdenerwowana dolną wargę.

 

- Nie umrzesz.

 

- Umrę. I to już niedługo. Oboje to wiemy, a wtedy pozostaniesz sama. Nie możemy do tego dopuścić. Musimy znaleźć zaufaną osobę, która ci pomoże zanim odejdę.

 

- NIE UMRZESZ! - ryknęłam, a on w szczerym zdziwieniu rozchylił swoje spierzchnięte usta. Przeklęłam się w duchu za taki nagły naskok na niego, wzdychając bezsilnie. - Nawet jeśli, poradzę sobie sama. Nie mogę całą wieczność żerować na innych, jak pasożyt.

 

- Wtedy na jaw może wyjść twoja tajemnica. Chcesz stać się królikiem doświadczalnym w jakimś rządowym lub korporacyjnym laboratorium? - jego głos stawał się groźniejszy. Nasze dialogi na temat przyszłości zawsze kończyły się kłótnią, ostatecznie nie odnajdując jakiegoś sensownego konsensusu.

 

- Oczywiście, że nie! Ale wiesz przecież, że mój obecny stan... - wstałam z krzesła zaciskając swoje bezradne pięści, na kuchennym stole.

 

- Uda ci się pokonać śmierć. Wierzę w to, siostrzyczko. Kiedyś nasza cała rodzina znowu będzie razem. - jego pokrzepiający uśmiech nie był wystarczająco przekonujący. Domyślałam się, że on sam nie wierzył swoim słowom.

 

- Wracam do łóżka. Jutro rano muszę iść do pracy.... - odpuściłam.

 

- Dobranoc, Riu. - rzucił radośnie mój brat. Stanęłam w przejściu do kuchni chwilę wpatrując się w jego spokojną twarz, na której malowały się autostrady głębokich wyżłobień w suchej skórze.

 

- Śpij dobrze, braciszku.

 

*

 

Moja tymczasowa praca nie była łatwa, ale też i nie trudna. Pomagałam w magazynie jednego z tutejszych większych sklepów. Płaca była wystarczająca, a ponadto nie byłam w tym miejscu jedynym pracującym dzieckiem. Gdy wybuchła wojna miałam dziewięć lat, a skończyła się gdy skończyłam trzydzieści wiosen. Nie był to spokojny konflikt. Był długi, krwawy, wyczerpujący, a ostatecznie przyniósł wszystkim uczestniczącym nacją zniszczenie oraz klęskę. Nikt nie odniósł z tego tytuł zysków, czy zwycięstwa. 1/4 ludzkości została zabita lub wykończyła ich po prostu choroba. Świat długo odbudowywał się ze zgliszczy, które pozostały. Powstały nowe państwa, a z starych pozostały tylko te najsilniejsze. Dopiero od kilkunastu lat możliwe jest prowadzenie normalnego życia, chociaż nie dotyczy to państw które nadal nie potrafią się podnieść na skutek wojny. Na ten przykład kraj z którego pochodzę przeistoczył się w jedno wielkie getto gromadząc najbiedniejszych w wschodnim regionie kontynentu. Mnóstwo ludzi zaczęło uciekać z biedniejszych państw, niektóre nadal toczą ze sobą wojnę domową o władzę, szukając lepszego oraz bezpieczniejszego jutra. Dotyczy to również samotnie uciekających dzieci, zatem widok pracującego gówniarza dla większości nie jest czymś niezwykłym. A nawet dużo pracodawców wykorzystuje ten fakt, aby sporo zaoszczędzić. Chociaż mój obecny szef był inny. Faktycznie chciał pomóc potrzebującym, dając im możliwość godnego zarobku, jednocześnie czerpiąc z tego niewielkie korzyści.

 

- Lettie, Lettie! Pomożesz mi?! - krzyknęła z oddali młodsza fizycznie ode mnie dziewczynka, rezolutnie machając rękom. Od niedawna ta dziewczynka nauczyła się wreszcie uśmiechać. Odkąd tutaj zamieszkała i zaczęła pracować oraz ponadto uczyć się wraz z jej dziewiętnastoletnim bratem, zaczęła być zwykłą, beztroską, schludnie ubraną, dziewczyną.

 

Lettie to było moje imię, pod którym się podszywałam. Często je zmieniałam wraz z bratem, podobnie jak nazwiska. Czasem sama się gubiłam w moich kłamstwach.

 

- Okey! - odkrzyknęłam z oddali podbiegając do skrzynki wypełnioną po brzegi gumami do żucia, które miała ułożyć na pułkach. - Tak się zastanawiam Mei, gdzie twój brat? - a gdy wysunęła rękę po kilka opakowań słodyczy, już domyśliłam się prawy. Ręka, którą ukrywała pod długim rękawem, odsłoniła kawałek skóry ukazując kilkanaście dorodnych siniaków. Uśmiechnęła się kłamliwie, zasłaniając twarz włosami.

 

- Źle się poczuł...

 

- Znów was pobili? Mei, to trzeba zgłosić na policję! Jeśli coś wam się stanie...

 

- To nic nie da! Nie rozumiesz, bo nie jesteś jedną z nas...Mimo wszystko. - jej głos się łamał. Uchodźców lub imigrantów z krajów ogarniętych wojną, biedą et cetera, et cetera, łatwo można było rozróżnić od zwykłych mieszkańców. Mieli ciemniejszą karnację skóry, zazwyczaj brązowe lekko lokowane włosy oraz brązowe oczy. Na dodatek ich akcent również był inny, jak i styl życia oraz wyznanie. Przez to, że wyróżniali się w tłumie oraz według większości społeczeństwa, żerowali tylko na pomocy socjalnej. Stawali się coraz częściej ofiarami nieuzasadnionej przemocy. Na dodatek polityka wobec nich została zaostrzona. Każdy z nich posiadał wytatuowany kod, podobnie działający na zasadach dowodu tożsamości. Żadna pomoc socjalna już dłużej im nie przysługiwała jeśli nie spełniali wymagań, które w większości przypadków były nie do osiągnięcia. Żyli w oddzielnie wytyczonych miejscach zwanych dystryktami, które były sławne z niechlubnej patologii. Nawet policja przestała im pomagać. Stali się zwykłym workiem treningowym społeczeństwa. Ja na całe szczęście uniknęłam tego.

 

- Mei...

 

- Wracajmy do pracy, dobra? - podniosła raptownie głowę, ponownie wracając do beztroskiego stylu bycia. Przytaknęłam wątpliwie głową.

 

Na kolejnej przerwie dowiedziałam się prawdy.

 

Mei została napadnięta przez kilkoro nastolatków wieczorem niedaleko domu, gdy wracała ze sklepu. W pobliżu znajdował się jej starszy brat, Nero, który gdy tylko to zauważył po prostu zareagował. Domyślam się, że nawet nie wiedział co się dzieje. Jego ciało działało po prostu automatycznie. Pobił ich, niestety ich było więcej. Mei na szczęście zdążyła uciec, lecz on...

 

Zabili go. Skatowali. Zabawili się.

 

Policja nie zareagowała, ponieważ te potwory były dziećmi „prawych obywateli”, którzy posiadali pełne prawa.

 

Nie wytrzymałam. Nie rozumiałam dlaczego tak się dzieje. Co jest tego przyczyną. Poza tym...Dlaczego przyszła do pracy po takiej tragedii? Dlaczego nie rozpaczała po stracie swojej jedynej rodziny?

 

Skąd miała tyle siły, aby nadal uparcie się uśmiechać?

 

Podbiegłam do niej rzucając się małolacie na szyję. Zawsze byłam pod wrażeniem jej ogromnej siły.

 

- Lettie? - zdziwiła się moją reakcją. Dlaczego tak musiało być? Dlaczego niewinni ludzie cierpieli z powodu cudzego egoizmu oraz hipokryzji?

 

- Już wystarczy, Mei. Wystarczy. Nie musisz już niczego ukrywać. Nie musisz już dłużej udawać. - czułam jaj jej ciało miaro wiotczeje, a pojedyncze łzy kapały na moje ramię, aż wreszcie wybuchła ogromnym lamentem. Chwiała się w moich ramionach, więc obie upadłyśmy na kolana. Płakała i krzyczała, krzyczała i płakała trwając w moich ramionach, a ja nijak nie potrafiłam jej pomóc.

 

Byłam bezsilna.

 

Klęczałyśmy tak dobre kilkanaście minut, aż nasz szef sam nie zjawił się we własnej osobie oraz aż Mei się uspokoiła. Tak jak napomknęłam wcześniej, nasz przełożony był dobrym i miłym człowiekiem. Pomógł dziewczynie jak tylko mógł. Znalazł rodzinę imigrantów, która chciała by ją przyjąć, a ponadto dał jej tyle wolnego ile tylko potrzebowała, aby pozbierać się do jednego kawałka.

 

Ta tragiczna sytuacja doprowadziła mnie do refleksji. Z czasem i ja zostanę sama. To tylko kwestia czasu, aż mój brat umrze, a ja będę zmuszona dalej egzystować z dnia na dzień.

 

Wiele razy próbowałam skontaktować się z tajemniczymi istotami, zabierającymi duszę podczas śmierci różnych ludzi, ale one mnie ignorowali. Niewiele uzyskałam informacji, tylko tyle, iż nazywają się Kurierami i są pachołkami Śmierci. Tyle lat, a ja stanęłam w martwym punkcie. Próbowałam wiele sposobów, aby przyzwać Śmierć, nadaremno.

 

Stałam w miejscu.

 

- Wróciłam. - oświadczyłam wchodząc do domu. Przywitała mnie cisza i mrok, a nie jak zazwyczaj ciepły uśmiech brata oraz bogaty w wartości odżywcze, obiad. Zaniepokoiło mnie to. Szybko zrzuciłam z siebie buty wbiegając do kuchni.

 

Nic.

 

Szybko zaczęłam rozglądać się po pokojach, aż została tylko łazienka. Zapukałam dla pewności, brak odpowiedzi, więc wparowałam do środka, a widok jaki zastałam zamroził mnie na kilka sekund. Wanna była wypełniona wodą, a mój brat leżał w niej nieprzytomny. Na szczęście jego głowa nie wpadła do wody. Uklęknęłam przy nim potrząsając marionetkowym ciałem. Krzyczałam. Biłam go po twarzy.

 

Żadnej reakcji.

 

Sprawdziłam oddech i tętno. Słabe, ale wyczuwalne. Wezwałam karetkę pogotowia, próbując wyjąć ciało staruszka z wanny. Niestety poślizgnęłam się na mokrej płytce lądując płasko na plecach. Syknęłam z bólu z powrotem klękając przy nieprzytomnym starcu. Byłam tylko słabym dzieckiem, nie potrafiłam mu pomóc.

 

- Rob! Słyszysz mnie? Rob, nie możesz zasnąć. Nie pozwalam ci! Jeśli teraz mnie zostawisz...Znienawidzę cię! Obiecuje, że cię znienawidzę! - potrząsałam nim z nadzieją, że może się przebudzi. Wszystko działo się błyskawicznie. Ratownicy bez uprzedzenia wkroczyli do środka od razu wbiegając do łazienki. Rozłożyli noszę. Ktoś odciągnął mnie na bok. Wyrywałam się. Chciałam przy nim być.

 

Przy moim bracie kroczącym w ciemności.

 

W chwili, gdy przekładali go z wanny na nosze, zauważyłam go. Kuriera, który miał odebrać duszę ostatniej rodzinie jaka mi pozostała. Uścisk ratownika, który mnie powstrzymywał, a jednocześnie próbował uspokoić, był niesamowicie mocny. Wyrywałam się jak tylko mogłam. Podniósł mnie do góry, a ja wierzgałam nogami w powietrzu krzycząc do postaci, którą tylko ja widziałam, aby zostawiła Roba w spokoju.

 

Ratownicy zabrali się za resuscytacje, ponieważ Rob przestał oddychać. Wyciągnęłam dłoń przed siebie. Kurier, którego nikt nie widział, prócz mnie, był mrocznym cieniem wijącym się wokół ciała mojego brata z widocznym tajemniczym uśmieszkiem. Nie byli oni zbyt rozmowni.

 

- ZOSTAW GO! - ryknęłam, a Kurier nagle znikł. Rob zaczął oddychać. Uspokoiłam się. Ratownicy szybko przewieźli Roba wraz z mną do najbliższego szpitala.

 

Byłam świadkiem niezliczonej ilości śmierci. Za każdym razem, kiedy tylko pojawiał się Kurier oznaczało to po prostu śmierć. Ta postać nigdy nie znikała, pozwalając komuś żyć. Więc dlaczego? Miała być to dla mnie nauczka? Bez sensu.

 

Siedziałam załamana przed jedną z sal z głową spuszczoną w dół. Krzesła wydawały się niewygodne, a unoszące się wokół powietrze przytłaczające. Nie zauważyłam, gdy obok mnie usiadła jedna z pielęgniarek widocznie zmieszana i nie wiedząca jak powinna zagadać do mnie, do bezradnego dziecka, biernie obserwującego walkę jedynej rodziny.

 

- Lettie, tak? - zaczęła nerwowo, a ja skinęłam głową. - Twój dziadek mimo wieku, jest bardzo silny.

 

- Chcę wiedzieć prawdę. Bez owijania w bawełnę. Czy on...umrze? - zadrżałam z strachu, chwytając się za własne ramiona. Zamilkła na chwilę, następnie ostrożnie przygarniając mnie do swojej piersi.

 

- Nie wiemy. Lekarze starają się ze wszystkich sił, lecz...Czy jest ktoś jeszcze, kto mógłby się tobą zaopiekować? - pokręciłam zaprzeczając głową, obawiając się najgorszego.

 

- Jeśli wyślecie mnie do bidula lub rodziny zastępczej, ucieknę. - oznajmiłam twardo. Gdyby ktoś zauważył, że nie dorastam, na pewno stałoby się to sensacją. Było więcej ludzi takich jak ja. Szczególnych, wyjątkowych, z różnymi darami. Potrafiącymi władać żywiołami, czyimś zachowaniem i tym podobne. Zazwyczaj słuch o takich osobach przepadał bez śladu, lecz wszyscy wiedzieli, gdzie kończyli. Jako króliki doświadczalne potężnych rządów państw, które prześcigały się w tworzeniu nowych broni. Moja nieśmiertelność mogłaby również komuś się przydać, chociaż nawet ja nie wiem na jakich zasadach ona do końca działa. - Chcę przy nim zostać. Do samego końca.

 

- Postaramy się, aby twój dziadek przeżył. Obiecuję. Bądź silna, Lettie.

 

Nie potrafiłam. Chciałam tylko, żeby ten koszmar się skończył. Pozwolono mi wejść wreszcie do środka. Rob leżał na łóżku podpięty do różnych urządzeń, badających jego siły życiowe oraz podtrzymujące je na tyle, aby mógł przetrwać. Usiadłam ubrana w za duży fartuch na krześle, chwytając zimną dłoń braciszka. Nikt nie odważył się mnie wyrzucić, aż wreszcie nie zawiadomili opieki społecznej. W łopatologiczny sposób zawiadomiono mnie, co mnie czeka. Dom dziecka, albo rodzina zastępcza, jeśli nie mam żadnej rodziny, która mogłaby się mną zaopiekować.

 

Siostra wraz z bratem nie mieli żadnych dzieci, więc pozostałam sama.

 

Nie chciałam słuchać ich dywagowań odnośnie mojej przyszłości. Liczyło się tylko tu i teraz. Liczyła się tylko Rob.

 

Nie chciałam zostać sama. Bałam się.

 

Mijały dni, aż mój szef dowiedział się o sytuacji. Poinformował opiekę społeczną, iż to on się mną tymczasowo zaopiekuje. Oficjalnie. Nieoficjalnie znając moją dojrzałość i zaradność życiową pozwolił mi wrócić do domu, równocześnie oferując pomoc.

 

Byłam sama.

 

Wróciwszy do domu usiadłam w kuchni wsłuchując się w tykanie zegara.

 

- Jestem przeklęta...

 

- Lettie? - do domu weszła Mei, która ze wszystkich ludzi mnie otaczających to ona obecnie mnie najlepiej rozumiała. Jak to się mówi, nieszczęścia chodzą parami. Uśmiechnęłam się blado w jej kierunku. - Pani Kyun, zaprosiła się dziś na obiad. Chodź. Zagłodzisz się na śmierć, jeśli nie będziesz nic jadła. Twój dziadek będzie zły, gdy zobaczy jak bardzo schudłaś pod jego nieobecność. - kobieta o której wspomniała na początku, była tą która ją przygarnęła. Musiałam przyznać jej rację. Byłam cholernie głodna. Więc wstałam z krzesła tocząc się za nią. Splotła moją dłoń ze swoją wychodząc na zewnątrz.

 

Widok zwykłego dziecka z dzieckiem wyglądającym jak imigrant, był niecodziennym widokiem. A wręcz oburzającym. Wzbudzaliśmy zainteresowanie.

 

Miałyśmy to gdzieś. A raczej ona miała.

 

Niespodziewanie telefon w mojej kieszeni zaczął wibrować.

 

- Poczekaj Mei, ktoś do mnie dzwoni. - serce podskoczyło mi pod gardło. W obecnej sytuacji wiedziałam, kto dobijał się do mojej komórki. Wyświetlił się wściekle znany mi numer, natychmiastowo odebrałam. Odezwał się nim głos znanej mi pielęgniarki, oznajmujący najpiękniejszą wiadomość na świecie.

 

- Panienko Lettie, szybko przyjdź do szpitala. Twój dziadek się obudził! Czuję się całkiem nieźle. Chce cię zobaczyć!

 

- Dobrze! Dziękuje! Zaraz tam będę! - rozłączyłam się, a do moich oczu mimowolnie cisły się łzy. - Mei! Rob...To znaczy, mój dziadek żyje! Obudził się teraz i chce mnie zobaczyć!

 

- To wspaniała wiadomość! Odprowadzę cię! Szybko! - pociągnęła mnie za sobą. Aby skrócić sobie drogę, wbiegłyśmy do jednej z uliczek, ale na naszej drodze stanęła grupka wyrostków. Wiedziałam doskonale co to oznacza. Mei zastygła, a ja stanęłam przed nią, próbując zasłonić własnym ciałem. Byliśmy kompletnie sami.

 

Jednak nieszczęścia zawsze chodzą parami.

 

- Zostawcie nas. - warknęłam ostrzegawczo. Jeden z nastolatków splunął na ziemię, wyjmując srebrny nóż. Wiedziałam doskonale co się szykuje. Mei zadrżała, wykonując krok do tyłu.

 

- Uciekaj mała. Jesteś normalna. Nie mamy nic do ludzi z naszego gatunku. - nacjonaliści, którzy nienawidzili mieszkańców gett, obierając sobie za cel znęcanie się nad nimi, a nawet ich eliminacje. - Interesuje nas ta ślicznotka za twoimi plecami. Czyżbyś zdradziła swój gatunek z tym...podgatunkiem? - ostatnie słowo ten prostak wycedził przez zęby z pełną pogardą.

 

- Jeśli tak to co?! Jeśli mnie skrzywdzicie nie ujdzie wam to na sucho....Tak jak powiedziałeś, jestem taka jak wy. Pełnoprawnym obywatelem. A jeśli chcecie dopaść ją, najpierw musicie się mnie pozbyć. - zakomunikowałam ostro rozkładając ręce na boki. Było ich pięciu, lat około szesnastu. Łysi, napakowani, wysocy, wytatuowani, ubrani w dresy. Zakała społeczeństwa.

 

Na ich twarzach pojawiały się ostatki inteligencji. Zaczęli myśleć. Jestem dla nich problemem. Jeśli mnie skrzywdzą, zostaną wtedy z całą pewnością ukarani. Nawet jeśli znajduje się w niższej klasie, prawo kraju jest bardzo restrykcyjne i równe dla każdego. Ponadto jestem tylko zwykłym i bezbronnym dzieckiem.

 

- Martwi nie potrafią przecież mówić, prawda? - ich przywódca uśmiechnął się lubieżnie oblizując swoje spierzchnięte usta.

 

- Kurwa mać. - przemknęło mi przez myśl. - Mei, uciekaj. Ja się nimi zajmę. - szepnęłam przez ramię, ale ta stała zamurowana z nieprzytomnym przerażeniem patrząc przed siebie.

 

- Zwariowałeś, Jo?! Chcesz ją zabić?! Normalną?! Jeśli gliny się dowiedzą, że to nasza sprawka, zostaniemy skazani na dożywocie, albo i gorzej! - odezwał się jeden z nich, a ja próbowałam dotrzeć do rozsądku przyjaciółki.

 

- Jeśli się dowiedzą. A tak nie będzie. Zwalimy wszystko na Karaluchy. - Karaluchy to była potoczna nazwa na imigrantów i wszystkich tych ludzi, którzy nacjonaliści uważali na podgatunek. - Wyobrażacie sobie jaka afera wybuchnie, jeśli ludzie dowiedzą się, że śmierć normalnej dziewczynki to była wina Karalucha? A jeśli, by przed śmiercią trochę się z nią zabawić, wzbudzi to jeszcze większe obrzydzenie i oburzenie. Wtedy będą musieli się ich pozbyć. Tak, tak....Zróbmy to! Zabawmy się tymi małolatami. - w oczach przywódcy widziałam obłęd. Byłam silna. Mogłam przetrwać to co planowali, ale Mei.

 

- UCIEKAJ! - popchnęłam ją, a ta spojrzała na mnie niezrozumiale. - SZYBKO! - krzyknęłam. Ta mnie grzecznie posłuchała, gnając ile miała tylko sił w nogach. Trójka nastolatków pobiegła za nią. Dwójka została ze mną. Mei potknęła się, przez co ją dorwali. Chciałam jej pomóc, ale zostałam schwytana. Czułam ich fetor wnikający w moje ciało. Ich oddech na mojej szyi. Ich brudne ciała.

 

Byłam słaba. Nie potrafiłam się bronić. Zakneblowali mi usta, przez co nie potrafiłam krzyczeć. Mei rzucili obok mnie na zimną ziemię. Ona również nie mogła krzyczeć, czy walczyć. Patrzyłyśmy się na siebie. Obie byłyśmy przerażone. Płakała, a ja próbowałam ją podeprzeć na duchu. Udawałam silniejszą. Nawet próbowałam się uśmiechać.

 

Zdarto z nas ubrania.

 

Pragnęła sięgnąć do jej dłoni. Podobnie jak i ona.

 

Ból, który rozerwał moją dolną partię ciała był nie do opisania.

 

Stykaliśmy się koniuszkami placów. Nie mogłam powstrzymać łez.

 

Ból powtarzał się i powtarzał, z każdym ich pchnięciem. Z każdym ich wejściem i wyjściem.

 

- Dobra dość zabawy. Czas się ich pozbyć. - spięłam w sobie wszystkie mięśnie, odnajdując ostatki swojej siły. Zaczęłam się wierzgać, bić ich, okładać pięściami oraz kopać. Wystarczył jeden z nich, aby mnie powstrzymać.

 

Nie mogłam nic zrobić.

 

Kompletnie, nic.

 

- Patrz! Patrz jak kończą Karaluchy oraz ci, którzy się z nimi trzymają. - przywódca, który się mną zajął, chwycił mnie za podbródek zmuszając bym patrzała na swoją przyjaciółkę. Jak rozcinają jej skórę nożami, jak ją biją, jak wbijają ostrze w różne części ciała, jak krew bogato sączyła się z jej ran, jak nie miała sił aby krzyczeć czy płakać.

 

To było za dużo.

 

Za dużo.

 

Poczułam to. Obecność tajemniczego cienia. To był on. Kurier wijący się wokół Mei.

 

Nie, nie, nie. Powtarzałam sobie w kółko, że to tylko zwykły koszmar, a gdy otworzę oczy...Nic się nie stało. Ilekroć zamykałam i otwierałam oczy, ta grupka nacjonalistów nadal znęcała się nad Mei. Już nie miała sił płakać, czy walczyć z nastolatkiem, który trzymał mnie w ryzach.

 

Poddałam się.

 

- Szefie! Zadasz ostateczny cios?

 

- No ba! - rzucił mną w kąt, jak zwykłą zabawką. Zamglony cierpieniem oraz poniżeniem, wzrok Mei cały czas był wbity we mnie. Próbowałam się do niej doczołgać. Próbowałam ją chwycić za dłoń. Uniosła ją w moim kierunku.

 

Kurier oplótł swoją cienistą mackę wokół jej szyi.

 

Słone krople spływały po moich policzkach.

 

Lider podobnie jak mroczny towarzysz, zaczął dusić dziewczynkę, oczywiście wcześniej ubierając rękawiczki. Widziałam jak uchodzi z niej życie. Opadłam w kałużę brudu i ścieków. Chwilę później Mei umarła, jednakże Kurier nie odszedł. Pojawił się drugi, swoimi mackami sunąc po mojej skórze. Lider podszedł do mnie również próbując udusić.

 

- Zostaw ją. - usłyszałam kompletnie obcy mi głos, dudniący w moim umyśle. - Ona jest nietykalna. Rozkaz z góry.

 

Pierwszy raz czułam dotyk Kuriera. Pierwszy raz byłam tak blisko śmierci.

 

- Ale ona tego chce. Czuje to. - ozwał się drugi głos w mojej głowie.

 

- Nie ważne! Nie ma jej na liście.

 

- Błagam...Zabijcie mnie. Błagam...- pomyślałam, a następnie straciłam przytomność.

 

Wiedziałam tylko jedno, że moje przekleństwo z całą pewnością się nie skończyło, a dopiero rozpoczęło.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • KarolaKorman 01.10.2015
    Jest bardzo dużo błędów, ale jest bardzo późno i tylko czytałam, nie wypisując ich. Pomysł na opowiadanie jest świetny i z chęcią przeczytam jutro, a raczej już dzisiaj kolejną część. Jeżeli chcesz, żebym wskazała Ci najbardziej rażące błędy, to też za dnia :)
    Powinnam zostawić 3, ale za pomysł dam 4 :)
  • AkaiAme 01.10.2015
    Prosiłabym, jeśli znajdziesz odrobinę czasu na wypisanie ich, wtedy będę ich unikać :D Dziękuje! :D
  • KarolaKorman 02.10.2015
    ,, mam 97 lat,'' - liczby piszemy słownie
    ,,odkrzyknęłam z oddali podbiegając'' - odkrzyknęłam z oddali, podbiegając Oddzielamy przecinkiem wyrazy zakończone na -ąc, -wszy, -łszy
    ,, czułam jaj jej ciało miaro wiotczeje,'' - tu nie wiem co oznacza słowo ,,miaro''
    ,,- ZOSTAW GO! '' - w takich sytuacjach, kiedy chcesz podkreślić emocje nie pisz wielkimi literami, możesz dać potrójny wykrzyknik
    ,, z zgliszczy, '' - ze zgliszczy
    ,,a z starych'' - ze starych
    ,,machając rękom'' - ręką, bo jedną
    ,,Byłam cholernie głodna. Więc wstałam z krzesła'' - Byłam cholernie głodna, więc wstałam z krzesła
    Teraz jak tak skaczę po tekście, to niewiele widzę, co dostrzegłam, podałam :)
  • AkaiAme 09.10.2015
    Jeszcze raz dziękuje :D

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania