Kroniki człowieka samotnego - Miłe zaskoczenie w rocznicę śmierci prezydenta
Przez okno szpitala wszystko wygląda całkowicie inaczej - w miarę zależności od wzroku podmiotu, który akurat w wypadku mojego marnego jestestwa - dosyć marnym się zdaje. Marnym, bo w fakcie czy nie uwłacza ludzkiemu bytowi nieumiejętność rozróżnienia składników na własnym talerzu? Okno jest rozmazane i pomimo grubych szkieł, jakie podarowali mi w prezencie moi rodzice - nie mówiąc nic, jedynie przychodząc, zostając i odchodząc. Czyżby to, że jednak rak mnie znokautował jest na tyle upokarzające, że zdecydowali się nie mówić nic, by przypadkowo nie powiedzieć za dużo. A zwykłe "Będziemy cię codziennie odwiedzać na cmentarzu", wiele by naprawdę zmieniło - możecie mi zaufać.
Patrzę przez zamgloną szybę na mój kolejny przystanek życia - a raczej ostatnią prostą. Jeszcze nie wiem, kiedy odjazd, ale za to nieustannie podąża za mną myśl, że ta chwila nieuchronnie się zbliża. Nie, żebym protestował - to naturalna kolej rzeczy, a jeżeli tam na górze siedzi sobie jakiś dziada i ma to zaplanowane - to ja tych planów nie mam zamiaru mu krzyżować. Powiedziałby ktoś - samobójca, depresyjny kołek, nudna persona - a ja odpowiadam, zwyczajnym i najprostszym, a zarazem najpiękniejszym ze wszystkich słowem - "nie". Nie jestem samobójcą, nie mam depresji, chociaż wiele razy ją u mnie diagnozowano. Nudny? Może.
Ja po prostu zwyczajnie pogodziłem się ze śmiercią, pogodziłem się z tym, że pewnego dnia, nie ważne którego, przyjdzie do mnie, może w tunice, może w mundurze, może w sukni, bikini - może nawet nago. Nieistotne. Nie powitam jej, jego - jako przyjaciela, jako kogoś, kogo znam od zarania dziejów. Powiem jej "cześć, jak się masz?", bo zobaczymy się po raz pierwszy. Ktoś kiedyś napisał, o pozdrawianiu śmierci jak starego przyjaciela, to trochę niekulturalne. Ale myślę jednak, że to dobra okazja, by tę znajomość zacząć, chociaż na krótki czas oczekiwania.
Mojej uwadze uciekł moment, w którym ktoś pogładził mnie po policzku, hacząc palcami o wąsy dostarczające mi tlen. Otrząsnąłem się z miłej, niewidocznej pierzyny zadumania i zwróciłem wzrok w stronę delikatnej twarzy, która przeszywała mnie wzrokiem dwojga jasnoniebieskich oczu. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu - wyrwał się jak dzikie zwierzę z niewoli, powoli wpływając na moje usta, a moja wada wzroku tak jakby nagle ustąpiła. Zapach róż przedarł się przez moje nozdrza i impulsem dotarł do mózgu, a ich ciepła, czerwona barwa rozlała się na szpitalnej kołdrze jak krwawe jezioro. Takie, które na ten przykład, zobaczyć można gdzieś w tropikach.
Uścisk jej ramion, chociaż okrutnie bolesny i przypominający mi o tym, jak bardzo rak pożera moje ciało, przyniósł mi swego rodzaju ukojenie, sprawiające, że chciałbym tonąć w nich bardziej i bardziej. Nie mówiła nic, ani ja nie wydałem z siebie żadnego dźwięku - muzyka ciszy zdecydowanie bardziej pomagała nam uczcić tę chwilę, z cichym akompaniamentem przerywających ją piśnięć i szumów aparatury tlenowej. Dziesiątego kwietnia matka wypchnęła mnie na świat. Dziesiątego kwietnia obchodzę dzisiaj swoje dwudzieste siódme urodziny. Dziesiątego kwietnia zdechł mi mój chomik Sid.
Dziesiątego kwietnia umarł prezydent.
Komentarze (4)
Milych powrotow
Dziękuję - bo jest za co. jak najbardziej
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania