Hashrav, Pan Szalonego Płomienia - Roz.3 Hrabia

10 grudnia 1166 roku, 5 era

 

Breno, posiadłość Jina Sundemo

 

Czuję się ,,bez znacznie", jakbym tkwił w zawieszeniu pomiędzy przeszłością i przyszłością. Dorośli dookoła mnie prowadzą nerwowe rozmowy. Twarze mają ściągnięte, panie płaczą. W kominkach płonie ogień, ale dom jest pusty, nie licząc nas kilkorga i nielicznego dobytku, który wynieśliśmy z płonącej rezydencji. Na dworze zaczął padać śnieg, w środku zaś do szpiku kości przenika nas chłód smutku.

 

Nie mając innych zajęć, piszę pamiętnik; miałem nadzieję uzupełnić go o historię mojego dotychczasowego życia, ale wychodzi na to, że do opowiedzenia jest więcej, niż mi się z początku wydawało, a trzeba się zająć ważniejszymi sprawami. Pogrzebami. Dzisiaj Erina.

 

- Jesteś pewien, paniczu Hashravie? - spytała mnie wcześniej Clara, z troską malującą się na twarzy i znużonym spojrzeniem. Od lat, odkąd pamiętam, pomagała Erinie. Była tak samo zrozpaczona jak ja.

 

- Tak - odparłem, ubrany jak zwykle we frak i specjalnie na dzisiejszą okazję w czarną chustę. Erina nie miała nikogo innego, więc na stypę pod schodami zebrali się ocalali Wengardenowie i służba - na szynkę, piwo i ciasto. Kiedy stypa dobiegła końca, mężczyźni z domu pogrzebowego, dość mocno już pijani, załadowali ciało na karawan, by je zawieźć do kaplicy Regniusza. My wsiedliśmy do powozów dla żałobników. Potrzebne nam były tylko dwa. Po wszystkim wróciłem do mojego pokoju, żeby kontynuować opowieść...

 

Dwa dni po mojej rozmowie z okiem Gabi Langer wciąż nie dawało mi spokoju to, co powiedziała. Dlatego pewnego popołudnia, kiedy zostałem z Edith sam na sam w salonie, zdecydowałem ją o to spytać.

 

Edith. Ja miałem prawie dziewięć lat, a ona dwadzieścia dwa; miałem z nią tyle wspólnego, co z węglarzem. Pewnie nawet mniej, bo jak się nad tym zastanowić, to węglarz przynajmniej lubił się śmiać, tak samo jak ja, podczas gdy Edith rzadko widziałem choćby uśmiechniętą.

 

Ma czarne lśniące włosy, oczy ciemne i... cóż, ja bym powiedział ,,senne'', ale słyszałem, jak nazywano je ,,zadumanymi'', a przynajmniej jeden z jej wielbicieli posuną się do określenia jej spojrzenia ,,dusznym'', cokolwiek to znaczy. Uroda Edith była częstym tematem rozmów. Jest bardzo piękna, a przynajmniej tak mi mówiono.

 

Nie dla mnie. To była po prostu Edith, która tak wiele razy nie chciała się ze mną bawić, że przestałem ją o to prosić; która zawsze, kiedy ją sobie wyobrażam, siedzi w wysokim fotelu, z głową pochyloną nad haftem albo szyciem - cokolwiek ta robiła z igłą i nitką. I krzywi się. To duszne spojrzenie, o którym mówili jej wielbiciele? Ja to nazywałem krzywieniem się.

 

Sęk w tym, że choć byliśmy zaledwie gośćmi w naszych życiorysach, jak statki manewrujące w tym samym małym porcie, blisko, ale nigdy się nie stykając, mieliśmy tą samą matkę. A Edith, jedenaście lat ode mnie starsza, wiedziała o niej więcej niż ja. Dlatego, choć od lat powtarzała mi, że jestem za głupi albo za młody, żeby to zrozumieć - czy też za głupi i jednocześnie za młody, a raz nawet ,,za mały", cokolwiek to miało znaczyć - próbowałem nawiązać z nią rozmowę. Sam nie wiem dlaczego, bo, jak mówiłem, nigdy niczego się nie dowiedziałem. Może po to, żeby ją rozdrażnić. Ale tym razem, jakieś dwa dni po konwersacji z okiem Gabi, naprawdę chciałem się dowiedzieć, o co jej chodziło.

 

Dlatego zapytałem Edith:

 

– Co ludzie o nas mówią?

 

Westchnęła ostentacyjnie i podniosła wzrok znad robótki.

 

– O co ci chodzi, konusie?

 

– Właśnie o to, co ludzie o nas mówią?

 

– Pytasz o plotki?

 

– Jeśli tak chcesz to nazwać.

 

– A czemu miałyby cię obchodzić plotki? Nie jesteś na to trochę za...

 

– Obchodzą mnie – przerwałem, zanim zdążyła mi powiedzieć, że jestem za młody, za głupi albo za mały.

 

– Doprawdy? Dlaczego?

 

– Ktoś coś powiedział, to wszystko.

 

Odłożyła swoją robótkę, wciskając ją między udo a poręcz fotela, i wydęła usta.

 

– Kto? Kto powiedział i co?

 

– Dziewczyna przy furcie na podwórzu. Powiedziała, że nasza rodzina jest dziwna i że matka jest...

 

– Kim?

 

– Nie dowiedziałem się.

 

Edith uśmiechnęła się i wzięła z powrotem za wyszywanie.

 

– I to ci dało do myślenia, tak?

 

– Cóż, a tobie by nie dało?

 

– Ja wiem wszystko, co potrzebuję wiedzieć – odparła wyniośle. – I powiem ci tyle: guzik mnie obchodzi, co o nas mówią u sąsiadów.

 

– W takim razie powiedz mi – poprosiłem – co matka robiła przed moim urodzeniem...

 

Edith czasami się uśmiechała. Robiła to, kiedy miała nad kimś przewagę, kiedy mogła okazać swoją władzę – zwłaszcza gdy tym kimś byłem ja.

 

– Dowiesz się – powiedziała.

 

– Kiedy?

 

– W swoim czasie. W końcu jesteś jej męskim spadkobiercą.

 

Zapadła przedłużająca się cisza.

 

- Co to znaczy ,,męskim spadkobiercą"? - Czym to się różni od tego, kim ty jesteś?

 

Edith westchnęła.

 

- Cóż, na razie niczym, chociaż ty ćwiczysz inkantacje, q ja nie.

 

– Nie? – Wiedziałem jednak, że to prawda, i chyba nawet zastanawiałem się, czemu ja tkwiłem w książkach, a inne dzieci biegały po polach.

 

– Nie, młotku, ja nie ćwiczę inkantacji. Żadne dziecko nie uczy się walki mieczem, przynajmniej nie na Beeston Grove, a może i w całym Barth. Nikt oprócz ciebie. Nie powiedziano ci?

 

– Czego?

 

– Żeby o tym nikomu nie mówić.

 

– Tak, ale...

 

– A nie zastanawiałeś się nigdy dlaczego? Dlaczego nie wolno ci nikomu o tym mówić?

 

Może się i zastanawiałem. Może w duchu wiedziałem od początku. Milczałem.

 

– Już wkrótce się dowiesz, co cię czeka – powiedziała Edith. – Wszystko zostało dokładnie zaplanowane, już ty się nie bój.

 

– W takim razie co czeka ciebie?

 

- ,,Co mnie czeka" to niewłaściwe postawione pytanie. Należałoby raczej spytać ,,kto mnie czeka" lub chociaż ,,co myśli o tym Edith..." - w głosie Edith pojawił się ton, który zrozumiałem dużo później; popatrzyłem na nią, wiedząc, że lepiej nie dopytywać i nie ryzykować ukłucia igłą. Kiedy jednak w końcu odłożyłem czytaną książkę i wyszedłem z salonu, miałem świadomość, że choć nie dowiedziałem się niczego o matce ani rodzinie, to wiem coś o Edith: dlaczego nigdy się nie uśmiecha, dlaczego zawsze jest tak wrogo wobec mnie usposobiona.

 

Dlatego że poznała swoją przyszłość. Zobaczyła ją i dowiedziała się, że to jaj jestem wybrańcem losu, a tylko dlatego, ponieważ urodziłem się mężczyzną.

 

Wcześniej nawet nie czułem żalu do Edith, gdyż zawsze była taka skwaszona. Teraz widzę, że był to błąd. Nie miała nic do powiedzenia, ktoś inny dokonał za nią wyboru i zadecydował o jej życiu oraz przyszłości, a to była tylko Edith, moja siostra - człowiek jak my wszyscy, z własnym życiem, , ambicjami... Teraz widzę, że miło dzielącej nas kości niezgody to powinienem był jej pomóc, albo chociaż pokazać współczucie. Nade wszystko byliśmy rodzeństwem, a rodzeństwo powinno się nawzajem wspierać

 

Jednak nowa wiedza sprawiła, że lekcje inkantacji następnego dnia miała dodatkowy urok. A więc nikt inny tego nie robił. Nagle nauka zaczęła smakować jak zakazany owoc, a fakt, że nauczycielem była moja matka, sprawiała, że owoc ten był tym bardziej soczysty. Jeśli Edith miała rację i byłem przygotowywany do jakiegoś powołania, tak jak innych chłopców uczy się na księży, kowali, rzeźników czy cieśli, to dobrze. Odpowiadało mi to. Nikt na całym świecie nie był dla mnie wzorem takim jak matka. Myśl, że przekazywała mi swoją wiedzie, była krzepiąca i zarazem podniecająca.

 

Poza tym, oczywiście, w grę wchodziła tutaj wiedza i czary. O czym więcej mógł marzyć mały chłopiec. A czy ona nie jest najpotężniejsza? Patrząc wstecz, wiem teraz, że od tamtego dnia stałem się bardziej chętnym i pilnym uczniem. Codziennie w południe lub po wieczornym posiłku, zależnie od zajęć matki, szliśmy do salonu. Tam właśnie zacząłem poszerzać swoją wiedzę.

 

Nie uczyłem się od dnia pogrzebu. W ogóle nie miałem chęci brać książki do ręki, ale wiem, że kiedy to zrobię, przypomnę sobie tamten pokój, z ciemną, dębową boazerią na ścianach, z półkami pełnych książek i okrągłym stole, odsuniętym bliżej do okna. Z boku zaś – moją matkę, spoglądając uważnie, ale łagodnie i zawsze uśmiechniętą, zawsze podpowiadająca; wymowę, ortografię, interpunkcję. Kiwała głową, kiedy mi wychodziło, kręciła nią, kiedy czegoś nie umiałem. Czasami przerywała, odgarnęła włosy z twarzy i przysuwała się bliżej, żeby dokładnie mi wytłumaczyć błąd.

 

To właśnie kojarzy mi się – albo raczej kojarzyło – z lekcjami inkantacji: półki z książkami, okrągły stół, wskazówki matki i zapach...

 

Wiśni.

 

Tak, wiśni.

 

Podczas każdej lekcji, matka zapalała trzy świeczki o tym zapachu. Po prostu go uwielbiała.

 

Rankiem w dniu moich urodzin Edith starała się być dla mnie miła, a ojciec dopilnował, żebym dostał na śniadanie swoje ulubione przysmaki: sardynki w sosie musztardowym i świeży chleb posmarowany dżemem truskawkowym z owoców zebranych w naszym sadzie. Kiedy się opychałem, zobaczyłem, że Edith zerka na mnie z pogardą, ale nie przejąłem się tym. Od czasu naszej rozmowy w kuchni jej władza nade mną, choć i tak niewielka, straciła jeszcze na wyrazistości. Przedtem może wziąłbym sobie jej kpiny do serca, może zrobiłoby mi się trochę głupio albo wstyd z powodu mojego urodzinowego śniadania. Ale nie tego dnia. Wracając do niego myślą, zastanawiam się, czy moje dziewiąte urodziny nie były początkiem przemiany chłopca w mężczyznę.

 

Dlatego zupełnie nie przejąłem się pogardliwym wykrzywieniem ust Edith ani świńskimi pochrząkiwaniami, które ukradkiem wydawała. Patrzyłem tylko na matkę i ojca, a oni zaś tylko na mnie. Z ich mowy ciała, z drobnych, rodzicielskich gestów, które poznałem przez lata, domyślałem się, że szykuje się coś jeszcze; że moje urodzinowe przyjemności będą trwały. I tak też się stało. Pod koniec śniadania matka oznajmiła, że wieczorem udamy się do Pijalni Czekolady Rees'a na Grassington Cres, gdzie przyrządza się gorącą czekoladę z litych bloków kakao sprowadzonych z Latorii.

 

Później tego dnia stałem nieruchomo, a Erina uwijała się, ubierając mnie w mój najwytworniejszy strój. Potem całą rodziną wsiedliśmy do powozu na ulicy, skąd ukradkiem zerknąłem na okna sąsiadów, zastanawiając się, czy Tarmanowie albo Gabi i jej rodzeństwo przyciskają nosy do szyb. Miałem taką nadzieję. Liczyłem na to, że mnie teraz widzą. Patrzą na nas i myślą sobie: ,,Wengardenowie jadą na wieczór do miasta, jak zwyczajna rodzina".

 

Okolice Grassington Cres były zatłoczone. Udało nam się podjechać pod samo wejście do Rees'a; tam drzwiczki powozu się otworzyły i przeprowadzono nas szybko przez gwarną ulicę do środka.

 

Choć przejście z powozu do bezpiecznego schronienia w pijalni czekolady trwało bardzo krótko, rozejrzałem się jednak na boki i zobaczyłem kawałek prawdziwego, tętniącego życiem Barth'u; ścierwo psa w rynsztoki, włóczęgę rzygającego pod jakąś barierką, kwiaciarki, żebraków, pijaków uliczników taplających się w rzece błota, która zdawała się kipieć na środku ulicy.

 

A potem byliśmy już w środku. Powitała nas mocna woń dymu, piwa, perfum i oczywiście czekolady, a także gwar podniesionych głosów i dźwięki fortepianu. Krzyczący ludzie pochylali się nad stołami do gry. Mężczyźni pili piwo z wielkich kufli, kobiety również. Niektórzy delektowali się gorącą i kawałkami ciasta. Wszyscy wydawali się bardzo podekscytowani.

 

Obejrzałem się na matkę, która stanęła jak wryta, i wyczułem jej wahanie. Przez chwilę bałem się, że odwróci się na pięcie i wyjdzie, zaraz potem zauważyłem jednak dżentelmena unoszącego w górę laskę. Był w wieku matki, uśmiechał się swobodnie z błyskiem w oku, widocznym nawet z tej odległości. Machał do nas laską. Matka pomachała mu z wdzięcznością i poprowadziła nas przez salę, przeciskając się między stołami, przestępując nad psami, a nawet nad jakimiś dziećmi, które przemykały pod nogami rozbawionych gości, prawdopodobnie czyhając na wszystko, co może spaść ze stołu: kawałki ciasta, może pieniądze.

 

Dotarliśmy do dżentelmena z laską. Był wysokim, szczupłym, muskularnym mężczyzną z kilkoma bliznami na twarzy i małą kozią bródką. Miał dość długie, potargane, jasne włosy o gładkich falach, które nosi spięte w niskiego kucyka z grzywką okalającą twarz. Na głowie nosił bordowy trójgraniasty kapelusz, zaś na palcu lewej dłoni dostrzegłem lśniący sygnet, który wyglądał jakby był zrobiony ze złota. Pozdrowił ojca oraz matkę skinieniem głowy, a potem odwrócił się do mnie i ukłonił przesadnie nisko.

 

– Dobry wieczór, paniczu Hashravie, czeka pana dużo atrakcji, jak mniemam. Zechce mi pan przypomnieć, ile ma lat? Z postawy pana widzę, żeś pan dzieckiem wielce dojrzałym. Jedenaście, dwanaście może?

 

Mówiąc to, zerkał za moje plecy z psotnym uśmiechem; matka zaśmiała się z uznaniem.

 

– Mam dziewięć lat, proszę pana – odparłem i nadąłem się dumny jak paw.

 

Matka dokończyła prezentację. Dżentelmen nazywał się Jin Sundemo i był hrabią mieszkający nieopodal Prineth. Powiedział, że jest zachwycony mogąc mnie poznać, a potem przywitał się z Edith, ukłoniwszy się nisko i pocałowawszy ją w rękę. Następnie zaprowadził całą naszą czwórkę do ustronnej sali w głębi budynku, a wokół zaczęła się krzątać obsługa.

 

Mógłbym tam siedzieć całą noc, pochłaniając gorącą czekoladę i ciasta, podawane do naszego stołu w wielkiej obfitości. Ojciec i pan Sundemo z przyjemnością raczyli się piwem. Ostatecznie, gdzieś koło godziny dziewiątej wieczorem szykowaliśmy się do wyjścia.

 

Wyszliśmy na nocną ulicę, która przez te kilka godzin zrobiła się jeszcze gwarniejsza.

 

Przez chwilę czułem się zdezorientowany hałasem i smrodem. Zmarszczyłem nos i zobaczyłem, że po twarzy matki przemyka wyraz zatroskania. Odruchowo przysunęła się bliżej, jakby chciała mnie odgrodzić od tego jazgotu.

 

Ktoś podetknął mi pod nos brudną łapę; podniosłem wzrok i zobaczyłem żebraka, bezgłośnie proszącego o datek. Miał wytrzeszczone, błagające oczy, jaskro-białe na tle brudnej twarzy i włosów. Kwiaciarka próbowała przepchnąć się obok mnie do Edith i wykrzyknęła z oburzeniem, kiedy pan Sundemo zablokował jej drogę laską. Ktoś zaczął mnie szturchać; zobaczyłem dwóch uliczników, wyciągających do nas ręce.

 

Nagle matka krzyknęła. Z tłumu wyskoczył jakiś mężczyzna w brudnych łachmanach, z wyszczerzonymi zębami, i sięgnął po jej naszyjnik.

 

W następnej chwili zaś dowiedziałem się, czemu laska pana Sundemo tak intrygująco grzechotała: kiedy obrócił się, by bronić matki, z wnętrza laski wysunęło się ostrze. W mgnieniu oka pokonał dzielącą ich odległość, ale zanim wydobył broń, zmienił zdanie, być może widząc, że złodziej jest nieuzbrojony; wepchnął szpadę z powrotem i płynnym ruchem zakręcił laską, odtrącając rękę rzezimieszka.

 

Zaskoczony złodziej wrzasnął z bólu i odskoczył w tył, odbijając się od ściany, po czym pan Sundemo powalił go na ziemię i przydusił,przygniatając mu pierś kolanami i przystawiając sztylet do gardła.

 

Wstrzymałem oddech.

 

Zobaczyłem, że matka wyrwała się z objęć ojca i podbiega do pana Sundemo.

 

– Jinie! – zawołała matka. – Stój!

 

– On chciał cię okraść, Riyo – powiedział pan Sundemo, nie odwracając się. Złodziej zaskomlał. Ścięgna na dłoni pana Sundemo były napięte jak postronki, kłykcie palców na rękojeści sztyletu pobielały.

 

– Nie, Jinie, tak nie wolno – oznajmiła moja matka spokojnie. Dookoła nas zebrał się spory tłumek; włóczędzy i żebracy, którzy przed chwilą nas napastowali, teraz trzymali się na pełen szacunku dystans. Pełen szacunku i strachu.

 

– Ja nie żartuję, Jinie – powiedziała matka. – Schowaj sztylet i puść go.

 

– Nie rób ze mnie głupca, Riyo – rzekł Sundemo. – Proszę, nie przy ludziach. Obaj wiemy, że ten człowiek musi zapłacić, jeśli nie życiem, to może chociaż paroma palcami.

 

Znów wstrzymałem oddech.

 

– Nie! – rozkazała matka. – Nie będzie rozlewu krwi, Jinie. Wszelkie moje badania ustaną, jeśli natychmiast nie zrobisz, jak mówię.

 

Wszyscy dookoła ucichli. Usłyszałem, jak złodziej bełkoce raz po raz: ,,Proszę, panię, proszę, panie''. Ręce miał przyciśnięte do boków i unieruchomione, bezsilnie wierzgał i kopał nogami po zabłoconym bruku.

 

Aż w końcu pan Sundemo podjął decyzję i cofnął sztylet, zostawiając na szyi rzezimieszka małe, krwawiące skaleczenie. Kiedy wstał, poczęstował go kopniakiem. Złodziej nie potrzebował dalszych zachęt i na czworakach czmychnął ulicą, wdzięczny, że zachował życie.

 

Woźnica otrząsnął się z zaskoczenia i stojąc przy drzwiczkach powozu, ponaglał nas, byśmy schronili się w środku.

 

Matka i pan Sundemo stali naprzeciw siebie, patrząc sobie w oczy. Kiedy pośpiesznie przeszedłem obok nich, zobaczyłem, że oczy pana Sundemo płoną. Matka odwzajemniła jego spojrzenie ze spokojem i wyciągnęła do niego dłoń.

 

– Dziękuję, Jinie – powiedziała. – W imieniu moim oraz mojej rodziny dziękuję ci za szybką reakcję.

 

Poczułem na plecach dłoń woźnicy, starający się wepchnąć mnie do powozu. Obejrzałem się jeszcze i zobaczyłem, że matka stoi dalej z wyciągniętą ręką, a pan Sundemo patrzy na niego wilkiem, odmawiając pojednania.

 

A potem, kiedy już ostatecznie wepchnięto mnie do środka, ujrzałem, jak pan Sundemo chwyta dłoń matki, a jego ponury grymas przeistacza się w uśmiech – nieco wstydliwy, skrępowany uśmiech, jakby właśnie się opamiętał. Uścisnęli sobie ręce, a matka nagrodziła go krótkim skinieniem głowy, które tak dobrze znałem. Oznaczało ono, że sprawa została załatwiona. Że nie trzeba już nic więcej mówić.

 

W końcu wróciliśmy do domu na Beeston Grove, gdzie zamknęliśmy drzwi na skoble i odgrodziliśmy się od smrodu dymu i końskiego nawozu. Powiedziałem matce, że doskonale się bawiłem, wylewnie im podziękowałem i zapewniłem, że awantura na ulicy bynajmniej nie zepsuła mi wieczoru, w duchu myśląc jednocześnie, że była jego najjaśniejszym punktem.

 

Okazało się jednak, że to nie koniec, kiedy bowiem ruszyłem do schodów na górę, matka przywołała mnie do siebie i poprowadziła do salonu, gdzie zapaliła świecę.

 

– A więc podobał ci się wieczór, Hashravie – powiedziała.

 

– Bardzo, pani matko – odparłem.

 

– Jakie wrażenie zrobił na tobie pan Sundemo?

 

– Bardzo go polubiłem, pani matko.

 

Matka się roześmiała.

 

– Jin przywiązuje wielką wagę do pozorów, manier i etykiety. Nie jest taki jak niektórzy, co zachowują się zgodnie z protokołem, tylko kiedy im pasuję. To człowiek honoru.

 

– Tak, pani matko – powiedziałem, ale musiałem zdradzić głosem swoje wątpliwości, bo matka spojrzała na mnie surowo.

 

– Aha – rzekła. – Myślisz o tym, co się wydarzyło później?

 

– Tak, pani matko.

 

– Cóż, i co o tym sądzisz?

 

Przywołała mnie do jednego z regałów. Chciała chyba, żebym stanął w świetle, tak by mogła widzieć moją twarz. Blask świecy igrał po jej obliczu, jej ciemne włosy lśniły. Spoglądała zawsze z łagodnością, ale potrafiła także przeszyć kogoś wzrokiem, tak jak teraz.

 

– To było bardzo podniecające, pani matko – odparłem i dodałem szybko: – choć najbardziej obawiałem się o ciebie. To, jak szybko pan Sundemo cię uratował... nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak szybko się poruszał.

 

Matka się roześmiała.

 

– Faktycznie. Jest on naprawdę świetnym wojownikiem. Ale wróćmy do pana Sundemo. Do jego reakcji. Co o tym sądzisz, Hashravie?

 

– Matko?

 

– Pan Sundemo chciał srodze ukarać tego łotra, Hashravie. Uważasz, że byłaby to kara zasłużona?

 

Zastanowiłem się, nim udzieliłem odpowiedzi. Po minie matki, czujnej i spiętej, widziałem, jak ważne jest dla niej to, co powiem.

 

I w rozgorączkowaniu chyba nawet myślałem, że złodziej zasłużył na surową karę. Przez ulotną chwilę, ogarnięty pierwotnym gniewem pragnąłem, by za napaść na moją matkę spotkała go krzywda. Teraz jednak, w delikatnym świetle, pod łaskawym wzrokiem matki, uważałem inaczej.

 

– Powiedz szczerze, Hashravie – zachęciła matka, jakby czytała w moich myślach. – Sundemo ma bardzo wyrazisty pogląd na sprawiedliwość, też na to, co nią nazywa. Ale co ty uważasz?

 

– Z początku czułem chęć... zemsty, matko. Ale to zaraz minęło i przypomniałem sobie, to czego mnie nauczyłaś; że każda żywa istota zasługuje na prawo do odkupienia swoich win. Ucieszyłem się, widząc okazaną temu człowiekowi łaskę – odparłem.

 

Matka uśmiechnęła się i kiwnęła głową. Potem niespodziewanie odwróciła się do stołu i coś z niego podniosła. Serce zabiło mi mocniej, kiedy ujrzałem skrzynkę, którą podała mi i skinieniem głowy kazała otworzyć.

 

– To urodzinowy prezent, Hashravie – powiedziała.

 

Ukląkłem i położyłem pudło na podłodze. Otworzywszy je, ujrzałem granatowy szal w kratkę – uszyty z czystego kaszmiru. Wyjąłem go z pudła i owinąłem wokół szyi. Był ciepły, a przy tym bardzo miękki. Choć ze wstydem przyznam, że poczułem z tego powodu pewien zawód, od razu zobaczyłem, że to naprawdę piękny szal, do tego uszyty przez nikogo innego jak matkę. Wcześniej tego nie dostrzegłem, ale przy bliższym spojrzeniu na jej dłonie mogłem zauważyć kilka zadrapań i ukuć po igle - matka nie radziła sobie z igłą tak zręcznie, jak Edith, co jedynie pokazało prawdziwą wartość tego szalu. Przyrzekłem, że nigdy nie opuści mojej szyi, i szybkim ruchem objąłem ją.

 

– Dziękuje. Mamo.

 

Matka była tym zaskoczona i jednocześnie szczęśliwa; łzy spłynęły jej po policzku, gdy przytulała mnie jeszcze mocniej.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania