Lapidaria (1)

Dni są szare albo kolorowe. O kolorowych za chwilę opowiem. Co się zaś tyczy szarych:… Nazywam nimi wszystkie dni pozostałe, różniące się od nie-szarych, czyli całą masę ogromnej, dominującej reszty. Kolorowe zaś koloryzują się tym, o czym aktualnie myślę, co czuję, za czym tęsknię, na czym się skupiam, co aktualnie przeżywam, czego doznaję pod wpływem bardziej lub mniej silnego wzruszenia, płynącego z inspiracji, z fascynacji jakimś szczególnym filmem, momentem filmowym, jakimś szczególnym dla mnie utworem, momă müzikal, szczególnie odebranym przeze mnie zapachem, impulsem, jakąś barwą, smakiem, jakimś dźwiękiem dochodzącym z otoczenia, impulsem pochodzącym z obrazu, z ogrodu, z pola, z lasu – tak, zwłaszcza z lasu: z tego ukochanego mojego azylu, mojej toskańskiej, mojej dolnośląskiej, mojej nadmorskiej, mojej beskidzkiej świątyni dumania. Czasem jest to chwila spędzona na łonie naturalnym, zaplanowana i skonsumowana jak przygoda czy przechadzka, czy wyprawa, a czasem – jest to stan przejściowy między jedną a drugą czynnością, stan mimowolnej gry pamięci i efekt posiadania "czasu dla siebie" – ...na seans filmowy, na gotowanie, na pisanie, na czytanie. Może uda mi się teraz podać jakiś przykład kolorowego dnia wraz z jego wyzwalaczem, impulsem. Niech no pomyślę... Impulsem może być np. sad, który mam zamiar posadzić za oknem, zaraz przy tarasie, na tyłach mojego nadmorskiego domu; sad, o którym ciągle myślę, który trzeba wpierw zasadzić, a o który, następnie, trzeba zadbać, nawadniać go i w ogóle; sad, który ma kwitnąć, maić się i mienić apetycznym zestawieniem kolorów, który ma mi służyć, który ma owocować, który ma szumieć, bzyczeć, rechotać, świergolić, pachnieć, przyciągać długą wiosnę i upalne lato. Ilekroć sobie myślę o tych możebnych, do zrealizowania możliwych zieleńcach, o czerwieni i o złocie na tle zieleni, na tle wszelakiej maści zieloności – to natychmiast humor mi się poprawia, a dzień, nawet ten krótki, bo zimowy, staje się zrazu wesoły i kolorowy, właśnie dzięki wyobraźni. I to właśnie – kolorowy.

 

Co zrobić, gdy się ma do dyspozycji cały wolny dzień, a najlepiej cały wolny tydzień, letni i upalny? Jak przyjemnie się ten czas planuje, dzieli się go na kawałki, dysponuje się nim lekko i niezobowiązująco, medytuje się nad nim w lesie, w cieniu, po południu i o zachodzie, aż w końcu zapomina się o nim, że jest, że istnieje, i że właśnie ucieka.

 

Gdy rano wstaję, krok po kroku, cholernie wolno się budzę i przypominam sobie, co to znaczy być mną. To przypominanie odbywa się stopniowo i trwa przez cały dzień – tak, że dopiero wieczorem zdaje mi się, że jestem naprawdę sobą. I wtedy jestem jakby szczęśliwy.

 

Zadowala mnie obserwowanie prostych zjawisk, takich, jak np.: wsiąkanie wody w grunt, wysychanie zmoczonych uprzednio przez deszcz głazów, poruszanie się listowia na wietrze, pył i kurz – właśnie jako pył i kurz, krople rosy lub krople wody spadające na suchy piasek itp. Słowem: fascynuję się rzeczami i zjawiskami, które istnieją "same dla sobie"; podziwiam ten kawałek rzeczywistości, istniejący poza światem Homo sapiens, który może istnieć i z ludźmi, i bez ludzi.

 

Usuwamy z ogrodu chwasty. Naprzód je tępimy, a potem o nich zapominamy. Są jednak takie miejsca dzikie, i to nawet w wielkim mieście są, gdzie wszelkie zioła swobodnie sobie rosną, harcują, panoszą się. Pachnie wtedy nieziemsko pięknie, choć zupełnie nieszlachetnie i jakoś tak kosmato…, a wyczuwalnym staje się lekko dudniący dysonans. I wszystko to razem wygląda tak, jak gdyby roślina tylko samej sobie, a nikomu innemu, się chciała spodobać. Ileż musiało być na świecie takich miejsc zachwaszczonych, zadumanych nad swoim bytem i zapachem, kontemplujących swe piękno z dala od ludzkich nosów, sto, dwieście i trzysta lat temu? Nikt o tych miejscach nie pamięta, nikt ich nie rejestruje i o nich nie mówi. A przecież, jak pięknie i tajemniczo wygląda o zachodzie słońca stary, ceglany mur, który porasta na wpół zdziczała winorośl. Jak pięknie wiosną wyglądają wyschnięte gałęzie i pnącza jakiegoś krzewu na szczycie tego czerwonego muru, obdartego ze skóry niczym otwarta, jeszcze niezagojona, bo świeża rana. I wszystko tutaj – ta winorośl, ten mur – istnieje wyłącznie dla samego siebie, a nie dla ludzkiego oka.

 

Siedząc nad wodą w jakiś ciepły, wiosenny lub letni dzień, można zaobserwować bogactwo i złożoność rytmów, jakie natura spontanicznie nam funduje. Wystarczy chwila koncentracji i odpowiedni stan wrażliwości, by zauważyć na przykład, iż pobudzona czymś tafla wody zaczyna kołysać się rytmicznie, choć wcale niekoniecznie miarowo; że fala, dobijająca właśnie do brzegu – złożonego z lokalnych, maluteńkich zatoczek – tworzy jakieś niepojęte, lokalne metra o niespotykanych i zupełnie niemuzycznych pulsach. Wirujące w tak różnorodny, a jednak w pewien sposób do siebie podobny źdźbła traw; latające nisko nad wodą komary, ważki; fruwające wkoło motyle i muszki... – słowem te i wszystkie inne rytmiczne zjawiska, tworzą również przepięknie złożoną muzykę, której rozumienie oraz odczuwanie wykracza zdecydowanie poza ludzkie możliwości. A gdyby tak można było skonstruować jakiś muzyczny, szeleszcząco-szemrzący – i sam nie wiem, jaki jeszcze – instrument na wzór radośnie bzyczących komarów i tych muszek znad tafli wody!?

 

Podoba mi się ten szczególny rodzaj chropowatości, jaki dostrzegam na dywanie utkanym ze zwykłej trawy. Zwłaszcza, gdy kaskadowo – tj. w wyższych i niższych źdźbłach tej najpospolitszej na świecie rośliny – rozsiewają się małe biało-czerwone płatki, opadłe z przekwitającej właśnie wiśni lub jabłonki: rozsiewają się, układają i – w ten właśnie sposób – przystrajają prawie nagą ziemię w co najmniej trzy różne kolory wiosny: kolor zieleni, kolor czerwieni oraz kolor bieli.

 

Na górskich ścieżkach oraz szczytach zdaje mi się, iż jestem jak gdyby bliżej dawnego, zapomnianego świata, bliżej swoich bliskich, którzy odeszli, bliżej swojego utraconego na zawsze dzieciństwa. Dlaczego akurat w górach odczuwam ten specyficzny rodzaj nostalgii związany z powrotem do swych korzeni? Tego nie wiem.

 

Opiszę teraz pewien fenomen, pewne złudzenie, które polega na tym, iż zazieleniona, leśna przestrzeń wydaje się być większa niż jest w rzeczywistości. A gdy się już ją pozna i dokładnie schodzi, złazi, owa przestrzeń maleje, kurczy się zwyczajnie.

 

Czym jest dla mnie miejsce, a czym droga? – Droga, być może, jest to coś, co posiada swą chronologię, i czego nie da się dowolnie „przewinąć” lub przeskoczyć tak, jak nagrania video na przykład. – Czym, z kolei, są i z jakich składają się atrybutów miejsca, w które chcemy wracać? Jak poczuć i opisać miejsce? Jak doń się dostroić? Gdzie szukać sposobu na pogłębienie odczucia zjednoczenia się z miejscem? – Oto próba odpowiedzi na te pytania: „Miejscem nazywam przestrzeń, w której jestem sam, w którą nikt mi nie włazi, przestrzeń gdzieś nad strumykiem pośród zieleni – cichy, spokojny kawałek ziemi. A droga natomiast – jest potencjalnie chronologicznym układem wspomnień na temat odwiedzanych miejsc”. Na energię miejsca / energię drogi wpływ mają takie czynniki, jak nasłonecznienie miejsca / drogi, odległość i usytuowanie względem rodzinnego domu-celu, względem bieguna północnego lub innego punktu orientacyjnego, specyfika danego miejsca / danej drogi związana z tym, co jest charakterystyczne dla danej krainy historycznej / geograficznej, danego powiatu: charakterystyczne oznakowania szlaków turystycznych, unikalna zabudowa, endemiczne rośliny, drzewa itd. Energia miejsca, energia drogi – subiektywne i trudne do zdefiniowania określenia tego wszystkiego, co „daje nam kopa” podczas pieszych lub innych wycieczek. Warto wspomnieć, jak czuliśmy się my w określonych plenerach, jaką energię dostarczało nam dane miejsce. Zapytajmy na koniec: Czy istnieje coś takiego jak genius loci – duch miejsca?

 

Kiedyś wymyśliłem sobie taką mapę, którą nazwałem mapą heliograficzno-terenową. Pomyślałem, że chciałbym móc zaplanować trasę górskiej wycieczki w taki sposób, aby mieć pewność, że tam, dokąd idę i dokąd dojdę o określonej porze dnia i roku, przez cały lub prawie cały czas będzie mi towarzyszyło światło słoneczne. Dni są teraz krótkie, najkrótsze w roku, ale za to – nie można narzekać na pogodę: jest słonecznie, bezwietrznie i stosunkowo ciepło. Mimo to – słońce wstaje późno, a zachodzi wcześnie, i w związku z tym niełatwo jest zaplanować jakąś dłuższą trasę. Uznałem wobec tego, że by mi się przydał jakiś komputerowy symulator: jakiś trójwymiarowy model terenowy wraz z wiązką światła, padającą na ów model i wędrującą po nieboskłonie w miarę upływu czasu, godzina po godzinie. W ten sposób, spoglądając na rzeczony model, wiedziałbym, w jaki sposób zoptymalizować proces planowania tak, by mijanych przeze mnie w ciągu dnia słonecznych stoków i grzbietów (a także polan, hal, szlaków turystycznych i górskich strumieni) było jak najwięcej.

Następne częściLapidaria (2) Lapidaria i Dettlebach

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Freya 05.02.2017
    "zalanym słońcem mieści i topiąca" - mieście
    "niewyraźne, zamglone, pateną starości" - patyną
    Kurde... jak się czyta, to chciałoby się też coś napisać, a przynajmniej powspominać, bo przecież każdy nosi ze sobą jakiś bagaż wiosennych przeszłości. Właściwie to nawet w połowie kwietnia, można już obserwawac jak przyroda cudnie harcuje, a maj to taka euforia życia i teges. Pzdr. ;)
  • maciekzolnowski 05.02.2017
    Thx Freya! :) Ano, chciałoby się też coś napisać, chciałoby! Ty akurat piszesz: "Ech... świat ubogi byłby bez bajek, chociaż logiki brak w nich wszelakiej."
  • maciekzolnowski 05.02.2017
    "(...)świat ubogi byłby bez bajek"; tutaj akurat, w tym moim powyższym tekście, mało jest bajania, a szkoda!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania