Poprzednie częściERROR 00 [stara wersja]

ERROR 04 [stara wersja]

Las Vegas, Nevada, 25.01.2016 r.

 

Szczęśliwe chwile nigdy nie trwały dla nich długo. Niecałą godzinę jazdy później po bokach drogi stopniowo zaczęło się pojawiać coraz więcej szyldów reklamowych, a jakiś czas później też zabudowań. Nawet się nie obejrzeli, gdy znaleźli się w samym centrum miasta, gdzie niemal na każdym rogu stało kasyno lub hotel. Avril wyciągnęła dłoń, by ściszyć płynącą z głośników piosenkę, o ironio, „Car Radio” od Twenty One Pilots. Marge, czy tam Małgorzata, odwróciła się do nich, żeby lepiej ją słyszeli.

– Tak właściwie, gdzie mamy was wysadzić? – zapytała po chwili, uśmiechając się smutno. Chociaż poznali się niedawno, naprawdę nie miała ochoty się jeszcze rozstawiać.

Olivier wzruszył ramionami.

– Może być nawet tutaj. Znajdziemy przystanek i pojedziemy autobusem – powiedział, od razu się rozglądając za możliwym miejscem postoju.

– W porządku... A nie wolicie sprawdzić wcześniej na telefonie czy coś? Nam się nie spieszy i tak przyjechałyśmy dużo wcześniej, niż to było zaplanowane i mogłybyśmy was podwieźć. Albo na przystanek, albo od razu na miejsce.

– Nie! Znaczy... Nie trzeba, nie będziemy was bardziej wykorzystywać. I tak bardzo nam pomogłyście – odezwał się od razu blondyn, próbując jakoś się z tego wyplątać. Niby im ufał, ale i tak wolał nie zdradzać, gdzie się wybierają. Przywykł, że tak naprawdę wierzyć może tylko innym Błędom i ewentualnie starym, sprawdzonym znajomym. W końcu dziewczyny mogły pracować dla Archanioła lub być przez niego podsłuchiwane. Nawet jego wieczny optymizm i pogoda ducha nie pozwalały mu odsunąć tej myśli.

– Okej. – Tym razem to Avril się odezwała i westchnęła. – Nie będziemy nalegać – dodała z uśmiechem.

– Dzięki, naprawdę. Jesteście świetne. Gdyby nie wy, to jeszcze długo nie bylibyśmy w Vegas. – Do rozmowy dołączyła się Cherlin. – Nawet nie wiecie jakie to ważne.

– I pewnie nigdy się nie dowiecie... – mruknął tylko Markus, na co Olivier wywrócił oczami.

– Aww! – pisnęły obie w odpowiedzi.

– Patrzcie! Przystanek! – krzyknęła po chwili różowowłosa dziewczyna, wskazując gdzieś przed siebie.

– Stanąć? – upewniła się Avril, zerkając do tyłu, ale zaraz wróciła wzrokiem na drogę, żeby nie spowodować wypadku.

– Tak – potwierdził blondyn, gdy włączała już kierunkowskaz.

Zatrzymała się na zajezdni, upewniając się wcześniej, że w ciągu najbliższych chwil nie nadjedzie nagle żaden autobus. Trójka Błędów wysiadła, żegnając się krótko i z niechęcią założyła z powrotem plecaki na plecy. Noszenie ze sobą całego dobytku było naprawdę męczące, Olivier nie potrafił pojąć, jak to udaje się ślimakom przez całe życie. Odzwyczaił się od tak długich podróży, w końcu ostatnie pięć lat spędził w Nowym Jorku, żyjąc wygodnie i dostatecznie w jego opinii. Choć czasami w sercu tęsknił za podniesionym poziomem adrenaliny we krwi, ciągłym niepokojem i biegiem. Człowiek przecież przyzwyczaja się nawet do takich warunków i potem trudno tak nagle z nich wyjść. A on je w pewnym sensie pokochał. Gdyby nie śmierć, nie miałby szans na podróżowanie po świecie, poznanie tylu wspaniałych ludzi, kultur, języków czy doświadczenie magii pośród zwykłej, szarej codzienności. Za to nie musiałby drżeć na myśl o Archaniele i zniknięciu z tego świata. Nie trafieniu w zaświaty, tam naprawdę nie jest źle, a odejściu kompletnie. Tak jak go nie było, tak nie będzie. I chyba tylko przez ten strach dalej uciekał.

– Więc znowu sami, huh? – odezwał się jako pierwszy, gdy razem z resztą machał do odjeżdżającej pary.

– Tylko my, plecaki i Aniołki na karku. Żyć nie umierać – rzucił Markus w odpowiedzi, uśmiechając się przy tym głupawo. Odwrócił się do przystanku. – Patrz, Deadpool jest od lutego w kinach! Myślisz, że dożyjemy?

 

– Ha, ha, ha, bardzo zabawne, Czarny. – Blondyn wywrócił oczami.

– Jak dla mnie, jeśli akurat nie będziemy uciekać przed śmiercią, to możemy się wybrać. Może w końcu usłyszę od ciebie śmiech inny niż sarkastyczny. Osoby jak my chodzą do kina? W sensie... Telewizji mieć nie możemy i w ogóle całej innej przydatnej technologii. To jak? – zapytała Cherlin chwilę potem.

– Tak, chodzimy, o ile fundusze pozwolą. Wiesz, jedzenie ma jednak pierwszeństwo nad nowymi Avengersami – wytłumaczył Olivier, przy drugim zdaniu parskając cicho.

– Ty akurat nie powinieneś narzekać na pieniądze, jakoś nigdy ci ich nie brakowało i mieszkasz w West Village. Telewizor zresztą też miałeś – fuknął z lekkim wyrzutem wyższy z nich i podszedł do rozpiski autobusów. – To gdzie właściwie jedziemy?

– Gdybyś był w moim wieku, to też byś sobie na tyle pozwalał. Nawet jeśli by mnie złapali... Cóż, swoje przeżyłem. – Wzruszył ramionami. – Henderson.

– Olivier! Nie mów tak o tym. Szczególnie że wiesz, jak kończą tacy jak my. Może ciągle nie przyzwyczaiłam się do tego, jak bardzo jesteście ode mnie starsi i pewnie z powodzeniem moglibyście robić za ojca albo i dziadka... Ale to nie zmienia faktu, że życie jest cenne. Cenniejsze niż myślisz. Gdy ginie się w wypadku, nie ma czasu, by o tym myśleć. Inna sprawa, gdy umiera się latami, powoli słabnąc coraz bardziej i tylko myśląc o tym, jak bardzo chciałoby się wstać. Nie znasz tego uczucia, więc nie lekceważ tego, co masz teraz. Jasne? – Ruda zakończyła swój monolog, marszcząc przy tym dosadnie brwi.

Westchnął głębiej, uświadamiając sobie, jak mało jeszcze o niej wie. Zawsze wydawała się dość radosna, nawet czasami tym irytowała. Wszystkie załamania i nagłe zmiany zachowania przypisywał zagubieniu, towarzyszącemu tej nagłej zmianie. W końcu nie na co dzień powstaje się z martwych, by uciekać przed dziwną organizacją i opanowywać nowe umiejętności. Do tego jeszcze te ostatnie trzęsienia i burze, ewidentnie ściśle związane z obecnością Błędów. Łatwo się pogubić. Albo nawet oszaleć. A Cherlin jakoś się trzymała, dotrzymywała im tempa, czym zdarzała się denerwować Markusa bardziej, niż by to wcześniej przewidywał. Śmierć poprzez długą i wyniszczającą chorobę wiele by tłumaczyła... Albo nic. Sam do końca już nie wiedział. Chyba gdy się ciągle myśli o swoim końcu, trochę łatwiej jest się z nim pogodzić, niż gdy nagle traci się wszystko. W jednej chwili. Ułamku sekundy.

– Wybacz. – Uśmiechnął się pocieszająco i rozwalił jej fryzurę ruchem dłoni. – I jak z tym autobusem, Czarny?

– Olivier! – Zmarszczyła piegowaty nos, starając się przywrócić włosy do ich dawnego stanu.

– Jest jakiś za pół godziny... Jedzie do Henderson, ale pewnie nazwy przystanku w pobliżu tego znajomego nie znasz, co? – Odwrócił się przez ramię.

– Niezbyt.

– Dobra, najwyżej się przejdziemy i popytamy ludzi. Adres znasz, prawda? – spytał, unosząc brwi w zwątpieniu.

– Oczywiście, że znam! Nie jestem debilem!

– Czasem mam co do tego wątpliwości. – Uśmiechnął się tylko złośliwie do blondyna, po czym poszedł w ślady dziewczyny i usiadł na przystankowej ławce, kładąc plecak na chodniku tuż obok swoich nóg.

 

~*~

 

Zajęli miejsca na samym końcu autobusu, a na wolnych siedzeniach obok położyli swoje plecaki. Tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś zechciał usiąść przy nich, a wtedy kamuflaż przestał działać. Jak to mówią – przezorny zawsze ubezpieczony. Już na następnym przystanku do środka wsiadło kilkunastu turystów, tworząc tym spory tłum. Większość wolała stać i trzymać się poręczy niż usiąść obok starszawego pana albo grubszej kobiety w okolicach czterdziestki, co pewnie nikogo nie dziwiło. Jednak trójka Błędów była młoda i niedawno brała prysznic, na ich towarzystwo inaczej patrzono i wręcz czasami wymagano zwolnienia miejsca ostrym spojrzeniem. Oczywiście głośno nikt nic nigdy nie powie ani tym bardziej nie zrzuci cudzych bagaży, więc mogli przestać się martwić chociaż tym. Do tego większa ilość osób to zawsze pewien rodzaj bezpieczeństwa dla nich, nie powinni na to narzekać. Tak łatwiej było się ukryć czy niepostrzeżenie ulotnić. Niestety to też duże prawdopodobieństwo, że wśród zwykłych ludzi, których nigdy później nie zobaczą, pojawi się ktoś z Archanioła. Ewentualnie ktoś z podsłuchem założonym przez tę organizację. Dlatego uparcie milczeli, udając, że zajęci są własnymi myślami i widocznymi przez okno budynkami.

Wysiedli na przystanku gdzieś w centrum Henderson. Podczas krótkiej rozmowy doszli do wniosku, że tak najłatwiej będzie się dowiedzieć, gdzie mają się dostać. Plecaki znów ciążyły im na ramionach, ale świadomość, że byli choć o jeden krok bliżej celu podróży, dodawała im otuchy i swego rodzaju lekkości. W dodatku cieszyli się, że to koniec stycznia, a nie czerwca. Lato w Nevadzie bywało naprawdę dokuczliwe.

– To jaki to adres? – zapytał Markus, stając na chodniku.

– Czterysta czterdzieści dziewięć Groft Way – odpowiedział Olivier z pamięci, nie wahając się ani przez sekundę.

– Często u niego bywasz? – dopytała dociekliwie Cherlin, zakładając kosmyk włosów za ucho, gdy ten po raz kolejny uparcie przesunął się na jej twarz.

– Taa... Jest dobry w... W tym, co robi – mruknął po chwili zawahania, jakby czekając, aż ostatnie osoby z przystanku się oddalą.

Markus zmarszczył brwi.

– Skoro tak, to dlaczego nie wiedziałeś, gdzie wysiąść? Ani teraz gdzie iść?

– Jeszcze nigdy nie przyjechałem tu autobusem. I tyle powinno wam wystarczyć – uciął krótko i zaczął iść w tylko sobie znanym kierunku i uśmiechnął się przy tym w dziwny sposób. – Czasami im mniej wiecie, tym lepiej dla was, gdy już nas złapią – dodał, zauważając, że nie poruszyli się ani o krok.

– Zaczynasz mnie przerażać, Olivier... – Dziewczyna westchnęła przeciągle, krzywiąc się przy tym, jakby myśląc, czy dobrze zrobiła, wlokąc się za nim przez pół kraju.

– I komuś tu się udzielił mój pesymizm. Jakie „złapią”? – dopowiedział szczerze zdziwiony Markus, na co otrzymał równie szczery śmiech od swojego przyjaciela.

– Chodźcie i przestańcie marudzić. No już dzieciaki! – Tylko tyle usłyszeli w odpowiedzi i tylko tyle wystarczyło im, by ruszyć za nim. W końcu Czarny znał go od tylu lat, jak mógłby mu nie ufać?

 

~*~

 

Henderson, Nevada, 25.01.2016 r.

 

Niecałą godzinę później szli wzdłuż Groft Way, mijając po raz kolejny niemal identyczne domy. Cherlin zaczynała się powoli zastanawiać, czy wszystkie osoby z tego miasta to klienci jednego architekta z zaledwie trzema, może czterema projektami w zanadrzu i nikłą bazą materiałów budowlanych. Budynki rzadko różniły się między sobą i gdyby nie ciągłe wskazówki przechodniów, miałaby wrażenie, że krąży wraz z dwójką chłopaków, błądząc wśród ścian o barwie piasku ustawionych na wzór tych obok, czasami jedynie odbitych jak w lustrze. Gdyby kiedyś przyszło jej tutaj zamieszkać, zapewne rozróżniałaby poszczególne domy, a także drogę do własnego, dzięki ogródkom z ich przodu. Nie udało jej się jeszcze zobaczyć dwóch identycznych – różne podłoża, takie jak pożółkłe kamienie, żwir czy trawa oraz oczywiście roślinność, która na szczęście nie ograniczała się tylko do iglastych krzewów czy niewielkich drzewek. Pośród rzędów budynków, których nawet dachy nie były szczególnie oryginalne, a czerwone lub w którymś z odcieni beżu i brązu, taki szczegół wydawał jej się naprawdę zbawienny. Ale nawet nie chciała myśleć, ile czasu zajęłoby jej wyuczenie się tego w mieście takiej wielkości jak Henderson.

– Czuję się jak więzień labiryntu z tej książki – sapnęła, przytłoczona ciężarem plecaka.

– Jakiej książki? – odezwał się Olivier dopiero po chwili, lekko podskakując, by poprawić swój.

– Hmm... Taka trochę młodzieżówka, stary. Film nawet zrobili. O „Więźnia labiryntu” ci chodziło, nie? – Chłopak spojrzał w kierunku Rudej.

– Co? A, tak. Słyszałam. – Pokiwała powoli głową jakby w zamyśleniu. – Oglądałeś?

– Nie – rzucił krótko, jak zwykle nie chcąc ciągnąć rozmowy. Jednak ku jej zdziwieniu, po chwili do powiedział: – Ale czytałem.

– Naprawdę? – zapytała szczerze zdziwiona. Cóż, nie żeby coś miała do Markusa, ale z jego lenistwem nie posądziłaby go o czytanie ot tak, dla samej przyjemności.

– Dlaczego tak cię to szokuje? Coś trzeba robić w życiu poza nieumieraniem, nie? A książki są ciekawsze od kina, no i można je wypożyczać za darmo. – Uśmiechnął się na swój własny, cyniczny sposób.

– A te wszystkie kary z biblioteki, które przychodzą na mój adres? – wtrącił się Olivier, spoglądając na młodszego.

– Powinieneś wspierać moją edukację i nie narzekać – burknął tylko w odpowiedzi.

Blondyn zaśmiał się cicho, po czym wskazał na jeden z identycznych, jednopiętrowych budynków z garażem.

– To ten, czterysta czterdzieści dziewięć. – Pociągnął pozostałą dwójkę za dłonie w tamtym kierunku.

Nacisnął dzwonek obok drzwi. Drugi raz, potem trzeci. W końcu odezwał się męski głos:

– Nie wpuszczam akwizytorów! – krzyknął. – Ani Jehowych!

– Junior, tu Olivier! – zawołał chłopak, kompletnie tym nie zaskoczony, a Markus powstrzymał chichot.

Następnie słychać było upadające krzesło, kilka przekleństw i w końcu przekręcanie zamka. Przez szparę wychylił się garbaty, szeroki nos, a zaraz potem reszta twarzy o oliwkowej karnacji.

– Oli! – Na twarzy mężczyzny pojawił się szeroki uśmiech, który sprawił, że wszystkie drobne zmarszczki stały się bardziej widoczne. Zapewne zbliżał się do czterdziestki. – Dawno cię nie widziałem! – Otworzył drzwi na oścież i przyciągnął go do mocnego uścisku. Okazał się od niego wyższy, co tłumaczyło długie ramiona, a przy tym dość chudy i kościsty.

Odsunął się, gdy usłyszał ciche chrząknięcie, by zrobić więcej miejsca do przejścia dla pozostałych. Wydawał się podekscytowany nagłym spotkaniem, jakby wcześniej sądził, że nigdy więcej nie zobaczy blondyna. Cały czas uśmiechał się szeroko i radośnie, co, pomimo wieku, dodawało mu uroku.

Wnętrze domu skąpane było w ciemnościach, dopiero włączenie światła pozwoliło na zobaczenie sporego bałaganu i opuszczonych rolet, które zdążyły pokryć się grubą warstwą kurzu. Żarówka powoli rozgrzewała się, więc nie musieli już wytężać wzroku tak jak na początku.

– Rzadko miewam gości – mruknął Junior, ogarniając na szybko szarawą sofę, która kiedyś pewnie była biała, z kilku naczyń, sterty ubrań i walających się na niej papierzysk. Te zresztą znajdowały się w każdym innym widocznym miejscu. Teczki, segregatory, pozszywane lub wolnoleżące dokumenty i mnóstwo samoprzylepnych karteczek, przyczepionych do dosłownie wszystkiego. Cherlin wypatrzyła jedną nawet na suficie. Niestety pismo na nich było tak koślawe i porozcierane, że trudno było cokolwiek z nich odczytać. Oprócz tej jednej, większej od pozostałych, gdzie drukowanymi literami zapisano „OLIVIER ISTNIEJE”. Po chwili mężczyzna zerwał ją i wcisnął do kieszeni luźnych jeansów. – Rozgośćcie się – powiedział w końcu. – Herbaty? Kawy?

– Nie zostaniemy długo, nie trzeba. – Blondyn uśmiechnął się smutno i jakby przepraszająco.

– Soku? – zaproponował kolejną rzecz z dużo mniejszym entuzjazmem, a jego ramiona opadły w zawodzie. – Eh, usiądźcie po prostu. – Potarł nerwowo kark.

Markus zajął miejsce na fotelu, a Cherlin na sofie, z chęcią zrzucając z siebie plecak. Nie wiedzieli za bardzo, czy mogą się odezwać. Dotąd żaden z dwóch mężczyzn nie raczył spróbować włączyć ich do rozmowy, a atmosfera zaczynała gęstnieć.

– Potrzebuję biletów – oznajmił Olivier tuż po chwili.

– Biletów? – powtórzył z żalem.

– Do Japonii.

– Japonii?! – krzyknął Markus zdziwiony, prawie podnosząc się z siedzenia.

– Shh! Usłyszą! – syknął Junior, mierząc go ostrym spojrzeniem. Chłopak odnosił coraz większe wrażenie, że jest z nim coś nie tak.

– Kto? – zapytała Cherlin zmartwiona. Mężczyzna ciągle obracał się, jakby ktoś miał go śledzić, a jej było go naprawdę żal. Nieważne, czy to prawdziwe zagrożenie, czy paranoja.

– Oni – szepnął wystraszonym tonem. – Skoro ty istniejesz – tu wskazał na Oliviera – to oni też istnieją. Wy wszyscy! Nie widziałem cię od siedemnastu lat, wysyłałeś tylko te cholerne listy! Nawet nie wiem, które są od ciebie, a które od nich. Oszaleję!

– Spokojnie... – Blondyn położył dłoń na jego ramieniu, po czym pomógł mu usiąść. – Wiem, Junior, wiem. Ale gdybym pojawiał się częściej, stałbyś się bardziej zagrożony. Jestem to winny twojemu ojcu i dziadkowi. – Ukucnął przy nim. – Oddasz mi tę przysługę? Bilety i dokumenty.

Odetchnął ciężko.

– Dobrze, wujku – powiedział w końcu cicho.

Markus i Cherlin niemal zakrztusili się śliną.

 

~*~

 

Arizona, 26.01.2016 r.

Rankiem następnego dnia przedostali się z powrotem do Las Vegas, by w ostatniej chwili dopisać się w biurze podróży na wycieczkę do Arizony, konkretnie Phoenix. Chcieli to zrobić już wcześniejszego wieczora, ale Junior uparł się, że wtedy podrze ich bilety, a to zdecydowanie nie byłoby im na rękę. Szczególnie że nie mieli możliwości zorganizować ich w inny sposób, a już tym bardziej pieniędzy, aby legalnie je kupić. Cena, jaką stanowiło wyspanie się w łóżku, na starym materacu i na kanapie oraz opóźnienie o zaledwie kilka godzin, nie wydawała się przez to za duża, a wręcz kusząca.

Siedzieli na tyle sporego autobusu turystycznego, w którym duszno było od włączonego ogrzewania i mnóstwa jadących nim ludzi. Markus przez chwilę majstrował przy przełącznikach u góry, żeby wyłączyć gorący nawiew, ale nic nie dało się poradzić – ciepłe powietrze z innych części pojazdu i tak przepływało w ich stronę. Cherlin spoglądała przez zamknięte okno ze znudzeniem, niestety nie było tam nic oprócz pustego terenu i chmur, które wyglądały na burzowe przez szarą barwę i ich spore natłoczenie. Autobus podskakiwał lekko na drodze, sprawiając, że zaczynało jej się robić niedobrze, ale nie potrafiła dojść do wniosku, czy to kwestia wieku pojazdu, czy może drogi nieodnawianej już od dawna. Drobne kamienie i pył zaczęły poruszać się po pustkowiu za szybą, pociągane przez nagły, silny wiatr. Dziewczyna zmarszczyła lekko brwi i rozejrzała się uważniej, zdziwiona tym nagłym ruchem. Na linii horyzontu zaczynało tworzyć się coś w rodzaju leja, łączącego niebo z ziemią. Wirował, zbierając wszystkie drobiny i powiększając swoją objętość, a po chwili zaczął zbliżać się do drogi w nieubłaganym tempie. Odległość była dość spora, ale zmniejszała się z każdą sekundą zwłoki. Ruda pociągnęła za ramię Oliviera, który siedział na miejscu obok niej, i zmusiła do przybliżenia twarzy do okna. Ten chciał prawdopodobnie krzyknąć coś w sprzeciwie, ale głos mu zamarł w gardle.

Tornado.

Podczas swojego życia widywał je już kilka albo i kilkanaście razy, ale nie mógł nazwać tego przyjemnym ani tym bardziej bezpiecznym doświadczeniem. Masa powietrza wirowała szybko, jakby próbowała zniszczyć i zebrać wszystko, co znajdowało się w zasięgu wzroku. W tym mknący po szosie pojazd z mnóstwem osób w środku. Chłopak przełknął głośno ślinę. Nie czekając ani chwili dłużej pomknął na przód do kierowcy.

– Niech pan zawraca! – krzyknął do niego.

– Co takiego? – oburzył się mężczyzna w podeszłym wieku. – Siadaj, bo nie ręczę za siebie! – Jego twarz poczerwieniała ze złości.

W szybę samochodu uderzył sporej wielkości, stary arkusz papieru razem z kilkoma drobnym kamieniami.

– Co do cholery? – warknął kierowca, wytrzeszczając małe oczka za okrągłymi szkłami.

– To trąbą powietrzna. Trzeba zawracać, mijaliśmy niedawno budynki. Tu nie ma się gdzie schronić – poinstruował głosem niepozwalającym na żaden sprzeciw.

Koła nagle zapiszczały przez ostre hamowanie, a wszyscy pasażerowie uderzyli siedzenia przed nimi. Olivier ledwo zdążył chwycić metalową rurkę tuż obok niego, która zresztą chwilę potem wyślizgnęła się z jego spoconych dłoni. Upadł twardo na ziemię, obijając sobie przy tym kość biodrową i bark. Podniósł się z trudem, łapiąc, co popadnie, w czasie gdy autobus skręcał na pustej drodze, ignorując wszelkie przepisy, by jak najszybciej zawrócić i mknąć znów przed siebie.

Ludzie zaczęli panikować, krzyczeć i ściskać kurczowo swój dobytek oraz dzieci.

– Co się dzieje?!

– Gdzie jedziemy?!

– Naskarżę na pana w biurze!

– Czy to tornado?!

– Mamo, boję się!

– Wszyscy tu zginiemy!

Dało się słyszeć te rzucane w strachu zdania i wiele innych pełnych przekleństw czy niedowierzania. Wołania wzmogły tylko coraz częściej uderzające śmieci i drobiny o szyby, a także zbliżający się w nieubłaganym tempie lej powietrza. Sekundy chyba jeszcze nigdy nie dłużyły się tak bardzo, podczas gdy czas wydawał się tak naprawdę pędzić i ubywać zdecydowanie zbyt szybko. Pasażerowie kulili się na swoich siedzeniach, przygotowując się na najgorsze. Nikt z nich nie był gotowy na śmierć właśnie w tym momencie, w tym miejscu i w ten okropny sposób. Za to wszyscy wiedzieli, że jeśli trąba zbliży się dostatecznie blisko, to zbombarduje metalowy pojazd ostrymi odłamkami lub wchłonie go w swoje wnętrze.

W końcu spomiędzy gęstego pyłu zaczęły wyłaniać się pojedyncze budynki. Tak blisko nich, a jednak tak daleko. Coś z impetem uderzyło w tył pojazdu, ogłuszając wszystkich przez głośny trzask metalu.

 

~*~

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania