Poprzednie częściGaraż - rozdział 1

Garaż - rozdział 3

Kamil

 

Szumi mi w głowie. Nienawidzę alkoholu. Wróć. Uwielbiam kłamać na temat alkoholu. Tułam się po mieście. Sam. Nie wiem co ze sobą zrobić. W domu cisza. Przyjaciele nie zrozumieją, Gaba… Gaba ma rację. Przyznaję. Nie zna jednak wszystkich faktów. Nie zdaje sobie sprawy, że jedną nogą wszedłem do piekła. Gdyby wiedziała…, gdyby wiedziała, starałaby się znaleźć rozwiązanie. Nie ma rozwiązania. Dobrze, że o niczym nie wie. Mijam ulicznych gladiatorów, trudzących się wytykaną profesją, o nazwie: „menel”. Kłaniam się, w odpowiedzi słysząc pytanie o 5 zł. Daję. Mam pieniądze. Wolałbym ich nie mieć. A przynajmniej nie zarabiać ich, jak najgorsza kurwa. Żabka. Wchodzę. Rozglądam się po regałach. Biorę żelki. Przykuły moją uwagę. Czemu? Nie mam pojęcia. Podchodzę do kasy. Za panią Krysią – czytam plakietkę z jej imieniem – dostrzegam główny cel podróży. Butelki whisky wirują mi przed oczami. Zbliżają się do mnie, szczerząc zęby. Coś ściska mnie w gardle. Zerkam na panią Krysię. Przygląda mi się znudzonym wzrokiem. Wracam do wcześniejszych obserwacji. Jack, Chivas Regal, Ballantines. Wybieram Chivas Regal. Nie proszę o papierosy. Nie są mi potrzebne. Wystarczy szczypta ciepła w gardle. Szczypta złudzenia w głowie. Wychodzę. Szukam najbliższej ławki. Chcę się napić. Nie chcę się napić. Nie ma to znaczenia. Siadam. Odkręcam butelkę. Biorę łyk. Ciepło. Chwila ulgi. Złudzenie, że znajduję się w centrum wszechświata, że to wokół mnie kręci się cała reszta. Śmieję się. Obok przechodzi matka z dzieckiem. Odwracają wzrok. Pierdolę ich. Pierdolę całą resztę. Najbardziej siebie. Kolejny łyk. Wpatrzony w butelkę, zaczynam zadawać pytania. Po cichu. Nie rozumiem. Nie rozumiem co mnie podkusiło. Jakim cudem, w kilka tygodni, jeden człowiek odmienił całe moje życie. Wróć. Jakim cudem, jeden człowiek, zniszczył całe moje życie. Kręci mi się w głowie. Piję. Gabrysia. Myśląc o niej, czuję do siebie jeszcze większe obrzydzenie. Ktoś mi zaufał. Ktoś popełnił błąd. „Przecież tylko tego chciałeś, debilu” – zwraca się do mnie głos. Mój głos. „Chciałeś być kochany, chciałeś, żeby ktoś zwrócił na ciebie uwagę. Chciałeś być kimś. Chciałeś, żeby się z tobą liczyli. Chciałeś być dostrzeżony”. I to zjebałem, wiem. Zraniłem ją – dopowiadam na głos. Biorę kolejny łyk. „Nie mówię o niej. Nie skupiaj się na Gabrysi. Jest słaba. Bardzo słaba. Nie rozumie cię. Nigdy nie rozumiała. Próbuje jedynie przerwać twoją passę. Przyciągnąć cię do swojego, marnego, poziomu. Nie daj się. Pierdol ich wszystkich. W końcu masz przyjaciela. W końcu ktoś cię kocha”. Nie! – krzyczę rzucając butelką. Wstaję. Zataczam się. Wyrzucam z siebie całą niesprawiedliwość. Wyrzucam prawdę. Tracę równowagę. Zerkam w górę. Nie wiem, gdzie jestem. Nie wiem, kim jestem. Gabrysia. Jakub. Ja. Zasypiam. Na środku ulicy.

 

Sen

– Nazwisko, dzieciaku. Nie szkodź sobie bardziej. Możemy ci jeszcze pomóc. Ja mogę ci pomóc.

Komenda. Boję się. Zerkam w oczy policjanta. Wyczuwa mój strach. Pije z niego. Podnieca go moja bezradność. Moja szczeniacka pomyłka. Zaczynam szybciej oddychać. Chciałbym stąd uciec. Zniknąć. Zaszyć się pod ziemię. Po policzku płynie mi łza. Mój oprawca, podaje mi chusteczkę i szklankę wody. Wróć. Mojego oprawcy tu nie ma. Biorę łyk wody. Przecieram twarz.

– Wiem, że cię odpowiednio podszedł. Zmanipulował. Podmienił puzzle, odpowiedzialne za całokształt twojego postępowania. Przeniósł do innego miejsca, do innej świadomości. Ja to wszystko wiem. Naprawdę. Mogę cię z tego wyciągnąć, ale potrzebuję twojej pomocy. Potrzebuję nazwisk, poszlak, czegokolwiek. Bez tego, jesteś jedynym podejrzanym. Wiesz, co to oznacza? – Zerkam na niego przestraszonym wzrokiem. Pustym wzrokiem, tak lepiej, trafniej. – Nie wierzę, że chcesz przyczynić się do odebrania własnej wolności. Nie wierzę. I to w imię czego. W imię jakiegoś dziada?

– Pan go nie zna – odzywam się po dłuższej chwili. – Nie ma pan pojęcia o czym on mówił. W jakie miejsca mnie zabierał. Jakich ludzi zna. Podejrzewam, że w więzieniu będę bezpieczniejszy – mówię, cichym głosem. – Ja chcę tylko spokoju. Niczego więcej.

– Kamil… przykro mi to słyszeć. Rozumiem z czym się borykasz. Potrafię wyobrazić sobie kocioł myśli twojej głowie. Nieustanny stres. Jego twarz, w każdym rogu pomieszczania. I właśnie dlatego chcę ci pomóc. Nie pozwolę, aby zmarnował ci życie. Każdy ma prawo popełnić błąd. Posłuchać niewłaściwych osób. Zwłaszcza na początku swojej drogi. Zwłaszcza, gdy ma wyprany mózg. Podaj mi rękę – odzywa się po chwili. – Proszę. – Wykonuję polecenie. Trwamy tak kilka minut. Rozglądam się po sali przesłuchań. Myślę. Wróć. Biję się z myślami. Coś parzy mnie w środku. Serce, próbuje wyskoczyć na zewnątrz. Łzy, atakują z niewyobrażalną mocą. Patrzę mu w oczy. Zaczynam szybciej oddychać. Krzyczę. Pękam.

– Jakub. Jakub Nowusz. – Uciekam wzrokiem. – Ja chcę tylko spokoju – mówię, a łzy ciekną mi po twarzy. Powoli. Jakby one również, czuły powagę sytuacji. Policjant puszcza mi rękę. Notuje kilka zdań. Chwali mnie za współpracę. Wychodzi. Zostaję sam. Nie wiem co ze sobą zrobić. Nie wiem, o czym myśleć. Może faktycznie się uda? Może będę wolny? Nie, to niemożliwe. Sprzedałem go. Prędzej, czy później, wróci. Wróci, odebrać swoją godność. Godność, którą mu w brutalny sposób wyrwałem. „Prędzej” – Słyszę znajomy głos. Jego głos. Głos zjawy.

– Prędzej, misiaczku. – Widzę go. Siada na miejscu policjanta. Uśmiecha się, śliniąc się przy tym w odrażający sposób. Robi tak zawsze, gdy jest podniecony. Gdy chełpi się zwycięstwem. Wyciąga nożyk. Przejeżdża po nim językiem. Wstaje. Zaczyna się histerycznie śmiać. – Głupiutki jesteś, wiesz? Bardzo głupiutki. Ten drugi głupol. Ten pieseczek, ten, którego tak dobrze poznałeś, nie musiał cię nawet podchodzić. – Kiwa głową, brutalnie ze mnie szydząc. – Słaby jesteś, Kamilku. Za słaby. Próby nie zdałeś. Zawiodłeś mnie. Zawiodłeś swojego wybawiciela. I powiedz mi, w imię czego? W imię strachu. Strach cię kontroluje, Kamilku? Naprawdę? Czy nie tłumaczyłem ci, że strach to jedynie pachołek, z którym raz na jakiś czas musisz się napierdolić, aby przypomnieć sobie o ludzkich odruchach. Nie mówiłem ci tego? A może pamięć ci szwankuje? Może trzeba cię troszeczkę podreperować? Naprawić, jak starą, ciągle zawodzącą zabaweczkę. Powiedz mi, Kamilku, co ja mam z tobą zrobić? Co mam zrobić z przyjacielem piesków? Ze słabiutkim, odrażającym, niewolnikiem strachu? Odpowiedz, pokieruj mnie. Proszę, Kamilu. Bardzo, bardzo proszę. – Milczę. Nie umiem odpowiedzieć. Czuję, jak tracę kontrolę nad mimiką twarzy. Wróć. Dawno ją straciłem. Próbuję nie patrzeć mu w oczy. Widzi to. Siada na stole. Rozpina bluzę. Przejeżdża nożykiem po klatce piersiowej. Powoli oddycha. Szepcze modlitwę. Modlitwę o pogodę ducha. Nie rozumiem. Nie chcę rozumieć. Kończy. Wbija nożyk w stolik. Wymawia trzy zdania: „Musisz zginąć, Kamilku. Szkoda, lubiłem cię. Może nawet więcej niż troszkę.” Wychodzi, zataczając się przy tym, nucąc słowa piosenki. Perfect – „Autobiografia”. Jego ulubiona. Nie ma to znaczenia. Już nie ma. Tracę świadomość. Upadam. Znikam.

 

Świadomość

Wstaję. Boli mnie głowa. Przeraźliwie kaszlę. Stawiam pierwszy krok. Chwiejny. Rozglądam się wokół. Nie wiem, która godzina. Wiem, że jest pusto i ciemno. To dobrze. Nie mam ochoty, na spotykanie kolejnych mord. Chcę być sam. Muszę być sam. Jestem sam. Zakładam kaptur na głowę. Zastanawiam się, gdzie iść. Gabrysia. Moja Gabrysia. Muszę przeprosić…, muszę wytłumaczyć. Kaszlę. Wymiotuję. Ogrodowa 44. Gabrysia. Przeprosić. Muszę. Nic więcej się nie liczy. Nikogo więcej nie ma. Nie obchodzi mnie Jakub. Mam gdzieś samego siebie. Gabrysia. Przeprosiny. Idę.

Piętnaście minut później. Chyba. Mój zegarek, umiejscowiony w głowie, napędzany intuicją, może szwankować. Nieważne. Ważne, że jestem na miejscu. Ogrodowa 44. Czyściec. Odkupienie. Świeci się światło. Ktoś jest w domu. Ktoś mnie przyjmie. Musi. Nie dopuszczam do głowy innej myśli. Staję przed furtką. Nie dzwonię domofonem. W idiotyczny sposób, przechodzę górą, boleśnie przy tym upadając. Muszę jej zrobić niespodziankę. Domofon wszystko by zepsuł. Nie ufam domofonom. Pierdoleni zdrajcy. Drzwi. Lekkie ukłucie strachu. Wyzywam go. Zaniżam jego wartość. Pokazuję miejsce w szeregu. Zaczynam się śmiać. Nie za głośno, aby nie usłyszeli. Wszystko przemyślane, wszystko według planu. „Kurwa, jak ja wyglądam?” – pytam samego siebie, zerkając na zarzygane spodnie i ubłoconą bluzę. „Trudno, nie wygląd, a wnętrze, tak piękne, że sam bym się złapał za rękę, w drodze po szczęście” – podśpiewuję pod nosem. Zresztą, co tam ubiór. Gabrysia zrozumie, zrozumie, że jestem tutaj dla niej. Na pewno. Nie ma innej opcji. Pukam. Dzwonię dzwonkiem. Uderzam trzykrotnie ręką, najmocniej, jak potrafię. Dla pewności. Muszą usłyszeć. Inaczej spadnę. Spadnę w ciemność i nigdy z niej nie wrócę. Słyszę kroki. Ktoś przekręca zamek. Ktoś wyciąga do mnie rękę. W końcu. Czekałem na to całe życie.

– Dobry wieczór – Mama Gabrysi. Cudowna kobieta o anielskim usposobieniu. Całkowite przeciwieństwo mojej matki. Wróć. Nie myśl o tym. Nie możesz. Nie po to tu jesteś. Zerkam na jej zakłopotaną twarz. Nie spodziewała się mnie. Nie w takim stanie. Widzę, jak za wszelką cenę, stara się nie zwracać uwagi na mój stan. Urocze. Zabawne. Próbuję zachować powagę. Prawie mi wychodzi. Prawie. Słowo klucz.

– Dobry wieczór – zwracam się do niej roześmiany. Jest… czy jest Gabrysia? – pytam, momentalnie poważniejąc. – Sprawa, z którą przychodzę, to sprawa wagi państwowej. Sprawa życia i śmierci. Nagrody i kary. Inaczej nie śmiałbym zawracać pani spokoju.

– Jest – odpowiada z politowaniem. – Zaraz ją zawołam.

– Jest pani cudowna. Anioł w ludzkiej wersji. Wybawicielka straconych dusz. Bohaterka, na którą świat nie zasługuje. A już na pewno nie ja. – Szybko się reflektuję. Nieładnie mówić za innych. Bardzo nieładnie.

– Już dobrze. Zrozumiałam, wystarczy. Bardzo mi miło słyszeć takie słowa, ale wydaje mi się, że lepiej dla ciebie zachować trochę komplementów dla Gabrysi. Raczej będą potrzebne.

– Tak pani myśli?

– Ja to wiem, młody człowieku – odrzekła, po czym zamknęła drzwi. Chyba ma rację. Chyba znowu zjebałem. Przeczytała mnie. Zaczynam panikować. Zaczynam szybko oddychać. Za szybko. Muszę odejść. To nic nie da. Nie nadaję się: „Kurwa!!” – przeraźliwie krzyczę. Ktoś otwiera drzwi. Gabrysia. Jest wściekła. Wściekła i piękna. Uspokoiła mnie. Momentalnie.

– Zamknij ryj, idioto – mówi podwyższonym głosem. Rzadko tak robi. Mogłaby częściej. Jest idealna w tej roli. Jest idealna w każdej roli.

– Kochanie, pięknie wyglądasz. Bardzo pięknie. Musiałem cię zobaczyć, wiesz? Musiałem spojrzeć ci w oczy. Musiałem – powtarzam, jak debil.

– Spoko, rozumiem. Przyszedłeś, zrobiłeś z siebie debila, przy okazji kompromitując mnie we własnym domu, aby spojrzeć mi w oczy i oznajmić, że pięknie wyglądam. Super. Bardzo romantycznie. Każda, kurwa, dziewczyna o tym marzy.

– To nie tak. Źle to rozumiesz. Ja…, kurwa, nie wiem, może i masz rację. – Zaczynam się śmiać. Próbuję się do niej zbliżyć, chwiejnym krokiem. Odpycha mnie. Nie chce mi pomóc. Jest obca. Nie wie, z czym się borykam. Nie wie. Jest przeciwko. Wróć. Uspokój się. Jest twoja. Jest twoją, lepszą, połówką. Mów. Mów co się dzieje. Kurwa, jestem chory. Bardzo chory. Wróć. Kochasz ją. Jej możesz powiedzieć. Jej możesz. Biorę głęboki wdech. Mówię. Zaczynam mówić. Zaczynam się jąkać. Tak lepiej, trafniej.

– Gabrysiu. – Staram się utrzymać równowagę. Wkładam w to całą energię. Jestem błaznem. Wróć. Powiedz co czujesz. Powiedz! – Mam problemy, Gabrysiu. Duże problemy – przerywam. Nie wiem, co mówić dalej. Nie umiem. Jestem słaby. Jestem błaznem. Spuszczam wzrok, czekając na wyrok. Każde jej słowo zakuje. Nieważne, w jakim tonie zostanie wypowiedziane. Nieważne, jaką treść, przyjdzie mi przyswoić. Nieważne. Pękam. Pękam od środka. Muszę się napić. Muszę poczuć ciepło. Mam dosyć, mam dosyć, kurwa, zimna.

– Widzę, masz ogromne problemy. Problemy z głową. Zawiodłam się na tobie, wiesz? Ofiara się znalazła – wypowiada te słowa, innym głosem. Smutnym. Wściekłym. Kiwa głowa z niedowierzaniem. Ma rację. MA STUPROCENTOWĄ RACJĘ. – Opowiadałam ci kiedyś, jak użeraliśmy się z pijanym dziadkiem? Opowiadałam, ale pewnie już nie pamiętasz. To przecież nie twoje problemy. Niech Gaba się żali. Wysłucham, przytaknę, wyrzucę przy wyjściu. Prosty schemat. Wybaczam, jak każdemu zawsze. Gabrysia przecież nie może się gniewać, co nie? Przypomnę ci, kochanie, losy mojego dziadziusia. Pił w każdy dzień. W zasadzie, walenie wódy, było jego funkcją zawodową. Mieszkał z nami, ponieważ mama nie miała serca, wyrzucić go za próg. Nie mam do niej o to pretensji. Takie sprawy nigdy nie należą do łatwych. Sama nie wiem, jakbym się zachowała. Ale do rzeczy. Wspomniany dziadziuś, bił mnie bardzo często. Oczywiście, w takich miejscach, aby nikt nie dostrzegł. Poniżał mnie, traktował, jak szmatę, zabawkę, element do wyładowywania emocji. Ten pijany dziadziuś, żeby była jasność. Ten trzeźwy przepraszał, przynosił mi czekoladki, czarował słowami, naprawiał wyrządzone krzywdy, tylko po to, aby z powrotem je rozszarpać pod wpływem alkoholu. Ostatecznie zapił się na śmierć. Smutna historia. Nawet bardzo, jednak nie poszła na marne. Wyciągnęłam wnioski. Obiecałam sobie, że nigdy nie wybaczę mężczyźnie jednej rzeczy. Nieodpowiedzialnej zabawy z alkoholem. Może to głupie, niepotrzebne, przecież każdy wali. Możliwe. Możliwe też, że twoje zarzygane spodnie, to tylko jednorazowy wybryk. Nie oceniam, ale też nie wybaczę. Z prostego powodu. Nie będę w stanie ci zaufać, że to już się nie powtórzy. Nie umiem. Nie chcę ryzykować. Pamiętam dziadka, to mi wystarczy. Zresztą, rozmawialiśmy o tym na samym początku. Prosiłam… – Przetarła oczy. Przekroiła mi serce. Powiedziała prawdę. Nie lubię prawdy. Nikt nie lubi. – A jeżeli chodzi o twoje problemy, jestem zawsze do dyspozycji. Oczywiście, jeżeli nie są one wymyślone przez whisky. Cześć, Kamil. Przykro mi, że byłam taka bezpośrednia. Że nie dałam ci dojść do głosu. Przepraszam.

Zamknęła drzwi. Tak, po prostu. Stoję. Nie mogę się ruszyć. Przetrawiam jeszcze raz jej każde słowo. Bolesne. Czy prawdziwe? Nie wiem. Kim jestem, żeby oceniać? Czuję łzę na policzku. Próbuję zebrać myśli. Bezskutecznie. Opuszczam swoje ciało. Wychodzę z posesji. Idę, niesiony czymś nieobecnym. Zmierzam w kierunku ciemności. Wyciągam z kieszeni setkę wódki. Byłem przygotowany. Zabawne, że do dziś, nigdy się tak nie upodliłem. Zabawne, ponieważ czuję się, jak zawodowiec. Jak tata. Nie wspominałem Gabrysi o swojej rodzinie. Unikałem tematu. Teraz wiem, że słusznie. Wiem też, że muszę zniknąć z jej życia. Słowa o dziadku, trafiły mnie ze zdwojoną siłą. Wiem co przeżywała. Wiem co czuła. Gdybym miał jej wyrządzić podobną krzywdę… nie ma opcji. Zmierzam w kierunku dworca. Tam będę bezpieczny. Przynajmniej przez chwilę. Stawiam kroki. Niepewne. Chwiejne. Uciekam myślami. Daleko wstecz.

 

Przeszłość

– Podejdź, synku. Podejdź do swojego staruszka. Do swojego biednego, zmarnowanego ojczulka. – Przechyla kieliszek. Wykrzywia twarz. Nienawidzę tego grymasu. Specyficznie wykrzywionych warg, czerwonych policzków i pijackiego wzroku. Podchodzę. Mijam rozbite flaszki, wypalone szlugi, porozrzucane, brzydkie, stare ciuchy. Siadam naprzeciwko niego. Patrzę w ziemię. Nie podoba mu się to. Bardzo.

– Nie tak, synu, nie tak. – Krzywi się. Napełnia kolejny kieliszek. Przechyla. – Podnieś tę głowę. Patrz mi w oczy. W moje ciężkie i zmęczone oczy. Tatuś cię kocha, wiesz? Nie wiesz. Myślisz, że chcę dla ciebie źle, że chcę twojej krzywdy. To nieprawda. To tylko kłamliwe wizje twojej matki. Łamiesz mi serce za każdym razem, gdy stajesz po jej stronie. Za każdym. Czy ty, kurwa, zdajesz sobie sprawę, jak bardzo wszyscy mnie krzywdzicie? – Przerwał. Wziął głęboki wdech. Uciekł wzrokiem, w kierunku szafki ze zdjęciami rodzinnymi. Starej szafki. Nieaktualnej szafki. Nieaktualnej, jak te zdjęcia. – Przepraszam za przekleństwo, synku. Przepraszam. To te emocje. – Przechyla kolejny kieliszek. – Ja bym chciał po prostu, żebyście z matką zaczęli mnie kochać, wspierać, a nie tylko piętnować, za każdy niewłaściwy występek. Piję. Nie da się ukryć. Ale to nie picie jest tutaj problemem. Problem leży w was. W waszym sojuszu. Piję z samotności. Z wyobcowania. Z biedy. Piję, ponieważ mam nieodparte wrażenie pustki. Nawet teraz, najchętniej byś stąd uciekł. Widzę to. Kurwa. Przepraszam. – Kieruje głowę do góry. Gapi się w sufit. Milczy. Nie chcę mu przeszkadzać. Wróć. Boję się mu przeszkodzić. Na razie jest spokojny. Na razie. Mija dziesięć minut w ciszy. Chyba dziesięć, nie wiem. Prosi o papierosy. Wstaję. Posłusznie, jak zawsze, gdy rozmawiam z nim podczas lotów alkoholowych. Biorę paczkę szlugów z szafki. Wracam w jego stronę. Trzęsie mi się ręka. Ze strachu, a przynajmniej tak mi się wydaje. Nie wiem. Nic nie wiem. Chcę jedynie spokoju. Staję przed jego fotelem. Grzecznym tonem, informuję go o wykonaniu polecenia. Nie słucha. Powtarzam. Bum. Gwałtowny zryw. Chwiejnym krokiem, zmierza w kierunku kuchni. Idę za nim. Mam osiem lat. Kocham tatę. Boję się taty. Nie wiem. Wiem, że muszę iść do kuchni. Stoi przy oknie. Odwraca się w moim kierunku. Jego twarz zalała się łzami. Niedobrze. Bardzo niedobrze.

– Wszystko mogłem mieć. WSZYSTKO, KURWA. – Ciężko oddycha. Podpiera się parapetu, aby utrzymać równowagę. – I pojawiła się ona. Zabrała mi życie. Zabrała mi cel, w zamian dając bachora, przez którego muszę mieszkać w tej pierdolonej melinie. Zaciążyła szmata, wiążąc mnie, przerażająco mocnym sznurem. Zabierając wizję, kreatywność… Nie mogę. Nie mogę na ciebie patrzeć. Jesteś błędem. Jesteś zerem i zerem pozostaniesz. Zrobię wszystko, abyś skończył, jak ja. Abyś cierpiał. Wtedy zrozumiesz. Wtedy zrozumiesz i zaczniesz mnie w końcu szanować. – Kończy monolog. Monolog, który towarzyszy mi od zawsze. Monolog, towarzyszący mi od kiedy pamiętam, tak lepiej, trafniej, szczerzej. Bacznie mu się przyglądam. Czekam na ruch. Chwilę. Tatuś nie lubi, trzymać innych w niepewności. Wyciąga talerze z szafki. Rzuca nimi o ścianę. Zaraz potem, lecą szklanki. Dzbanek, garnczek, patelnia i wszystko co tatusiowi wpadnie do ręki. Uciekam. Z prostego powodu. Dość mam już siniaków. Dość bólu. Krzyczy za mną. Wyzywa mnie od śmieci. Próbuje mnie gonić, coś nowego w powtarzającym się cyklu zdarzeń. Wywraca się jednak w przedpokoju. Jestem bezpieczny. Będę bezpieczny. Przynajmniej przez chwilę.

 

Teraźniejszość

Siedzę na przystanku, wpatrzony w martwy punkt. Myślę. Wróć. Wyrzucam sobie wszystko prosto w twarz. Każdy błąd, niewłaściwy dobór słów, nieodpowiednie spojrzenie. Wszystko, dosłownie. Nie wiem, co będzie dalej. Nie chcę wiedzieć. Wyciągam z kieszeni kolejną setkę. Wyborowa. Gówno, niewarte uwagi. Gówno, idealne dla mnie. Odkręcam. Czuję jej zapach. Ciało, momentalnie przeszywa dreszcz. Przechylam. Krzywię się, jak ojciec, na myśl o legalnym, uczciwym życiu. Krzywię się, jak Gabrysia, na myśl o tym, że miałbym jej zmarnować życie. Wreszcie, krzywię się na myśl o życiu. Pierdolonym bałaganie, złożonym z przypadku i zawiści najbliższych ci osób. Boli mnie gardło. Jest lato. Wniosek nasuwa się sam. Jestem popierdolony w każdym możliwym aspekcie. Rozglądam się po dworcu autobusowym. Jest noc. Nikogo nie ma. Pozornie. W rzeczywistości, żadnego miejsca nie opuszcza ból. Ból po niezliczonych stratach, rozczarowaniach, pękniętych sercach i wiecznym rozczarowaniu. Rozczarowanie. Proste słowo, oddające wszystko dwa razy mocniej. Dwa razy trafniej. Zamieniłbym wszystkie, rozbudowane, pięknie brzmiące cytaty o życiu, tym jednym, krótkim podsumowaniem. Miałbym rację. Bezdyskusyjnie. Wstaję. Chwieję się. Jest dobrze. Wróć. Jest dokładnie tak, jak sobie na to zasłużyłem. Nigdy nie byłem szczęśliwy. Nigdy nie szukałem szczęścia. Myślałem, że nie jest dla mnie. Myślałem błędnie. Jakub mi je przyniósł. Dostarczył fałszywą obietnicę, pokazał zbyt piękne obrazki, aby były prawdziwe. Oczywiście, każdy średnio rozgarnięty człowiek, by to zauważył. Nie ja. Ja jestem debilem. Nikim więcej. A może nie? Może to właśnie ja, potrafię jako jeden z nielicznych, odpowiednio zdefiniować własną osobowość? Podjąć odpowiednie działania? Zniszczyć to, co nigdy nie było moje? Zmazać plamę, zakłócającą ustalony porządek? Sztuczny porządek, ale, wystarczający dla większości. Łapię za pasek. Próbuję się uspokoić. Próbuję podjąć decyzję. Jedyną słuszną. Jedyną możliwą, w drodze do spokoju, do ciszy. Idę w kierunku drzwi starego budynku. Jego „facjata”, przypomina moją. Pełni również podobną funkcję. Odstrasza wszystkich. Tych dobrych i tych złych. Bogatych i biednych. Smutnych i szczęśliwych. Różni nas tylko jedna rzecz. Środek. Mój rozpierdol i ciągły głos, bijący mnie z niesprawiedliwą, wielką siłą, staje w oczywistej opozycji, do ciszy i spokoju, panującego w opisywanym budynku. Trudno. Przyzwyczaiłem się do porażek. Do bycia gorszym. Tatuś, skutecznie mi to przypominał przez całe życie. Nieświadomie, oczywiście. Nie mógłby przecież robić tego specjalnie. Nikt nie jest, aż taki zły. Potykam się o krawężnik. Upadam na kolano. Boli. Nie przeszkadza mi to. Ból ma jedną zaletę. Nie ma w zwyczaju odpuszczać przyjaźni bez walki. Podnoszę się z trudem. Wdycham powietrze. Ciągle trzymam pasek. Nie wiem, dlaczego. Niczego nie wiem. Podchodzę coraz bliżej. Kolano krwawi. Czuje się, jak ja. Dostosowuje się do sytuacji. Inteligentne kolanko. Bardzo. W głowie, prowadzę rozmowę z tatą. Tłumaczy mi złożoność świata. Pierdoli głupoty. Nie przeszkadzam mu. Nie umiem. Boję się go. Boję się tematu, o którym mówi. Staję przed drzwiami. Wiem, co znajduje się za nimi. Wiem, co mam zrobić. Pierwszy raz w życiu. Moim głupim, nieudolnym życiu. Zwracam się do taty. Ostatni raz. „Zdrowie, tatusiu. Jesteśmy tacy sami. Zawsze byliśmy.” Biorę ostatni łyk. Wyrzucam butelkę. Wchodzę do środka, uśmiechając się przy tym cynicznie. Uciekam przed tym, czego nie rozumiem. Uciekam przed dłużącą się karą. Dziękuję w duchu Jakubowi. Pokazał mi, że jestem słaby. Że jestem chodzącym rozczarowaniem. Że nawet prosta robota, związana z łatwymi, wcale niemałymi pieniędzmi, przerasta Kamilka. Biednego, małego Kamilka. Przekraczam próg. Odwracam się w kierunku świata. W kierunku małej, niesprawiedliwej, uwierającej gry. Wystawiam jej środkowy palec. Wracam do ciemności. Wiecznej. W końcu.

 

Róża

Nie spałam zbyt dobrze. Właściwe, nie spałam w ogóle. Całą noc, spędziłam na pocieszaniu Gabrysi. Siedziałyśmy wtulone w siebie, szukając pomocy w bliskości. Niby nic, niby banał, a jednak miałam wrażenie, że wyszła z pokoju szczęśliwsza. Słowa, w dzisiejszym świecie, straciły na ważności. Stały się zapychaczem, dodatnim kolorem, mającym pozorować przyzwoitość i normalność. W rzeczywistości, każdy ma gdzieś zdania wypływające z ust rozmówcy. Obietnice, w pierwotnym założeniu już nie istnieją. Liczą się cyfry, liczy się gonitwa, liczy się to co namacalne. A jednak, dwie głupie, małe dziewczynki, odnalazły w nich treść, pozwalającą na choć jeden malutki uśmiech. Na choć jeden, krótki moment, ciepła w sercu, mimo niezbyt przyjaznych okoliczności. Uśmiechnęłam się mimowolnie. Słowa są nieważne, póki życie rozdaje mapy, ułatwiające podróżowanie. Gdy ich zabraknie, pewnie i największy zgorzknialec, lubujący się w seksie z gotówką, milczy w ciemnym pokoju, pragnąc jednego, idiotycznie prostego, aż nad zbyt banalnego zdania, wydostającego się z ust ukochanej osoby. „Będzie dobrze, zobaczysz”. Właśnie to powiedziałam wczoraj Gabrysi. Nie wiem, czy w to wierzę. Wiem, że zrobiłam dobrze. Zresztą, nawet gdyby faktycznie miało jej się nie ułożyć z Kamilem, ma nas. Swoje dwie, zawsze wierne i oddane przyjaciółki. Mamę i siostrę, nawet gdy ta druga czasami gra jej na nerwach, niczym najgorszy człowiek, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi lub snuł się po literackich kartkach. Nawet wtedy, wie jedno. Kochamy ją. Kochamy ją szczerze, tak, jak nigdy nie pokocha jej żaden mężczyzna. Kochamy ją bez granicy, wyznaczonej przez los. Kochamy ją wyrokiem, któremu nie przysługuje apelacja.

Sięgnęłam po telefon, nie chcąc budzić domowników. Tak, czasami potrafię być idealną towarzyszką. Instagram. Idealne wypełnienie, tzw. „świętego spokoju”. Wybawiciel z samotności, tak mocno obecnej w naszych życiach. A przynajmniej w życiu młodych osób. Lenistwo czasami wynika ze strachu. Ze strachu przed drugą osobą. Dziwnie to brzmi. Zdaję sobie z tego sprawę, jednak kontakt z drugim człowiekiem, jest zawsze jedną wielką niewiadomą. Czymś, czego nie jesteś w stanie zaplanować, podporządkować pod aktualny nastrój. Czasami jeden głupi żart, potrafi zabić. Potrafi przypomnieć, potrafi sprawić, że to co w naszej głowie zostało szczelnie zakopane, wydostaje się na wolność, z precyzją Michaela Scofielda. Telefon daje złudzenie. Daje możliwość, podróżowania po obcym świecie. Zakopania wad, łopatą w postaci życia plastikowych, pięknych ludzi. Telefon nie mówi, nie ocenia, a przynajmniej niedosłownie, zawsze dając czas na reakcje. To jego zaleta. Boże, czasami mam dość swoich przemyśleń. Nastolatki bywają straszne. Mam nadzieję, że z wiekiem mi to minie. Tłumaczenie świata i zachowania ludzi, okiem stałej bywalczyni kanapy, jest bardzo męczące. Zaufajcie mi. Dzwonek do drzwi, wyrywa mnie z letargu myśli i skrolowania insta. Zerkam na godzinę. 9:00. O tym właśnie mówiłam. Telefon nie sprawiłby mi takiej niespodzianki. Nie postawiłby mnie w tak stresującej sytuacji.

Zeszłam na dół, zarzucając na siebie szlafrok. Mama z Gabrysią nadal spały. Typowe. Z całej naszej rodziny, tylko mnie budzi najmniejszy szmer. Chciałabym się z nimi zamienić. Cena nie gra roli. Słyszałeś Jezuniu? Musimy dobić targu. Przechodząc przez salon, dostrzegam porozrzucane pudełka po pizzy, dwie puste butelki po winie, album leżący na ziemi i niewyprasowane ciuchy mamy, walające się po kanapie. „Żeby to tylko nie była babcia” – myślę na głos. Jej dwugodzinne kazania na temat systematyczności, samodyscypliny, dbania o wewnętrzny porządek, męczą nawet mnie. A uwielbiam jej głos i opowieści, którymi tak często nas raczy. Wolę tego uniknąć. Serio. Podchodzę do drzwi. Zerkam przez judasz. To nie babcia. Po drugiej stronie drzwi, stoi mężczyzna odziany, w starą koszulkę na ramiączkach i w brudne spodenki. Tego się nie spodziewałam. Przyznaję. Przez chwilę nie wiem, co robić. Dostrzegam trzy opcje. Olej go, obudź mamę, załatw to sama. Racjonalność, wspomnianych opcji, układa się w takiej samej kolejności, więc oczywiście wybieram tę trzecią. Nastoletni bunt, nie znosi sprzeciwu. Nie moja wina. Przekręcam zamek w drzwiach. Na mój widok, mężczyzna robi zdziwioną minę. Tak, jakby spodziewał się kogoś innego. Mam nadzieję, że mojej mamie nie odbiło i nie zaczęła spotykać się z menelami. To już by było za dużo. Nawet, jak na naszą rodzinę, obdarowaną specyficznym humorem losu.

– Dzień dobry, czy…, czy ty, masz na imię Gabrysia? – pyta dukając. Wali od niego wódą. Kim on może być? Nie podoba mi się to. Za dużo niespodzianek związanych z moją siostrą, jak na kilka godzin. Bardzo, bardzo dziwnych niespodzianek.

– Dzień dobry, panu. Nie, Gabrysia to moja siostra. – Nie wiem co powiedzieć dalej. Czy mam po nią iść? Czy lepiej pozbyć się tego faceta. Nerwowo zerkam, na jego twarz. Odpowiada tak, jakby czytał mi w myślach.

– Idź po nią. Teraz. Muszę jej coś powiedzieć. Idź – powtarza.

– Ale…

– Idź – mówi, zdecydowanie wyższym głosem. Kiwam głową w odpowiedzi. Nie obudzę jednak tylko Gabrysi. Nie ma mowy. Nie podoba mi się ten mężczyzna. Mama musi być przy tej rozmowie.

Po dziesięciu minutach, schodzimy na dół we trzy. Mama odzywa się pierwsza. Chroni nas swoim matczynym ciepłem, wyczuwając niepewność, bijącą od nas na kilometr. Robi tak zawsze. Czasami niepotrzebnie. Tym razem, ma stuprocentową słuszność.

– Dzień dobry, Karolina Pogoda. W czym mogę panu pomóc?

– Chcę rozmawiać z pani córką, Gabrysią. Jestem ojcem Kamila. Z tego co wiem, chodzili razem. Muszę jej coś powiedzieć. Na osobności. – Zerka surowym okiem na mamę.

– Nie zgadzam się. Może pan mówić, ale tylko w mojej obecności.

– Mamo. – Wtrąca się Gabrysia, łapiąc ją za ramię. – Spokojnie. Poradzę sobie. To przecież ojciec, mojego byłego chłopaka. – Na słowo, „byłego”, twarz mężczyzny wykrzywia się w przerażający sposób. Przełykam nerwowo ślinę, udając, że tego nie zauważyłam. Chyba, bezskutecznie. – Idź z Różą do salonu. Zaraz wrócę.

– Na pewno? – pyta mama, zerkając jednym okiem na ojca Kamila.

– Na pewno.

– Dobrze – odpowiada niepewnym głosem. – Chodź Róża. Niech porozmawiają w spokoju. – Ostatnie słowo, akcentuje dwa razy mocniej. Na twarzy nieproszonego gościa, pojawił się przez to uśmiech. Niewyobrażalnie obrzydliwy.

 

Gabrysia

– Czego pan chce? – pytam, udając, że panuję nad sytuacją. – Jeżeli chodzi o moją wczorajszą kłótnię z pana synem, nie mam panu za wiele do powiedzenia. Wydaje mi się, że wytłumaczyłam to Kamilowi, wystarczająco dobrze.

– A więc z nim gadałaś. A więc go wkurwiłaś, suko. – Zerka na mnie wzrokiem pełnym nienawiści. Przełykam nerwowo ślinę. Przez chwilę, chcę uciec do domu. Zostaję jednak w tym samym miejscu.

– Słucham?

– Wkurwiłaś go. Powiedz, fajnie się bawiłaś? Wykorzystałaś go. Ludzie to nie zabawki, kurwo. Życie to nie są te wasze gierki. – Stoi, bojowo nastawiony. Wyciąga papierosa. Odpala. Jestem pewna, że jest pijany. Odwracam się w kierunku drzwi. Zauważa to. Łapie mnie za rękę.

– Co, pan robi?! – krzyczę. – Nie mam pojęcia, co pan sobie ubzdurał. Proszę mnie puścić!

– Co sobie ubzdurałem? – mówi, po czym wybucha śmiechem. – Chcesz wiedzieć, co sobie ubzdurałem, kurwo? Chcesz zobaczyć? Odpowiadaj, jak pytam!

– Nie chcę niczego widzieć. Proszę mnie puścić albo będzie pan miał poważne problemy.

– Takie, jak mój syn? Ja też będę musiał przed tobą uciekać na sznur? – puszcza mi rękę. – To się tak nie skończy, szmato. Przysięgam ci to, na, kurwa, moją matkę. Karma wraca, suko. – pluje mi w twarz. Odchodzi. Myślę, nad tym co usłyszałam. Sznur? Powoli dochodzi do mnie, to co mogło się wydarzyć. Tracę równowagę. Chcę mi się wymiotować. Czyżby? Czyżby Kamil się…, nie, to niemożliwe. Choć, był przecież pijany. Boże, on przyszedł po pomoc. Przyszedł po nią do mnie. Majaczył, że ma problemy. Majaczył, że nie wie co robić. „Kurwa!” – krzyczę. Wracam do domu. Powolnym krokiem. Słyszę, jak przez mgłę, głos mamy: „Wszystko w porządku?” – pyta. Nie odpowiadam. Jestem nieobecna. W głowie, odgrywam na nowo moją wczorajszą rozmowę z Kamilem. „Chciał pomocy. Chciał jej ode mnie” – powtarzam w myślach. Prześlizguję się, jak duch do pokoju. Zamykam drzwi na klucz. Nie chcę, żeby przyszły tu za mną. Wyłączam telefon. Muszę pomyśleć. Muszę odtworzyć kliszę, z wczorajszego wieczoru. On…, on nie mógł. Przecież go znam. Przecież mówiliśmy sobie o wszystkim. „Do prawdy?” – pyta głos w głowie. „Czy wiedziałaś kim jest jego ojciec, za nim się przedstawił? Byłaś kiedyś u niego? Niepokoiło cię to, że milczy na temat swojej rodziny? Że chętnie słucha, ale już niezbyt chętnie mówi? Czy na pewno masz czyste sumienie, Gabrysiu?” Kładę się na łóżku. Nie pytałam. Nie pytałam go o jego rodziców. Nie mam pojęcia, dlaczego. Nie rozmawialiśmy o jego problemach. Głównie słuchał. To prawda. Głównie słuchał o moim życiu, z czułością pieszcząc mi włosy, powtarzając, że najważniejsi jesteśmy my. My i nasze szczęście. Może nie umiał? Może bał się otworzyć. Może mu w tym nie pomogłam? Nie pomogłam mu. Może, jest tu niepotrzebne. Musiał się napić, aby wyrzucić z siebie, prawdziwość, osadzoną po tej smutniejszej stronie serca. Chciał, abym je oczyściła, ponieważ mi ufał, a ja go odtrąciłam, być może popychając go w stronę…, nie to niemożliwe. Na pewno. Jego ojciec, po prostu był pijany. Ubzdurał coś sobie. Jutro porozmawiamy. Nie, nie jutro. Jeszcze dzisiaj go wysłucham. Jeszcze dzisiaj mu pomogę. Na pewno. Gapię się w sufit. Odtwarzam jeszcze raz naszą wczorajszą kłótnię. Powtarzam przy tym jedno zdanie. „To niemożliwe”.

 

Jarek

Oglądam „ślepnąc od świateł”. Zwracam uwagę jedynie na Dario. Widzę w nim, moje wczorajsze spotkanie z Jakubem. W jego gestykulacji, grymasach twarzy, sposobie stawiania kroków, w jego nienormalności, wpływającej na zachowanie całej reszty. Widzę w nim moją przyszłość. Od kilku godzin, nie ruszam się z kanapy, siedząc cały czas w jednej pozycji. Nie mogę się skupić. Nie mogę zebrać myśli, nie mogę zmusić ich, do dalszej wędrówki. Zostały na boisku szkolnym. Dario torturuje stryja. Jacek Nitecki, niczym duch, przygląda się całej scenerii. Dariusz się nim bawi. Kontroluje go. Czyta go, jak z książki. Nie widzi w nim wroga, nie widzi w nim rywala, widzi w nim kogoś, kto jest jego własnością. Mam wrażenie, że Jakub przeczytał mnie, w ten sam sposób. Że rzucił zaklęcie, zapinające smycz, którą pociągnie w odpowiednim momencie. Dario przykłada pistolet do twarzy Jacka. „Nie wolno nigdy, niczego, udawać.” – mówi w jego kierunku. Jakub powie mi to samo. Wiem, o tym. Jacek zabija stryja. Ja również zabiję. Zabiję siebie. Zabiję swój kodeks moralny. Swoją duszę. Wiem, o tym. Dzwoni telefon. Przez chwilę, nie mogę się ruszyć. Trzęsie mi się dłoń, zgrzytają zęby, mimo wysokiej temperatury. Ręka, została obdarzona gęsią skórką. Zerkam na wyświetlacz. Nieznany numer. Obawiam się, że to on. Zdobyłby numer, na pewno. Nie stanowiłoby to dla niego żadnej przeszkody. Nie chcę odbierać. Nie chcę słyszeć jego głosu. „Nie ma to znaczenia” – odpowiadam sobie cicho. Odbieram.

– Siema, Radek z tej strony. Mam nadzieję, że pamiętasz.

– Cześć, oczywiście. Domyślam się, że dzwonisz z pytaniem lub rozkazem. Pozwól, że ja zacznę, skąd masz numer?

– Darek mi dał. – Pierdolony zdrajca. – Musisz wpaść pod pewien adres. Szybko.

– Czyli jednak rozkaz. Słuchaj, nie chcę być nie miły, ale nie znamy się na tyle, żebym stał się pieskiem spełniającym zachcianki. Nigdzie nie idę.

– Mi też, twoja obecność, nie jest na rękę. Zwłaszcza w takiej chwili. Uwierz mi. To Jakub się uparł. Zrobisz, jak uważasz. Wyślę ci adres. Spotykamy się o 11, siema.

Rozłączył się. „To Jakub się uparł.” Wstaję z kanapy. Próbuję pozbyć się stresu, nerwowo przemierzając pokój, tam i z powrotem. Nic to nie daje. Będę musiał iść. Nie mam wyjścia. Przecieram twarz. Strasznie się pocę. Nigdy nie miałem z tym problemu. Od wczoraj nastąpiło nowe rozdanie. Rozpoczęła się nowa rzeczywistość, zapewne pełna wielu niedogodności. Nadmierne pocenie się, w hierarchii strat, znajdzie się pewnie na samym dnie. Zakłam dresy i biały, krótki rękaw. Nie lubię ciuchów o innym kolorze niż czarny. To co lubię, traci jednak powoli na ważności. Wziąłem pierwszą koszulkę z brzegu, nie myśląc o wyglądzie zewnętrznym. Nie myśląc o niczym. Przy wyjściu, dostrzegam mamę, gotującą zupę. Podchodzę do niej. Czuję niewyobrażalną chęć przytulenia jej. Robię to. Szepczę jej do ucha, jedną z najszczerszych rzeczy, jaka może przejść mi przez gardło: „Kocham cię, mamo. Naprawdę.” Próbuje ukryć zdziwienie. Bezskutecznie. Pyta o której wrócę. Wzruszam ramionami. „Nie mam pojęcia” – odpowiadam. Wychodzę. Wychodzę na spotkanie ze zjawą. Wychodzę, wkraczając do świata fikcji i absurdu. Do świata, który nie ma prawa istnieć.

Różana 16. Trzy kilometry stąd. Nie mam pojęcia czyje to mieszkanie. Nie mam pojęcia czego ma dotyczyć spotkanie. Idę w ciemno. Idę w ciemność. Zakładam słuchawki. Próbuję się wyłączyć. Próbuję zagłuszyć swój wewnętrzny głos, słowami piosenki, co ostatecznie doprowadza, do jednej wielkiej kłótni, w środku mojej głowy. Dobrze, przynajmniej na chwilę mnie to rozkojarzy. Przynajmniej na chwilę. Odpisuję Radkowi: „Będę. Sorry, że byłem niemiły. Taka przypadłość, niezbyt czułych ludzi. Wybacz.”

Blok, jak każdy inny. Cztery klatki, ławki zajęte przez matki z dziećmi, ogródek, wyjątkowo zadbany i dozorca, zajmujący się udawaniem, że pracuje. Nic wyjątkowego. Zerkam na domofon, umiejscowiony w pierwszej klatce. Szukam numeru 16. Jest. Dzwonię. Po drugiej stronie, nie słyszę głosu Jakuba. To dobry znak. A przynajmniej mam taką nadzieję.

– Cześć, tu Jarek. Miałem wpaść. Radek do mnie dzwonił.

Głos po drugiej stronie nie odpowiada. Zamiast tego, słyszę charakterystyczny dźwięk, towarzyszący odblokowywaniu drzwi. Wchodzę do środka. Ściany w korytarzu, jak nakazuje niepisane prawo, każdego z osiedli, ozdobione są malowidłami, charakterystycznymi dla grup kibicowskich. Tak, wiem, sztuka graffiti, potrafi być naprawdę piękna. Nie w tym przypadku. Zmierzam na trzecie piętro. Liczę pokonane schody, aby zająć czymś głowę. Z zaskoczeniem stwierdzam, że pomogło. W małym stopniu, ale jednak. Mogłem po drodze liczyć kroki. Szkoda, że na dobre pomysły, wpadamy zazwyczaj po fakcie. Przy drugim piętrze, ciężko mi złapać oddech. Nic nowego. Może moja słaba kondycja odstraszy Jakuba. Może na coś się przyda. Staję przed wskazanym numerem. Przez chwilę, myślę o tym, aby po prostu zawrócić. Przecież nic się nie stanie. Przecież nic mi nie grozi. Ktoś, po drugiej stronie, nie pozostawia mi jednak wyboru, otwierając drzwi. „Kurwa, mogłem tu nie przychodzić. Mogłem po prostu zrezygnować, póki jeszcze czas. Mogłem, mówiłem już coś na temat tego słowa. Nie musiałem długo czekać na potwierdzenie mojej tezy.”

Radek, wpuszcza mnie do środka. Witamy się chłodno. Czasami tak bywa, że już na wstępie, obie strony zdają sobie sprawę, że o przyjaźń będzie ciężko. Wskazuje mi salon jako miejsce docelowe. Mijam długi korytarz, udekorowany kurtkami gości, obdrapaną ścianą, butami porozrzucanymi po podłodze i kawałkami szkła, z rozbitej butelki. „Spoko.” – Myślę. Sam również dobrze odnajduję się w bałaganie. Otwieram drzwi do salonu. W środku sceneria, jak ze spotkania AA. Krzesła ułożone tak, aby tworzyły koło, pozajmowane przez całą ekipę. Zostało jedno miejsce. Pewnie dla mnie. Zanim usiądę, rozglądam się po pomieszczeniu. Jest tu wyjątkowo schludnie, jak na to, co zastałem w przedpokoju. Stare meble, utrzymane w dobrym stanie, dodają dodatkowego uroku. Przyznaję. Zerkam po gościach. Dostrzegam Jacka, Darka, widzę chłopaków od narzekania na stan polskiej muzyki oraz…, widzę jego. Jakuba. Ubrany jest w czarną luźną koszulę, szerokie spodnie i lakierki. Zestaw abstrakcyjny, który mógł założyć tylko on. Zauważam nowe bransolety. Nie miał ich wczoraj. Na pewno. Przestudiowałem każdy centymetr jego ciała. Nie przeoczyłbym, tak wyraźnego szczegółu. Bransoletka bowiem, wyróżniała się swoim rozmiarem i złotem, wyjątkowo rzucającym się w oczy. Nasze spojrzenia spotykają się ze sobą na krótką chwilę. Kiwa mi głową, z uśmiechem na twarzy. Odwzajemniam gest, błagając, aby zajął się dzisiaj kimś innym. Aby wybrał inną ofiarę. Pytam Radka o miejsce. Wskazuje to, o którym myślałem. Siadam. Czekam na to co się wydarzy. Wszyscy są poważni, skupieni. Wszyscy czekają na swoich miejscach. Czekają na niego. Dobrze podejrzewałem. Tylko on, może być w centrum uwagi, podczas takiego spotkania. Tylko, on.

– Witam was, drodzy przyjaciele. Witam was smutny. Bardzo, kurwa smutny i szarawy, jak wszystkie laleczki, chodzące wokół was. Witam was złamany. Dziękuję, na samym początku, że przyszliście. Lojalność, oddanie, miłość do braci, udowodniliście, że wiecie co to znaczy. Że wiecie, jak ważna w życiu jest obecność. Obecność drugiego człowieka. Niezależnie od sytuacji. – Przysiada na stole, ustawionym w centrum pokoju. Robi to z gracją. Robi to w wyjątkowym stylu. W swoim stylu. – Bo wiecie, miałem kiedyś przyjaciół, dużo przyjaciół. Byli fajni, fajni to dobre określenie, fajni i nic więcej. A wiecie, moi drodzy, czym różni się byciem fajnym, od bycia w porządku? Pewnie, że nie wiecie. Nie wiecie, ponieważ jesteście bardzo mali. Jesteście, jak mróweczki, wśród stada hien. Ale spokojnie, wszystko wam wytłumaczę. Wytłuszczę. Fajni są wszyscy. Każdy jest fajny dla kogoś. Każdy kogoś rozśmiesza, każdy komuś obiecuję złote góry, każdy w czyiś oczach, pomalowany jest w różowych barwach. Każdy. I tak sobie idziesz Radku, idziesz sobie Danielku, idziesz sobie Marcinku, Jarku – dłużej zawiesza na mnie wzrok. Zaczynam się pocić jeszcze bardziej. Zauważa to. Mruga okiem w moim kierunku. Nie pomaga. Wręcz przeciwnie. – I tak sobie idziecie, i tak jesteście sobie fajni. I nagle, niespotykana dotychczas sytuacja. Na prostej, usłanej kwiatuszkami drodze, pojawia się próg. Bardzo duży próg, w bardzo nieładnych kolorach. Zatrzymujecie się. Fajne chłopaczki, myślą, jak rozwiązać problem. Zajmuje wam to dużo czasu. Dłubiecie paluchami w problemie, brudząc się przy tym strasznie. Przekraczając własne granicę, czasami również te moralne. Mija jedna doba, druga doba, w końcu przestajecie liczyć. Jesteście zmęczeni, jesteście coraz bardziej poirytowani coraz mniej w was woli walki. Nadziei. I wtedy…, i wtedy pojawia się diabełek. Uśmiechnięty, radosny, malujący się w waszych oczach na ideał. Diabełek bez wad. Podchodzi do was pojedynczo. Do grupy, załóżmy dwudziestu chłopaczków. Fajnych chłopaczków. Miłych chłopaczków. Podchodzi z propozycją: „Przejdziesz przez próg, oddając mi jednego z kompanów. Przejdziesz, oddając mi jego duszę. A gdy już znajdziesz się po drugiej stronie, dotkniesz nieba, fajny chłopczyku. Dotkniesz wolności”. I tak, pierwszy się łamie. Drugi się łamie. Trzeci, załóżmy stanie w opozycji. Załóżmy. Diabełek, zapyta was wszystkich. Podda próbie. I wiecie, po miłych rozmowach, kuszących propozycjach, następuje segregacja. Zostało was trzech. Trzech chłopczyków. Trzech brzydkich, ubrudzonych chłopczyków, brudzących paluszki w problemie. Trzech lojalnych chłopczyków. Chłopczyków w porządku. I dzisiaj, w obliczu tragedii, tragedii, odcinającej mi odłamek serca już na stałe, zostaliśmy poddani próbie. Bardzo, bardzo brzydkiej i wymagającej próbie. – Wyciąga nożyk. Nie wiem co z nim zrobi. Nie wiem o jakiej tragedii mówi. Słucham. – Los, ten kurwiszon, z idiotycznym poczuciem humoru, wyciągnął nożyk. Przejechał nam nim po twarzy. Odciął kawałeczek serduszka. Wyciął fragment duszy i zostawił nas. Zostawił w obliczu tragedii. Zostawił z wolną wolą. I przyszliście. Przyszliście, okazać wsparcie swoim braciom. Pokazaliście, że gdy przestaje być fajnymi chłopczykami, nie stajecie się podludźmi. Stajecie się w porządku. Dziękuję wam za to. Z całego serduszka. I obiecuję, wam wszystkim, obiecuję Kamilowi, dowiem się kto popchnął go do tak strasznego czynu. Dowiem się, co nam go odebrało. A wtedy, będę w porządku. Będę w porządku, nawet mając krew na rękach. Będę w porządku, ponieważ będę wierny zasadom. Do końca. – Wrócił na miejsce. Nikt się nie odzywał. Każdy trawił, powoli, na swój sposób, słowa przed chwilą usłyszane. Ja również. Obserwowałem jednocześnie Jakuba. Siedział z zamknięty oczami. Sprawiał wrażenie, człowieka intensywnie myślącego. Wyłączonego. Ciszę, dłużącą się w nieskończoność, przerwał Radosław. Byłem mu za to wdzięczny. Chciałem stąd wyjść, jak najdalej.

– Dziękuję ci, Jakubie, za te słowa – rozpoczął. – Dziękuję wam, że przyszliście. Kamil, był naszym przyjacielem. Był dla nas kimś ważnym. Cieszę się, że nie zapomnieliście o tym. Nie będę mówił długo. Sam, bardzo przeżywam zaistniałą sytuację. To dla mnie cios, tak samo mocny, jak i dla was. Myślę, że najlepiej będzie wyciszyć się dzisiaj, w samotności. Poukładać myśli. Zrozumieć co właściwie się stało. Co do pogrzebu…, będę was informował. Jeszcze raz, dzięki za dzisiaj. Gdyby ktoś chciał porozmawiać, jestem. O każdej porze.

O kurwa. Nie stać mnie na inny komentarz. Nie stać mnie, na choć najprostszą mądrość. Czyli stąd to spotkanie. Kamil, próbuję przypomnieć sobie jego twarz. Wiem, to ten od dziewczyny. Kurwa mać. Nie znałem go dobrze. Nie znałem go w ogóle. Mimo wszystko, jest mi przykro. Bardzo. Czuję, jak napływają mi łzy do oczu. Jakub to zauważa. Podchodzi do mnie. Łapie mnie za ramię. Przyciska mocno.

– Dowiemy się, Jarku, Jareczku. Dowiemy się, co się stało. Ja i ty. Obiecuję ci to. Nie zostawimy tak tego. Jesteś w porządku. Wiem, że jesteś. O reszcie jeszcze nie wiem nic. Nie myślę o nich, Jarku. Podświadomie, czekałem na ciebie. Jesteś w porządku. Razem rozwiążemy problem. Trzymaj się, kochaniutki.

Odchodzi. Przerasta mnie ta chwila. Przerastają ostatnie godziny. Urzeczywistnienie się Daria, samobójstwo, nowi przyjaciele i poczucie strachu. Ogromne poczucie strachu. Dlaczego się zabił? Może też się bał. Może…, też był wybrany?

 

Ksiądz Stanisław

Bałem się odprawiania pogrzebów. Żegnania ludzi, przewodniczenia w ich ostatnim spotkaniu z bliskimi. Bałem się wielu rzeczy, w momencie rozpoczęcia posługi. Do wielu się przyzwyczaiłem, wiele zaakceptowałem. Ten jeden, największy strach, pozostał ze mną do dzisiaj. Jestem księdzem od 12 lat. Od 12 lat staram się służyć panu. Uczciwie wypełniać obowiązki, powierzone mi przez powołanie. Narzekanie nie leży w mojej naturze. W każdej parafii, słyszałem wiele pochwał, za moją sumienność i oddanie sprawie. W prawie każdej, będąc w stu procentach szczerym. Raz jeden, odmówiłem wykonania powierzonego mi zadania. 11 lat temu, miałem odprawić pogrzeb. Pogrzeb małego chłopczyka. Marcel – tak miał na imię – pochodził z patologicznej rodziny. Z najgorszego rodzaju patologii, dla ścisłości. Jego rodzice bowiem, byli bardzo majętni i wpływowi. Świetnie ukrywali, swoje chore upodobania. Przecież, pan poseł, nie może być jednocześnie katem dla swoich bliskich. Nie ma tatuaży, wyroku i pobytów w ośrodkach uzależnień w cv. Nikt, w tym również ja, nie zainteresował się małomównością chłopaka. Skrytym usposobieniem, ciągłym strachem w oczach, którego nikt nie umiał dostrzec. „Wyrośnie z tego” – odpowiadał często pan poseł, pytany przez wścibskich sąsiadów, o specyficzny charakter syna. „Taki wiek, każdy przechodzi okres buntu. Każdy myśli, że tylko on ma rację, a cała reszta się myli. Dajmy chłopakowi to przejść. Dajmy mu zrozumieć siebie”. Tyle wystarczyło. Do czasu. Pamiętam, wielkie zdziwienie, tonę łez i posła Marcinkiewicza, wyprowadzanego w kajdankach. W nocy 19 grudnia 2012 roku, przesadził z alkoholem, bardziej niż zwykle, co w konsekwencji doprowadziło do niepochamowanej agresji. Nie zatrzymał się, tak jak zawsze. Nie wstrzymał ręki. Tłuk Marcelka, aż do ostatniej kropli krwi. Podobno, gdy uświadomił sobie, co właśnie zrobił, sam wezwał policję. Jego żona nie była w stanie. Leżała, nieprzytomna od przyjętego alkoholu i narkotyków. Marcinkiewicza, wyprowadzili całego we łzach. Dzisiaj, siedzi w więzieniu. Jego żona, wyszła 5 lat temu. Obydwoje, odbyli karę. Karę, która nie zwróciła życia Marcelka. Ceremonia pożegnania, małego chłopca, miała być pierwszą, w całości poprowadzoną przeze mnie. Miała być. Ostatecznie zabrakło mi odwagi. Modliłem się długo przed, o dodanie mi potrzebnej siły. O pomoc w wykonaniu powierzonego zadania. Zadania tak ważnego przecież. Chodziłem przybity, nieobecny. Nie umiałem wytłumaczyć sobie niesprawiedliwości, jaką został dotknięty Marcel. Miałem też oczywiście do siebie żal. Pełniłem funkcję, dzięki której ludzie mi ufali. Powierzali swoje sprawy, w zamian licząc na pomoc i opiekę. Zawiodłem. Moja bierność, brak uwagi, doprowadziła do olbrzymiej tragedii. W dniu pogrzebu, modliłem się od 5 nad ranem. Modliłem się również w drodze do kościoła oraz podczas przygotowań w zakrystii. Mimo tego, nie dałem rady. Rozpoczynając mszę, spojrzałem na trumnę. Spojrzałem na tych wszystkich ludzi, z trudem powstrzymujących płacz. Wybiegłem. Moja wrażliwość, za którą dotychczas byłem chwalony, podczas przygotowań do służenia panu Bogu, stała się moim przekleństwem. Kilka miesięcy, po tym zdarzeniu, wyleciałem z parafii. Oczywiście, oficjalnie, nikt nie przyznał się do wymierzenia mi kary. Ksiądz proboszcz, puścił jakąś bajeczkę, byle tylko się mnie pozbyć. Nie miałem mu tego za złe. W gruncie rzeczy, nie wykonałem odpowiednio obowiązków. Zresztą, dla każdego, było to jedyne słuszne wyjście. Sam, nie mogłem znieść, palących spojrzeń moich współpracowników. Przychylne słowa ludzi, nie mogły mi tego zrekompensować. Czułem się wybrakowany, w miejscu, towarzyszącym mi przez większość dnia. Odejście, było jedynym słusznym wyjściem. Księża bowiem, mimo zawodu, wymagającego umiejętności słuchania i chęci dążenia do kompromisów, często są bardziej zamknięci na swoje przekonania i zadry trzymane głęboko w sercu niż ludzie, którym próbują wytłumaczyć, jak odpowiednio traktować bliźniego. Jak doskonalić empatię, płynącą w sercu każdego człowieka. Mała hipokryzja. Nie da się ukryć. Jednak, chcę być sprawiedliwy. Hipokryzja występuje w każdym zawodzie. Nie da się jej wyplewić. Niestety. Od tamtej pory, staram się zagryzać zęby, zamykać oczy, gdy lecą mi łzy, podczas ostatnich pożegnań. Być może, to moje zadanie. Wytrwać, wytrwać mimo ogromnego bólu, wynikającego z nieprzystosowania do wypowiadania wielkich słów, magicznie malejących, w obliczu niewyobrażalnej tragedii ludzkiej. Wiem, że wiara, której poświęciłem życie, mówi co innego. Po prostu, nie umiem inaczej myśleć. Nie w tym przypadku.

– Za chwilę zaczynamy, Staszku. – Złapał mnie za ramię Marian. Kościelny w naszej parafii. – Jesteś gotowy?

– Tak, jak zawsze. Wolałbym tego nie robić, jednak pan wzywa. Samobójstwo młodego chłopaka. Widziałem już kiedyś podobną historię. – Westchnąłem.

– Marcel?

– Tak. Nie lubię odprawiać pogrzebów. Wszyscy o tym wiedzą. Nienawidzę odprawiać pogrzebów młodych ludzi. Tę informację, zostawię dla ciebie. – Przeżegnałem się. Dałem znak ministrantom i ruszyłem w kierunku drzwi, prowadzących do ołtarzu. Zerknąłem jeszcze w kierunku Mariana. Kiwnął mi głową, wyrażając wsparcie. To dobry człowiek. Mój przyjaciel. Przeżegnałem się, raz jeszcze. Czas zacząć.

Lubię ten kościół. Mimo wszystko. Lubię go, nawet w takich momentach. Momentach najgorszej prawdy. Prawdy, poddającej próbie wszystkie moje ideały. Staję przed ludźmi. Przed przyjaciółmi zmarłego chłopaka. Przed jego rodziną, nauczycielami, sąsiadami i zapewne wrogami. Czekają na to co powiem. Niektórzy będą mieli to gdzieś. Dla niektórych, słowa te, posłużą jako największe, możliwe wsparcie. Zaczynam od stałego rytuału. Na razie jestem spokojny. Dopiero kazanie będzie wyzwaniem. Wtedy serce zacznie mocniej bić. Żołądek postanowi utrudnić mi posługę, a diabeł umówi się na kawę z wątpliwościami. Dopiero wtedy stanę przed próbą. Stanę przed lękiem. Zerkam jeszcze raz w kierunku zebranych ludzi. Na niektórych policzkach dostrzegam łzy. Coś ściska mnie w gardle. To źle. To dobrze. Jestem człowiekiem. Czuję. A to chyba najważniejsze w moim zawodzie. W mojej misji. Biorę głęboki wdech. Zaczynam. Zaczynam to w co niezbyt wierzę. Spróbuję obrócić nieistotne banały, w największą prawdę, mającą za zadanie poprowadzić wszystkich tu zebranych, przez żałobę. Przez czerń, wylaną na ścieżkę ich życia. Zaczynam.

– Witajcie. Witajcie w tym niełatwym dla nas dniu. Dniu pełnym czarnych chmur. Dniu, malującym się jako nieosiągalne wyzwanie. Witajcie. Tak, po prostu, po ludzku. Chcę, abyśmy przez ten krótki moment poczuli się przyjaciółmi. Poczuli własne wsparcie. Nieistotne są dla mnie wasze preferencje, wasze poglądy. Przez ten krótki moment, oddalmy od siebie wszelkie uprzedzenia, wszelkie przejawy niechęci, względem drugiej osoby. Przez chwilę bądźmy sobie bliscy. Bądźmy szczerzy. Zacznę ja. Nie wiem, co powiedzieć. Nie wiem, jak was pocieszyć, jakiej rady wam udzielić. Nie wiem. Stojąc tu, czuję serce, ściśnięte w gardle. Chcę mi się płakać, gdy zerkam na trumnę, postawioną tak blisko mnie. Nie zamierzam udawać twardziela. Zakłamywać emocji. Nie bójmy się łez, bracia i siostry. Nie powinniśmy tłumić odruchów ludzkich. Odruchów prawdziwego człowieka. Z krwi i kości. Łzy nie są słabością, a milczenie, podczas krzyku płynącego z wnętrza, nie jest siłą. Nie mylmy tych pojęć. Wierzę, że kochaliście Kamila. Wierzę również, że nie żałujecie tej miłości. Nie szukajcie na razie odpowiedzi, dlaczego. Nie próbujcie zrozumieć. Nie teraz. Spróbujcie go przytulić. Przytulić w sercu. Posłuchać jego słów. Raz jeszcze. Wyobrazić sobie jego uśmiech, przypomnieć najlepsze żarty, najbardziej pamiętne wspólne chwilę. Wróćcie myślami, również do tych złych dni. Dni, w których obdarzyliście go dobrym słowem. Obecnością, poradą, płynącą prosto z definicji słowa przyjaźń. Nie słuchajcie mnie, gdy zakończy się nasza chwila intymności. Nie warto. Nie w takiej chwili. Moje formułki, są niczym, w porównaniu do iskry pełnej miłości, rozpalonej w waszym uczuciu do naszego przyjaciela. Do waszego przyjaciela, Kamila. Czułbym się bardzo źle, gdybym przygotował na dziś przemowę, pełną górnolotnych haseł. Pełną pewności i charyzmy, wypełniającej mury naszej świątyni. Zdradziłbym wtedy swoje ideały, a nie na tym, według mnie, polega moja misja. Moja misja polega na prawdzie i właśnie dlatego…, właśnie dlatego stoję tu dzisiaj nagi, jąkając się co drugie słowo, Właśnie, dlatego. Wrócę jeszcze, bracia i siostry, do prawdy. Wrócę do niej, wraz ze skromnym apelem. Zamknijcie oczy. Zapomnijcie, że tu jestem, że jesteście w kościele. Zamknijcie oczy i złapcie za ręce Kamila. Złapcie go z całą miłością. Odpłyńcie razem, jak najdalej stąd. Jak najbliżej prawdy. Odpłyńcie po raz ostatni, tratwą o nazwie miłość, a na końcu fal, złożonych z autentycznych łez wzruszenia, zamknijcie się szczelnie, razem z Kamilem, w środku waszego serca. Nie wpuszczajcie tam nikogo. Pielęgnujcie z największą starannością kwiaty, podlewając je pamięcią. Kluczyk, wyrzućcie do morza. Niech pochłonie go wieczna otchłań. Nie będzie wam potrzebny. Wystarczy wam miłość. Szczera. Miłej podróży, kochani. Postaram się zbytnio nie przeszkadzać. Postaram się być tłem, niewidoczną chmurą, na niebie złożonym z waszych spojrzeń. Dziękuję wam za tę intymną chwilę. Dziękuję wam, za przekazaną przyjaźń. Dziękuję. Amen.

 

Ból

Czujesz ból. Nie umiesz zdefiniować go słowami. Nie wiesz, jak wygląda, jakich słów najczęściej używa, jaki ciuch, przylega mu do ciała w najbardziej podniosłych chwilach. Wiesz, że jest obok ciebie, wiesz, że nie opuści cię, niczym najwierniejszy z psów. Tyle ci wystarczy. Pęka ci głowa. Gasisz światło. Chcesz być sam. Jesteś sam. Jedyna rzecz, układająca się zgodnie z twoją wolą. Łapiesz za telefon. Puszczasz muzykę. Próbujesz zagłuszyć, przeraźliwy jęk, rozpływający się z przerażającą rozkoszą po ścianach twojego pokoju. Nie udaje ci się. Ból, przekręca zamek, odpowiedzialny za przechowywanie wszystkich upokorzeń. Wypływają, raz za razem uderzając cię, z perfidnym uśmiechem na twarzy. Płaczesz. Byłeś twardy. Tak myślałeś. Wystarczyła jedna, drobna zmiana w scenariuszu. Wystarczyło dopisać jedną, malutką rolę. Rolę dla BÓLU. Teraz, z głównego aktora, los degraduje cię na marionetkę. Chcesz zerwać kontrakt. Nie możesz. Umowa nie jest dla ciebie korzystna. Dusisz się. Podchodzi do ciebie tajemnicza postać. Podchodzi do ciebie cień. Przedstawia się: BÓL – wypływa z jego ust. Przełykasz nerwowo ślinę. Czekałeś na niego. Czekała na niego twoja podświadomość. Nie bałeś się nieuniknionego. Teraz się boisz. Bardzo. Nachyla się w twoim kierunku. Powoli. Analizujesz każdy jego ruch. Każdy, nawet najdrobniejszy szczegół. Czujesz woń jego perfum. Są mocne. Mocne, jak przeszłość. Są przeszłością. Szepcze ci do ucha. Cicho. Wystarczająco głośno.

– Cichutko, już dobrze. Już wszystko dobrze. Pójdziesz ze mną. – Przytula cię. – Wszystko będzie dobrze. Niczego się nie bój. To tylko ja. Tylko prawda. Nic ci nie zrobię. Jedynie cię skrzywdzę, to nic złego. Obiecuję. To tylko życie. Każdego czeka życie. Spokojnie – powtarza po raz kolejny. Nie słuchasz. Rozpłynąłeś się w jego objęciach. Pojawił się cień. Twój. Wasz. Wasz wspólny obrazek, malowany przez świat. Przez świat, troszkę czarniejszy niż dotychczas.

Średnia ocena: 1.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania