Gastona de Vir wyprawa ostatnia - część trzecia z planowanych dwóch (lub trzech) - ostatnia
Skraj Puszczy wyglądał dokładnie tak samo jak skraj każdego innego lasu. Nie zapowiadał żadnych niezwykłości, o których mówiły krążące po kraju legendy. Gaston wzruszył ramionami i ruszył w głąb zielonego oceanu. Konia zostawił we wsi, a razem z nim list, że jeśli nie wróci do tygodnia, to ma on zostać oddany następnemu urzędnikowi królewskiemu, który zajrzy do wsi. To był dobry koń i jego śmierć byłaby dla świata większą stratą niż śmierć byłego rycerza. Miał tylko nadzieję, że któryś z mieszkających we wsi kmiotków potrafi czytać i spełni jego wolę.
Szedł przez Puszczę bez przerwy do samego wieczora. Przez cały ten czas nie natknął się nawet na ślady, które mogłyby świadczyć o obecności jakiegoś nieznanego mu zwierzęcia, nie wspominając o monstrach. W końcu, kiedy cienie wydłużyły się prawie dwukrotnie względem południa, znalazł drzewo toczone przez próchno, mogące stać się prowizorycznym schronieniem, rozpalił wewnątrz niewielkie ognisko i zagrzał część skromnych zapasów jedzenia, które wziął ze sobą. Następnie, zagasiwszy ogień, poszedł spać.
Noc nie minęła mu spokojnie. Nawet na chwilę naprawdę nie zasnął, cały czas uważnie nasłuchując otaczającego go lasu. Nie doszedł go wprawdzie żaden nieznany wcześniej odgłos, ale atmosfera napięcia rosła z każdą chwilą. Wstał na godzinę przed świtem, zjadł skromny posiłek i zrobił ćwiczenia oddechowe, aby wraz z nastaniem dnia wyruszyć dalej w głąb lasu.
Nie zostawiał po sobie żadnych śladów mogących umożliwić mu powrót. Nie dbał o to, czy zabłądzi pośród zielonego oceanu drzew – liczyło się tylko wykonanie wcześniej podjętych założeń. Szedł po prostu przed siebie, a kiedy natknął się na niewielki strumyk, zdecydował się iść wbrew jego biegowi. Pozwalało to na niemarnowanie niewielkich zapasów wody, które mógł ze sobą wziąć w jedynym posiadanym bukłaku. Czasami zmuszony był wyciągnąć saks – długi, ciężki nóż pochodzący z dalekiej północy, używany często jako substytut miecza – aby przebić się przez zarastające drogę chaszcze. Gaston lubił go, miał nieco inne wyważenie niż standardowy miecz. Jeśli dobrze wprawiło się go w ruch, można było popłynąć całym ciałem za nim, stając się niejako jednością z ostrzem.
Kilka godzin przed zmrokiem zatrzymał się na krótki postój, żeby złapać oddech. Zjadł kolejną niewielką porcję ze swoich zapasów i popił to lodowato zimną wodą ze strumienia. Przy okazji oczyścił saks z soków roślin. Kiedy poprawiał wrzynający mu się od dłuższego czasu w szyję rzemień, na którym wisiała tarcza, usłyszał z oddali coś, co z początku wydało się być wyciem wilków. Gaston zastygł w bezruchu i kiedy odgłos się powtórzył, wiedział już na pewno, że to było coś innego. Zbyt często słyszał całe watahy, kiedy przemierzał lasy północnych granic królestwa.
Ręka rycerza odruchowo spoczęła na rękojeści miecza, a on sam jeszcze przez kilka minut stał w miejscu, nasłuchując. Wycie jednak nie powtórzyło się. Wiedział już przynajmniej, choć nie był pewny, czy to dobrze, że wcześniej się mylił. Takich odgłosów nie wydawał żaden ze znanych mu instrumentów, a ludzkie struny głosowe nie były w stanie ich wytworzyć. Legendy o monstrach żyjących w Puszczy okazały się jednak mówić prawdę.
Do samego wieczora szedł wolniej niż wcześniej. Oddalił się od strumienia, który zagłuszał odgłosy lasu, wciąż jednak starając się iść w jego górę. Co kilka minut zatrzymywał się i nasłuchiwał otaczającej go natury. Wszystkie mięśnie miał napięte, a zmysły pracowały na najwyższych obrotach. Kiedy słońce zaszło, a świat ogarnął mrok, Gaston rozbił skromny obóz na niewielkiej polance oddalonej o jakieś pół godziny na zachód od strumienia. W promieniu pięciu metrów od niego nie było żadnego drzewa ani krzaka, za którym mógłby się ukryć skradający się potwór. Przez cały obwód polany poprowadził cienki sznurek, na którym pozawieszane były, w odległościach siedmiu metrów, niewielkie dzwonki. Gdyby ktoś o niego zahaczył, ich brzdęk obudziłby Gastona. Tak zabezpieczane obozy spotkał, eskortując jedną z karawan na leżące na dalekim południu stepy, u żyjących tam koczowników.
Nie rozpalał ogniska i zjadł resztę swoich zapasów na zimno. Przed pójściem spać poszedł jeszcze do lasu, żeby załatwić swoje potrzeby fizjologiczne, kiedy usłyszał w odległości kilku metrów od siebie wycie. Z opuszczonymi do kostek spodniami zerwał się i sięgnął po miecz – zbyt wolno jednak. Ostatnim, co widział w swoim życiu Gaston de Vir, była opadająca na jego głowę wielka, owłosiona i wyposażona w ogromne pazury łapa.
Naz, przepraszam Cię za zakończenie. Wiem, że liczyłeś na coś innego, ale nie mogłem się powstrzymać, kiedy tylko to wpadło mi do łba. :D
Komentarze (10)
,,Miał tylko nadzieję, że których z mieszkających we wsi kmiotków potrafi czytać" - ,,któryś" albo ,,ktoś" z mieszkańców;
,,W końcu, kiedy cienie wydłużyły się prawie dwukrotnie, względem południa, znalazł drzewo, toczone przez próchno" - tutaj bez przecinka przed słowem ,,względem" i bez tego przed ,,toczone";
,,Następnie, zagasiwszy ogień (przecinek) poszedł spać";
,,Nie zostawiał po sobie żadnych śladów, mogących umożliwić mu powrót" - bez przecinka;
,,kiedy natknął się na niewielki strumyk (przecinek) zdecydował się iść wbrew jego biegowi";
,,Jeśli dobrze wprawiło się go w ruch (przecinek) można było popłynąć całym ciałem za nim";
,,kiedy odgłos się powtórzył (przecinek) wiedział już na pewno";
,,choć nie był pewny (przecinek) czy to dobrze";
,,Gaston rozbił skromny obóz na niewielkiej polance, oddalonej o jakieś pół godziny na zachód od strumienia" - ten przecinek jest zbędny;
,,Ostatnim, co widział w swoim życiu Gaston de Vir (przecinek) była opadająca na jego głowę". Zostawiam 5 :)
-Bez-
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania