LBnP nr XXVII — Cztery pory roku
Cztery pory roku przyszły, cztery pory roku przeminęły, lecz nie zniknęły.
Zima.
Spoglądaliśmy razem w gwiazdy spod lodowej kopuły, niczym bałwanki uwięzione w szklanej kuli. Wszystko wirowało wokół nas wraz z rosnącą miłością, która dorównywała najwyższym szczytom górskim. A złudne nadzieje pozostawały jak martwe ciała himalaistów.
Z każdym dniem coraz mocniej odczuwał grad przeszłości, który mroził dusze i nie pozostawiał nawet odrobiny miejsca dla upragnionego ciepła. To w tym czasie utracił wszystko i nic. Zapadła niewidzialna równowaga.
Traktował mnie jak zapełniacz dziury, lecz zbyt słaby, aby wypełnić pustkę. Byłam niedokładną pracą budowniczych rozwalająca się już od początku. To czas przeznaczył mnie porażce.
W czwartkowe wizyty u okulisty nie tylko testowałam swój wzrok, ale także zranione serce. Każda złotówka przeznaczona na nowe oprawki była przepełniona nienawiścią i niechęcią. Nie wiedziałam o tym, dopóki nie patrzyłam wprost w oczy, które nigdy nie chciały spojrzeć w moje, a z których wszystkie kolory już dawno odpłynęły, pozostawiając zadomowioną szarość. Szmaragdy mogły się mienić tysiącami odcieni i kusić bogactwem piękna, ale nie chciały stanąć obok zieleni mojej mamy. Bały się utracenia korony, bały się mnie. Kochać można łatwo. Powiesz: kocham ten bukiet, te buty, tę biżuterię, ale to litery bez uczuć. Ja nie tylko odziedziczyłam to, co cenne, ale także prawdziwie miłowałam wszystko, co przypominało bujnie rosnącą trawę. Z najwspanialszym przyjacielem spoczywającym na czubku nosa, wyobrażałam sobie, jak we trójkę leżymy wśród wystających źdźbeł i cieszymy się chwilą. Chwilą, która nigdy nie nadeszła i nie nadejdzie.
Pomimo tego wszystkiego, jeszcze ani razu mnie nie opuściłeś w tym znienawidzonym dniu tygodnia i wiernie trwałeś przy boku. Nie usłyszałam też słów, które pojawiały się wraz z nocną zmorą, szepczącą wprost w płaczące łańcuchy cierpienia. Wybory pokrywały się z biegiem czasu jak roboty zaprogramowane w ten sam sposób, lecz w innych latach. Nie usłyszałam niczego i nie wiem, co bardziej wbijało gwoździe w duszę — milczenie czy słowa, które nie pokrywały się z rzeczywistością. Pochłaniałam je codziennie, ale to nie wystarczało. Nachalnie dobijały się do mnie, niszcząc po kawałku. Zdjęcie przy kominku, które przedstawia rozbawioną, piegowatą okularnicę, widzi codziennie, jak porusza się przed nim, bo jesteśmy jak dwie krople wody, jak lustrzane odbicia.
Czy kiedykolwiek mnie prawdziwie nienawidziłeś, kiedy miłość, którą darzyłeś ją, spoczywa teraz na mnie?
Czy kiedykolwiek mnie prawdziwie kochałeś, kiedy każdy drobny szczegół przepełnia cię nienawiścią?
Lato.
Tańczyłam samotnie w rytm złudnej muzyki natury. Ptasi śpiew nie roznosił się echem miłości pośród otoczenia, a powiewy wiatru nie współgrały z kosmykami włosów. Każdy obrót tworzył niekończące się wrota do przeszłości. Nadal nie patrzył na mnie, choć czułam ten wzrok. Tęczówki podążały za utęsknioną miękkością włosów. Jedno wyciągnięcie dłoni i natrafiłby na pustkę. Faliste i błyszczące kosmyki w odbiciu serca wydawały się zwykłe i pozbawione niesamowitości. Takie same, lecz inne. Rozkwitający ogród krzyczał w błękitne niebo o odrobinę deszczu, który zmazałby ślady delikatnych dłoni. Chociaż wiecznie narażone były na upały, nadal pozostawiały blade wspomnienie odbijające się od krwistoczerwonych płatków. Zaglądał w głąb każdego pąka kwiatu, wprost w głąb słonecznych nadziei i widział jedynie drobne odciski palców.
Opadał na ziemię pośród miliona wyrastających znaków miłości, przepełniony nienawiścią i rozpaczą. Równowaga.
Cztery pory roku przychodzą i odchodzą, lecz nigdy nie znikają.
Byłam jak one.
Życie i śmierć pojawiły się jednocześnie, zabierając w zimowy sen, lecz bez możliwości powrotu, zielone tęczówki. Kwiaty umarły jak zwykle na ten czas, czekając, aż wybudzą się ponownie i nadadzą nowe życie, zapowiadając tym samym nadchodzące lato.
Po obu stronach lustra stały matka i córka. A pomiędzy nimi istniały tylko przebiśniegi i kolorowe liście — fazy przejściowe, które na końcu prowadziły do wojny z dwoma znanymi zakończeniami — zwycięstwem lub porażką.
I tak w kółko. I tak zawsze.
Jak cztery pory roku.
Jak chłodne objęcia i promienne uśmiechy.
Komentarze (8)
Może ten tekst jest całkiem niezły, taki, że tak powiem, rozgrzebująco-metaforyczny. Jednak osobiście nie przepadam za takimi. Bo co tu mamy? W zasadzie prawie żadnych konkretów, tylko ogólniki, reszta to przerost formy nad treścią, moim zdaniem. Ale mną się nie przejmuj, bo ja mam specyficzny gust i już niejednokrotnie to, co dobre, mnie sie nie podobało i odwrotnie.
A co do warsztatu, to błędów nie zaobserwowałem żadnych. Łącznie z interpunkcją, co jest rzadkością. Brawo więc!
Pozdrawiam.
Za niewątpliwy wysiłek włożony w jego napisanie i ciekawą grę słów stawiam czwórkę.
Obowiązkowo na Forum, do zagłosowania:
http://www.opowi.pl/forum/literkowa-bitwa-na-proze-glosowanie-w935/
Głosujemy według zasad 3 - 2 - 1 plus uzasadnienie.
Życzymy przyjemnego czytania i pozostawienia komentarza pod tekstami.
Literkowa
Lustro nieodzowne odbicie pomiędzy dwoma światami. Kryje oblicza. Tutaj skrywa obraz dwóch kobiet, bliskich a jak odległych. Dużą rolę przypisałeś okularom i zieleni, trawie budzącej nadzieję z każdym rokiem.
Zakończenie zmieszało smutek i radość. Czy potrafimy zakończyć?
Pozdrawiam
Jakby tekst był położony między ''dwoma różnymi światami"' →to jeno skrót myślowy.
Pierwsze zdanie najbardziej. Ale reszta też:)→Pozdrawiam:)→5
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania