Poprzednie częściLapidaria (1)

Lapidaria i Dettlebach

To był koncert na jajca i cipę – moją uliczną grę komentuje starszy menel, po czym dodaje: – Coś ci opowiem. Wyruchałem ją na tym wystawionym na zewnątrz łóżku, ot tak, od jednego do drugiego wina, bo piliśmy wino, ale ja mam sześćdziesiąt lat, a ona tylko trzydzieści.

 

Gram na ulicy i zachęcam przechodniów do uiszczenia, jak ja to mówię, opłaty muzycznej, podatku muzycznego.

 

To, co pan tu robi z tymi skrzypcami jest dla mnie w ogóle nie osiągalne; nie gram, nie grałem i grać nie będę – mówi urzeczony przechodzeń.

 

Dziadziuś był mnichem, ale uciekł z zakonu – mówi starsza pani w dziwnych okularach, która wygląda jak Owsiak w spódnicy. – Podejrzewamy, że był tam gwałcony. Dopiero pod koniec życia pojednał się z Bogiem.

 

Stary akordeonista ze Skoczowa mówi mi, że się buduje, powiada, żebym stanął tuż obok, tylko kawałek dalej; po jakimś czasie nie widuję go więcej na ulicy, okazuje się, że został zamknięty za jazdę po pijaku.

 

Handlarz podchodzi do mnie, wręcza mi dziesiątkę i mówi, że to dla mnie i żebym więcej nie grał.

 

Kiedy gram na stricie to unoszę zawsze palec wskazujący, co wygląda tak, jakbym pokazywał fuck-off'a.

 

Panie, zawsze, kiedy obok przechodzę, pan gada. Nie zagrał mi pan jeszcze ani jednego dźwięku.

 

My też taką mamy w kuchni – mówi przechodzień o szmatce, którą ma grajek pod brodą.

Jaka to melodia? Odgadnie pan po jednym dźwięku? Nie? To może po dwóch?

 

Ten mój wnuczek był niegrzeczny – mówi słuchaczka. – A co zrobił? – pytam, bo chcę chłopczykowi coś zagrać. – A nic, złamał bratu rękę.

 

Dziewczyna zastanawia się, co sfotografować: czy grajka, czy latarnię. Wybiera latarnię.

 

Mam nadzieję, że ten pająk, co tu wisi się na mnie nie spuści – mówię do słuchaczki. – Widzi pani, badam wpływ muzyki na pająki.

 

Zagaduję słuchaczy: „Muzyczka dla pieska? Zbieram na struny. Zaklinam pogodę, by nie padało”.

 

Ksiądz wysłał mnie, abym poćwiczył przed mszą.

 

Napis na futerale głosi: umówię się z nią na dziewiątą.

 

Podchodzi menel i mówi: „Ciupniesz mi tu „Poloneza” Ogińskiego? A nastroiłeś już skrzypce kalafonią?”.

 

Waham się, czy jeszcze zostać na stricie, czy już uciekać przed burzą. – Jeszcze masz czas – mówi miejscowy. – Ta franca przychodzi do nas zawsze od strony kościoła.

 

O tam, już budują dla mnie scenę – to mówię i wskazuję smyczkiem miejsce, w którym budują scenę.

 

Sąsiad widział, jak wracam do domu ze skrzypcami i koszem na grzyby, skomentował to pytaniem: „co, z gitarą na grzyby?”.

 

Stojąc na tle jakiegoś socrealistycznego bohomazu przedstawiającego robotnika z łopatą: „To ja, to moja podobizna, tylko że z łopatą zamiast skrzypiec”.

 

Proszę to docenić, specjalnie z gór tu zszedłem – mówi zdesperowany muzykant ludowy.

 

A na następny mój koncert zapraszam do Londynu.

 

No to teraz gramy pieśń znaną patriotyczną „Despacito”.

 

Komentarz jednej pani do mojej gry: „Ten pan gra z nudów”.

 

Halo, Vivaldi się do państwa uśmiecha! – mówi grajek grający „Cztery Pory Roku”.

 

Ciekawostka: pewien motyw z „Czterech pór” przypomina serię jak z kałasznikowa.

 

Słuchacz daje wyraz radości, jaką mu sprawia moja gra: – Zawsze chciałem grać na skrzypcach, tak jak pan. – A ja nie! – odpowiadam mu.

 

Te krasnale [we Wrocławiu ich pełno mosiężnych] nic państwu nie zagrają, za to ja mogę.

 

Gram muzykę góralską na ulicy i wołam do przechodniów: „Oscypki, pyszne oscypki, komu, komu, bo idę do domu”.

 

Posłuchaj sobie tego, masz... Musisz dla tych głąbów grać taką właśnie muzykę, czyli to, co znają, a to tu znają. „Despacito” jest za stare.

 

Pani Aśka, ta od geodetów i katastru, wita mnie w nowej pracy nawet na mnie nie spojrzawszy: „Małe. Małe to silne. Ale gębę masz inteligentną, nie do ściery i mopa ty jesteś, nie”.

 

On jest nasz, z naszego towarzystwa on jest, najsłuszniejsza opcja to ta nasza, no i jego, bo on też jest nasz, a nie ich – stwierdza sprzątaczka, pani Aśka od geodetów i katastru.

 

Wszyscy wiedzą, kim był Leopold Tyrmand. Pisarzem, kobieciarzem, dziennikarzem sportowym, miłośnikiem jazzu. Ale nie to jest ważne. Dla mnie liczy się moja pierwsza reakcja na to nazwisko. Fenomenalna. Pamiętam, że w radiu leciał właśnie jakiś rzewny kawałek Enio Morricone. I wtedy to usłyszałem. To „te” w nazwisku wybrzmiało jakoś tak dziwnie mocno. Zabawne, jak dzieci zapamiętują takie rzeczy, które zostają z nimi potem na całe życie. Wydawało mi się, że Tyrmand był co najmniej świętym Kościoła Katolickiego, jakimś męczennikiem, kimś dostojnym i poważnym. Ot, fenomen przelotnych i nader błędnych wrażeń, które już z nami zostają i tworzą jakąś nową rzeczywistość, nową jakość.

 

Przed wyjściem do pracy. Ja – szykuję dla siebie kanapkę, ojciec – siedzi na kanapie. Ot, kanapkowe nasze sprawy.

 

Wizyta w knajpie. A knajpa się nazywa „Moja babcia chorowała, zjadła rybkę, wyzdrowiała”. Kolejka za frytkami. Zapachy przednie. Humory też. Za ladą gruby barman. Zwraca się do jednej pańci: „Słucham? Co podać?”. Ona: „Rybę z frytkami”. On: „I co z nimi zrobić [w sensie: z frytkami]?”. Ona: „Proszę na wynos”. Podchodzi babka numer dwa i barman się pyta: „Co to jest?”. Ona: „Włos”. „To nie mój, proszę go stąd zabrać! Następny proszę, co podać? I co z nimi zrobić?”. I tak się kręci, się smaży, się-się...

 

Jeden facet mnie zagaduje, gdy spaceruję z Misiem: – O, będzie srał, ja się na tych pieskach znam.

 

Z siostrą Ewą w autobusie. Ewa nie zna określenia: „puściłeś bąka”, miast niego używa: „zesrałeś się”. I właśnie mówi tak brzydko dość: „zesrałeś się”. A z przodu autobusu jakaś pani. Stoi. I tak dziwnie na mnie patrzy, na moje portki, znaczy się. Okrutnie się patrzy!

 

Ile masz lat?

Czterdzieści.

Czyli pięćdziesiątka lada moment. O, Boże! Aleś ty stary!

Tak, ja już mam prawie sześćdziesiąt, prawie osiemdziesiąt. Właściwie to już prawie nie żyję!

 

Zbliża się trzynasta – pora karmienia Maćka, Maciek to ja.

 

„Popilnuje mi pani moją roladkę?” – pytam rozbawioną sklepową, wkładając lodowy torcik do zamrażarki. – „Jak będę z gór wracał, to ją sobie odbiorę. I nie roztopi się przynajmniej”. – Śmieje się z powodu mojej roladki, całą sytuacją roladkową jest wyraźnie rozbawiona.

 

Cygan zamiata brochowski chodnik w eleganckich spodniach i równie eleganckich lakierkach. Sprzęt sprzątający trzyma w wózku, starym, dziecięcym wózku. Wygląda co najmniej dziwnie. Ej bracie! Zabawny z ciebie człowiek!

 

W Krakowie na ulicy stanie. Robota w charakterze ulotkarza. Nagle mija mnie rozpędzony rowerzysta z akordeonem na plecach. Przypomina mi kumpla-grajka. Tylko ten pośpiech, to nie baczenia na przechodniów zastanawia. Chcę go zatrzymać, usiłuję zagadnąć, lecz to bezcelowe. Okazuje się, że Grocką gna dostawca pizzy, nie muzyk z futerałem.

 

U Cyganów na Brochowie święto. Wczoraj zamontowali talerze, w pytę talerzy satelitarnych zamontowali. Na obdartym tynku przedpotopowego budynku. Bareizm w postaci czystej.

 

To mąż pracuje na Vivaldiego, czy tak? – mówi jedna pani do drugiej.

Dokładnie, to tam na Czterech Porach Roku.

Zaraz przy Włoskiej i Apenińskiej, tak?

 

Już po święcie, pełno porozwieszanych flag już po święcie. A starsza pani chodzi i zamiata ulicę, zbiera „małpki” i mówi: "w Polsce to zawsze albo flażki, albo flaszki".

 

„Uj pani, ten wózek to do słipra, DO SŁIPRA” – wrzeszczy Ukrainiec na kumpelę z Amazona, dziwnie akcentując wypowiadane słowa, a ona udaje, że go nie słyszy. Zabawna, nie powiem, sytuacja.

 

Dostałem nową pracę u pani Aśki. I teraz pani Aśka mnie widzi po raz pierwszy i, miast zwykłego „dzień dobry”, mówi tak: „hm, małe [jestem jaki jestem], małe to silne”.

 

Na Mierniczej kataklizm. Trwa remont. Panowie budowlańcy chcą się dostać do budynku, ale bez klucza nie da rady. Pytają, czy go mam. Odpowiadam, że tak i z całej siły kopię drzwi, które natychmiast ustępują. Wtenczas majster mówi: „aha, taki klucz”.

 

„Rude to wredne” – mówi ruda koleżanka na widok kierowniczki, również rudej. Nic nie odpowiadam. Mam głos rybi, rybi głos milkliwy.

 

Dwa transparenty obok siebie. Na jednym: „wyPiSdalać”, na drugim „Bóg z nami, nie z wami”.

 

„Ani mi się waż”, krzyknęła, a ja zastanowiłem się, czy zwykłe „nie rusz” by nie wystarczyło? „Ani się waż”, powtórzyła. Zamerdał kordialnie. Był wylewny. Życzył zdrowia, mądrych dzieci, dużo dobra, grubej żony i wypasionego domu pod Wrocławiem na terenach niezalewowych. „To miłe z jego strony”, pomyślałem. Pożegnałem się, pomerdawszy, powąchawszy.

 

Kiedyś wymyśliłem aż jedenaście powodów, ażeby nie przeklinać. Teraz powodów już nie pamiętam, ale dalej nie klnę.

 

„Struś Pędziwiatr”, „Ptuś Strusiowiatr”...

 

Napis na ręcznie zrobionym znaku drogowym głosi: „nie kurz”. Ktoś dopisał: „jak kurzysz, zmiataj!”.

 

Jak na nazwisko ma Covid? Covid Kowidowski ma.

 

„La donna mobile” – głoszą słowa piosenki. Kiedy zapytałem, co oznaczają, matka powiedziała, że „kobietę zmotoryzowaną”.

 

Kumpela pracuje w Amazonie. Jest najszybsza i najlepsza. Ciągle coś wygrywa, jakieś nagrody firmowe wygrywa. Dlatego nazwałem ją erste-pracownicą.

 

„Pracujesz ładnie, bardzo ładnie” – mówi menadżer do pracownika. – „Dostajesz negatywnego feedbacka. Ale nie martw się, bo pracujesz naprawdę ładnie”.

 

Zabawne powiedzonka mojej babuni: oni żyją jak pączki w maśle, rybo-synu [do mojej matki], no mówim ci ja, czysty wariat, ten-tego-ten, ale z niej Herod-baba.

 

Czego pan nie widział: czerwonego światła czy policjanta? – mówi policjant, zatrzymawszy mnie na drodze.

 

Matka i syn na tym samym portalu randkowym. Syn się onanizuje i matka może, choć nie musi o tym wiedzieć.

 

Dawniej to się ludzie jednak szanowali, pomagali sobie, a nie to, co teraz, panie – powiedziała starsza pani napotkana pod Chwalisławem.

 

Pod koniec maja, gdzieś między Iwinami a Bieńkowicami, kwitną dzikie krzewy o białych kwiatkach. Ich zapach jest drapieżny jak te owady, te miododajne pszczoły. Zamykam oczy i czuję ciepło bijące od strony roślin. To tak, jakby zapach posiadał swą temperaturę. Może brzęk owadzich skrzydeł wzbudza we mnie te termalne skojarzenia, bo przecież tarcie to energia, a energia – ciepło, nieprawdaż?

 

Wczoraj mijały mnie dwie opalone nastolatki idące ze szkoły. Słoneczko były już wysoko i upał stawał się nieznośny. Dwa śniade, brązowe wręcz ciałka wydzielały charakterystyczną woń dziecka, która to woń przywodziła na myśl życiodajne mleko matki. W taki sposób pachną niekiedy starcy albo podlotki, częściej podlotki; w ten cnotliwy, a zarazem grzeszny sposób. Ech, małolaty!

 

Przychodzi taki moment w życiu, kiedy człowiek nie jest już dzieckiem, ale też nie jest jeszcze starcem, przychodzi taki czas, kiedy na wiele spraw jest zwyczajnie za późno, choć serce podpowiada, że wciąż ma się te piętnaście, szesnaście lat. I właśnie wtedy mija się takie dwie albo trzy ślicznie opalone nastolatki, idące do albo ze szkoły. Tu – lato, słoneczko, tam – śniade ciałka uczennic, które wydzielają charakterystyczną woń, przywodzącą na myśl mleko matki. W taki sposób pachną niekiedy starcy albo podlotki, częściej podlotki; w ten niewinny, a zarazem i grzeszny sposób. I od razu robi się człowiekowi strasznie gorąco, a krew buzuje i podnosi się człowiekowi ciśnienie. I jest żar, żar, powiadam!

 

„Ironia losu” – mówi Maciek. – „Szumi gaj, szumi gaj, szumi gałązeczka, tu mi daj, tu mi daj, nie szukaj łóżeczka, oj dana, oj dana”. – A koleżanka Ola mu na to: "ech, poszłabym se na jakieś wesele, oj dana, oj dana”. – I poszła, ale nie na wesele, tylko do szpitala poszła.

 

Slough, impresja nadrzeczna. W rezerwacie stagnacja. Stabilizacji małej poczucie. Czas między wiosną a latem, kiedy pisklaki ukończyły już swe ptasie przedszkola, ale nie rozpoczęły jeszcze ptasich szkół. Dla mnie to okres małej stabilizacji w świecie przyrody, czas, gdy wiosna przypomina już tak bardzo lato, że nie musi się nim wcale stawać, że przez chwilę może po prostu ni to działać, ni to przemijać. Jedyne co ma robić, to być i trwać tu i teraz. Czas jest więc to wyjątkowy, bo pory roku nie potrzebują się zmieniać, przechodzić jedne w drugie, bo mogą nic nie robiąc spokojnie czekać na swoją kolej. A gdy nadejdzie wreszcie upragnione lato, wtedy dopiero wolno im wystartować z góry zaprogramowaną zmiennością, kwitnieniem albo roślin obumieraniem z zadaną przez Boga cyklicznością, regularnością, punktualnością. Wtedy mogą się stać na przykład od razu jesienią. Albo od razu zimą, jeśli tylko zechcą. I taka to jest właśnie ta mała stagnacja, taka to jest.

 

Zgorzelec, Polska. Dopada mnie przyjemne wrażenie złożone. Ingrediencje: zachód słońca, moment zaraz po deszczu, średnio zaawansowana wiosna, droga wzdłuż stacyjki kolejowej obok torów, ciągnąca się wzdłuż ogrodów działkowych, zapach kwitnących drzewek owocowych i starodrzewu, zaniedbane budynki poniemieckie, szczupłe i strzeliste, niby gotyckie katedry, ledwie majaczące w zasiedziałym i rozpartym po chłopsku półmroku, bardziej wyczuwalne może przez to patrzenie nic nie widzące i niewidzenie wszystkowiedzące.

 

Slough, zapach zaraz po deszczu. Coś od strony szosy niewyraźnie bijącego, związanego z zapachem małych białych kwiatków, dzikich krzewów. Coś kosmatego i w kosmatości swej, dzikości niedookreślonego. Nie wiem, jak mam to przedstawić.

 

Mroźny, listopadowy ranek. Ulegam impresji i swego rodzaju epifanii. W pobliżu rezerwatu ptaków w Eton Wick widzę parującą nad kanałem ciecz, a w tle małą wysepkę, którą stanowią jakieś zabłocone, porośnięte trawą konary i kawałki drewna naniesione przez wodę. Widocznie gdy opadły wody i ich poziom stał się odpowiednio niski, wynurzyło się to cudeńko z gliny i sam nie wiem czego jeszcze. Znajduję się w pobliżu miasta, a czuję się, jakbym brnął przez dzikie mokradła, gdzieś daleko od cywilizacji i jakbym podziwiał tę dziwną i mroczną krainę opisaną przez Blackwooda w opowiadaniu „Wierzby”.

 

Impresja. Tuż po Nowym Roku, robię pieszo zupełnie nową trasę. W okolicach starej szopy, gdzieś we wsi Eton Wick, wyłapuję zastały zapach starego siana i starej słomy, a w każdym razie woń czegoś, co pamiętam jeszcze z dzieciństwa, beztrosko upływającego mi między innymi na zwiedzaniu starych budynków poniemieckich i różnych szop, obór i innych nastrojowych obiektów.

 

Dobrzykowice, Polska. Jedna pani z Dobrzykowic mówi: „w zeszłym roku widziałam ptaki, siedemdziesiąt tysięcy widziałam, a w tym roku wszystkie od nas odfrunęły”. Ja na to: „widać: rozeznały się w naszych planach zagospodarowania przestrzennego”. Ona, ale takim strasznie, strasznie poważnym głosem: „połapały się, tak, tak; wie pan, wkoło dużo nowych domów, dużo budów; połapały się jak nic”. I poszła, tylko tyle mi powiedziała.

 

Bawaria, Niemcy. 13.01.2022. Neuses. Stare samotne drzewo w niecce i głucha przestrzeń naokoło... i gwiazdy, duża ich ilość. Co za dziwny krajobraz: nic, tylko pola, polny wygwizdów straszny bardzo. Rozfalowany jest ten straszny bardzo krajobraz, pagórkowaty i płynny taki. To tak, jakby wąwozy lessowe powiększyć razy dziesięć albo i razy sto. Woda nic z nich nie ma, bo z nich nie korzysta, z wyjątkiem paru miejsc, takich, jak Men na przykład. Woda nic nie ma z tych niby-lessów, które wcale lessami nie są przecież, a tylko zwykłą gliną. Są więc to koryta kompletnie bezużyteczne, nie licząc przemysłu winiarskiego i ludzi-estetów.

 

Neuses po ciemku. Polami sunie sobie wielgachna limuzyna, a przed nią truchta pies. Co za widok! Rzadki! Może się wydawać, że ta limuzyna jest holowana przez czworonoga. I że pewno jakiś niedoumarły starzec siedzi za kierownicą czarnego auta, które wygląda przez to jak karawan. Upiorność, upiorność po prostu!

 

15.01.2022. Prosselsheim Holz. Dziwny i nieco księżycowy widoczek: rozlewiska Menu spowite mgłą. Teren zdecydowanie falisty, ostro opadający ku rzece. Znaczna wilgotność, świeże powietrze, a do tego jeszcze: zapach palonego drewna, winnice i stare drzewka owocowe z tymi upiornie rozczapierzonymi gałązkami, które wyglądają jak szpony nocnych wiedźminów.

 

16.01.2022. Zimno, sypie śniegiem, a ja idę pod wiatr dolinką dobrze „wentylowaną”, że tak powiem. Droga z Dettelbach do lasku Hart pod Rodhof tak oto się przedstawia i do przygód licznych przeżycia zachęca. W lesie, tymże lasku spotykam starego niemieckiego antyszczepionkowca. Ciekawą z nim rozmowę odbywam. Pewno mu nie lekko. Chce przeciwstawić się sam jeden opresyjnemu systemowi: zbiera owoce, runo leśne, żyje w całkowitej izolacji. Podziwiam hart ducha pana z Hart lasku.

 

17.01.2022, nigdzie nie ma kościołów, kościoły są stare i się nie liczą, już nie, liczą się gmachy o tej specyficznej zimnej akustyce. Weźmy taką „Pumę” na przykład. Zakład, w którym przepakowuje się towar made in China & Vietnam, made in Kambodża i Laos. Zakład, w którym pracuje się na dwie zmiany. Kombinat, w którym „rządzą”, działają imigranci zarobkowi, tak samo wyalienowani i zatomizowani społecznie, jak ty czy ja i jak wielu innych jeszcze rodaków i nie-rodaków-robaków, insektów, wyrobników. Zakład, w którym jest człowiekowi smutno, bo nie słyszy własnych myśli, a jedynie szum maszyn. W wyobraźni ożywają mi obrazy i wspomnienia: Barcelona i prześliczna bazylika, do której chadzało się, by móc się wyciszyć. Ten sam poszum na zewnątrz panujący, ta sama niezbrukana aura, trochę tylko zbezczeszczona „Pumą” oraz zgiełkiem, ale tak w ogóle, tak zasadniczo, to uświęcona i czysta. Czy tak właśnie brzmi głos Pana? Co za echo! Co za niesamowicie wspaniały pogłos! Świat się zmienia, bliscy odchodzą, raban w głosach ludzkich pozostaje i się nasila. I nic nie jest już i nie będzie nigdy takie, jak przedtem. Będę żył życiem niepełnowartościowym: od jednego niemieckiego projektu do drugiego, równie niepewnego i równie żałosnego.

 

Jem łyżką jogurt. Opłukuję łyżkę, a opakowanie wyrzucam. Nikt już nie mówi: „jak i kiedy mam jeść i co mam robić”, choć bardzo mi tego brakuje! Boże, jak bardzo! Babci już nie ma i paru dosłownie bliskich. I sam jestem, sam z tym jogurtem właśnie.

 

Dobrzykowice, Polska. Mieszkając u Kargula i Pawlaka, czyli w Dobrzykowicach, głowiłem się nad cyrkulacją życiodajnej wody. Z jednej strony – cmentarz i ludzkie trupy, ścierwa zabitych zwierząt w pobliskich lasach, z drugiej – ciecz jak kryształ nieskażona, pitna, niezbrukana. O, jak przyjemnie myśli się o oczyszczeniu i wszelkich detalach naszego niezwykłego mikroświata, o molekułach świętych czyśćca!

 

Przed Dettelbach. Wejście do starego zaniedbanego ogrodu. Widać schodki kamienne i nic ponadto. Powstaje odwieczne pytanie: i co jest dalej?

 

15.02. Ile było gór, ile było dróg, którymi się szło do utraty tchu? Będzie co wspominać na jesieni życia, o ile pamięć pozwoli. Wychodzę 9.00 rano z Dettelbach i idę w głębokie lasy nad Menem. Głębokie, he, he! Ależ tu nie ma lasów przecież! Ale nic to: i tak wciągają. Górą śmiga mi matka z dzieckiem w wózeczku. Śmiga, bo to zdaje się biegaczka biegająca na przełaj, a dziś przed nosem mym pędząca. A potem? Potem jest dróżka jakich pełno i w Polsce, i u Helmutów. Taka nieobeznana ze światem dzisiejszym jest ta droga, znaczy się old schoolowa. Błota po pas! O, jak dziwnie spogląda się na tak swojski widoczek u tak nieswojsko nastrojonych sąsiadów! A wkoło gąszcz i „mechowina”, plątanina, prunus spinosa i czeremcha, jakieś kasztany, jakaś cholera wie co! Ptaki, chyba zdaje się afrykańskie, na mnie krzyczą (ciekawe, co by Messiaen na to powiedział), a gąsiory syczą. Wiosna, Panie Hiszpanie! A choć słońca wcale nie widać, to bije po oczach i nie tylko oczach. Cisza wali w ryj równo, aż krew tryska. Toż to przemoc fizyczna, a nawet psychiczna! Do tego jeszcze alejka porosła starodrzewiem owocników. Takich pełno na przedgórzach Gór Złotych i Beskidów. Mógłbym tak iść i iść, tylko dokąd? Na koniec jeszcze obcięte u czuba drzewa, co pozują i coś udają.

 

16. 02. Po co walić na Goleszowy? U Niemców byle zagajnik, jeśli tylko okala go starodrzew, pobudza umysł i serce. Śpiewam w głowie piosenki. Rytmizacji dostarczają mi drzewa i krzewy, cała ich urytmizowana plątanina, a choć muzyka z tego mało muzyczna, to i tak śliczna i modernistyczna. Myślę o ludziach-ktosiach i miejscach-cosiach, które dostarczyły mi w życiu tyle radości. Jaką technikę zapamiętywania, dialogowania z własnym wnętrzem mam przyjąć? Jak wyrazić to, co nie wypowiedziane? Toż to ból to całe niewypowiadanie, niezapamiętywanie siebie, swoich rozumowań. I właśnie teraz myślę o wolnych skojarzeniach, które przestają być wolne z chwilą zakotwiczenia się i zostają z nami na całe życie nieraz.

 

Fajna jest ta droga wiodąca wąskim i pustym trawersem, to wejście do starego Dettelbachu nocą. To tam w oddali już widać kościół jak marzenie. To tak, jakby ujrzeć samą „we własnej osobie” nadzieję zmaterializowaną. Na skarpie plątanina dzikich krzewów, a gdzieniegdzie stare domy, które wyglądają przerażająco strasznie. Idę wzdłuż murów, dawniej może i warownych. I czuję się jak pielgrzym, choć to przecież Bawaria, a nie Ziemia Święta.

 

Ja sikam, a tu helikopter nad pole nadlatuje, ledwo zdążyłem skończyć z tym sikaniem i schować kuśkę.

 

20.02. Wieczór covidowy wietrzny i zimny. Kwarantanna. Po co, na co? Nie wiadomo. Idę na Bruck (czy jak to się tam nazywa). Nigdy nie widziałem tylu odcieni szarzyzny, tylu chmur humorzastych spiętrzonych, lecz pięknych zarazem. Perspektywa deszczu wisi nad napompowanymi powietrzem pustymi przestrzeniami. Przed Dettelbachem – drzewo. Szum biały to to nie jest (myślę o hipotezie Riemanna i liczbach pierwszych), te jego rozczapierzenia i cienie, znaczy się tego drzewa... Tkwi w tym jakiś niesamowity wzór. Potem jeszcze lampy turbin wiatrowych migocące w oddali, ale migocące nie ot tak sobie, zwyczajnie. Jazz w tym jest i rytm.

 

12.03. Moje czterdzieste piąte urodziny. Pogoda przednia, trzynaście na plusie to wielki plus! Idę w lasy Volkach, nie Sherwood. Po drodze kilka ciekawostek: ptak, który wydaje dźwięki rodem z gierki komputerowej albo jakiegoś elektronicznego hiciora; dziwne drzewa, których gałązki sterczą ku górze, miast ku dołowi; stary niedoumarły dąb, któremu brakuje chyba tylko wiedźmy na miotle, przycumowanej u wierzchołka; dwa białe gołąbki frunące wciąż razem i razem (czyżby gody?); pole dziwnych kujących osobliwości (ostów czy czegoś takiego); tymczasem pora jest przejściowa: ni to zima, ni to wiosna; historyjka, pomysł na opowiadanie o ojcu, który wznosi swojemu dziecku najwyższą możliwą ambonę, chłopczyk ginie, spadając niechcący z tej ambony, a ojciec się załamuje i już koniec z nim; byłem młody i żyłem w Beskidach, Beskidami żyłem najlepiej jak umiałem, bo byłem młody i piękny i silny; kolejna myśl i kolejne spostrzeżenie – dziwne to to, to coś takiego jakby bunkry na końcu lasu, nie wiem, co to jest ani czemu służy; chwilo-miejsca przechodzące w chwilo-światy: trzeba znaleźć się o właściwym czasie w odpowiednim miejscu, cała teoria chwilo-miejsc, szczególnych stop-klatek wyrwanych życiu szczęśliwemu. Idę, a tuż przy żywopłocie ptaszki nagle milkną: dziwny efekt dźwiękowy i ta nagłość milknięcia. Idę i wydaje mi się, że widzę, czuję oraz słyszę dziwne i skomplikowane rytmy przyrody: drzewa, które mijają się same wobec siebie, krzewy, które zostawiam gdzieś z tyłu za plecami; prawda to czy moje pobożne życzenia?

 

02.04. Powrót zimy w Dettelbach. Jak pięknie giną w przedwieczornym mroku drobne gałązki stanowiące integralną część lasu! O jakże piękne są te wyblakłe kolory! I te potężne stare drzewa! Czyżby znajdować się tu miał skryty przed całym światem pałac sułtana, pełen tajemnic i dziwnych niespodzianek? Tak sobie idę i myślę: świętej pamięci dziadków nigdy już i nigdzie nie spotkam, i to nie tylko dlatego, że od dawna nie żyją, lecz dlatego także, że nawet za życia nigdy w tej części Niemiec nie przebywali, bo i po co, i na co? Jakie to smutne wszystko! I tak idę i spoglądam na zwartą niby mur plątaninę krzewów. Wyglądają, jakby spowite zostały milionem nici pajęczych. Cóż za wspaniały efekt dla oka, ta drobnica składająca się na konstelacje obcych światów! Niektóre formacje roślinne wyglądają jak nieistniejące zamki, jak fantastyczne pustynne fatamorgany.

 

09.04. Wracam z lasu, wracam do Dettelbach. A po mojej lewej jakieś czuprynki drzew na horyzoncie. Czuprynki to dobre, wyjątkowo trafne określenie. Potem widzę jeszcze topole, które pasuję, a może i nie pasują mi do tej gotyckiej scenerii. I widzę jeszcze coś w rodzaju anielskich włosów, czyli waty zdobiącej choinkę. To maluśkie kwiatki, całe ich konstelacje, symbolizujące wiosnę z wolna już nadchodzącą, kroczącą. I nagle, tak bez najmniejszego ostrzeżenia, pojawia się ów zapach cudowny wiosny prawdziwej, choć słońca brak i wkoło mokro i zimno wciąż. Na koniec zauważam gwiazdy układające się wespół z chmurami w dziwne figury i kompozycje.

Dobrzykowice, Polska. Pobyt w Dobrzykowicach wielkanocny, Brzezia Łąka, 2022. Strzelistość młynów i kościołów niesłychana. Wieże kościołów niczym rakiety kosmiczne ku niebu skierowane. Niesamowicie wiosenne zapachy od strony lasu. To pewno te małe białe kwiatki tak waniajet. I bocianie fajki już widać w trawie. Droga polna, którą przecinają aż cztery różne rzeczki, cztery podwodne światy z podwodną efektowną roślinnością, winna być ta droga szlakiem turystycznym i byłaby nim, gdyby to ode mnie zależało. Uwielbiam, gdy na szlaku pojawiają się te same elementy, etapy wędrowania. Idealne wejście na szlak – to na przykład stary pordzewiały most, okolice jakiejś rzeczki-smródki, no i zabytkowy młyn; idealny taki początek. Na uwagę zwraca popękana asfaltówka. W Brzeziej Łące znajduje się młyn. Ktoś tu mostek przerzucił nad młynówką, by mieć efektowny wjazd do ogrodu. Jest i posąg maryjny tuż przy samym młynie. Najbardziej wyniosłe budowle w Łące to ów młyn i kościół. Zabudowa centryczna, zwarta, poniemiecka. Inny lepszy świat. Tutaj wszystko jest takie, jak gdziekolwiek indziej, a jednocześnie też i egzotyczne. Człowiek idzie i przygląda się elementom znanego sobie świata. Niby wszystko jest takie, jak wszędzie, a jednak ilość wariacji przytłacza i fascynuje. I tak jest zawsze, zawsze odbywa się dialog obcości ze swojskością.

 

To samo, co chwilę przedtem miejsce na polach i polankach pod Dettelbach. Słońce za niewielkimi chmurami, a tuż przed zachodem oświetla na czerwono obrzeża tychże chmur – dawno czegoś takiego nie widziałem: wspaniałe! I jeszcze ta kumulacja zapachów znanych z dzieciństwa: miód, piwo, bez i rzepak. Malinka! Ptaszki kwilą... chyba po niemiecku. Od razu rodzi się pytanie, jakby Schulz pisał o kwadratach blasku w rzepakowych cudnych sferach? Żywy miód tu wisi w powietrzu. A żółto aż do bólu! Mam wizję wzrastających traw i ziół: szybko, bez końca, agresywnie, tak jakby beznamiętnie. Pod nogami, jak zawsze, pył i kurz i cały ten wysuszony jałowy świat.

Zapisać anegdotę: gadam sam do siebie: „iść tak, jak zawsze, czy może inaczej? Idę inaczej, by przełamać rutynę. Ale piwo piję równo, i to jest właśnie ta rutyna.”

Pomysł na opowiadanie: zamek zatopiony w rzepaku, w tym zamku – królewna, co mnie po nim oprowadza. Po powrocie na kolację dowiaduję się od babci, że zamek pochłonęły prawieki wraz z mieszkańcami, którzy od dawna nie żyją.

Inny pomysł: każdego majowego dnia pisarz rysuje nowy, piękniejszy obrazek swego ulubionego miejsca, za każdym razem robi to inaczej, ale nigdy w sposób go zadowalający.

Kukułka zafałszowała, jak ja szedłem, a ona śpiewała.

Porządek niemiecki: w jednym kościele dzwony wybiły już dziewiątą, a w drugim dopiero zaczynają bić – komiczne to doprawdy!

 

Wieczorem udałem się na lewo od Dettelbach, na lewo i na wzgórza. Piękny jest ten kontrast zieleni zboża i brązu starej szopy. Piękne jest to harmonijne zespolenie owego brązu z kolorem rzepakowych pól. Jest taki kolor w ogóle: rzepakowy? Dziwnie to wygląda: jedne roślinki są większe, rosną szybciej, inne wolniej, znaczy się: są maluśkie. Idę, a one przesuwają się przed oczami mymi na tle łąki.

Tak w ogóle, to muszę wyznać, że widziałem dzisiaj raj: jakiś kawał ogrodu, jakieś budki dla ptaszków, ule jakieś, no po prostu raj, mój oraz pana Kolskiego wspólny Eden.

A, i jeszcze coś: napisać o tajemnicy zagajników, o imaginariach, o nieistniejących wyimaginowanych zamkach złożonych z plątaniny krzewów, drzewek i ogromnych topoli.

Widzę „okna” na lato i na wakacje. To tak, jakby wiosną lato wchodziło od tyłu, wszędzie jednak nie, a tylko gdzieniegdzie.

 

Wycieczka weekendowa, podczas ostatniej dekady maja, do starej, na w poły opuszczonej wsi rodem z XIX wieku, pełnej śródleśnych jeziorek i dziwnych kwiatowych zapachów. Ile bym nie chodził i cokolwiek bym nie robił, to zmarłych bliskich nigdy już nie spotkam, a maj ich miesiącem jest, im przeze mnie dedykowanym.

 

Pod koniec maja wieczorem, tuż po pracy, idę w las. Zawsze, kiedy tam idę słyszę dobiegające z dali dźwięki muzyki. To orkiestra dęta marsza pięknie rżnie. Wychodzę więc spod zielonego baldachimu, by być bliżej remizy albo innej jakiejś salki prób, bo coś mi się zdaje, że te dźwięki to od strony wsi raczej, a nie od lasu strony dochodzą. Wędruję więc skrajem: między wsią, stawikami a lasem. I po pauzie znów ich słyszę, jak rżną. Tym razem z głębi, ze środka dziwnej dżungli. Gdzie jest więc ten zespół? Gdzie jest ten bal? Gdzie jest ta orkiestra i czemu ja z nią nie gram? Okazało się, że ćwiczyli sobie chłopcy na ławeczce parkingu, a tuż pod lasem. Skąd miałem wiedzieć, no skąd?!

Na drugi dzień słyszę chórek kukułek. Ponieważ jestem już przewrażliwiony na punkcie muzyki śródleśnej, przy-parkowej, nadstawiam uszu, gdyż biorę te właśnie przejawy ptasiej radości, namiętności za próbę parafialnej scholi: li, li, li!

 

Zachód słońca: we Wrocławiu 20.57, w Weisendorfie o 21.15, a w Dettelbachu – uwaga – podobno dopiero aż o 21.17. Wegetacja w Bawarii przyspieszona. Ja takiego maja, który kojarzy się bardziej z czerwcem, nie pamiętam.

 

05.06. Wizyta w leśniczówce nieopodal Oberreichenbach. Rodzina internacjonalna. Ojciec – Niemiec, ale nie z Bawarii, matka z Mexico City, a syn – adept gry na skrzypcach stąd. Spokojne, leniwe życie pośród stawów śródleśnych wiodą.

Jakże fascynujące są tutejsze nazwy. Wszystkie kojarzą się (nie znam dobrze niemieckiego) z wiedźmami. Co tu się działo w dawnych zwanych czasach, czasach pełnych ciemnoty i zabobonu?

 

Grałem ostatnio na stricie pod Weisendorf, pod szubienicą miejską grałem, a nieopodal bocianich gniazd. Bajer!

 

Ostatnie moje fascynacje: gaje niczym fatamorgany zamczysk, zapachy majowe, maj jako miesiąc maryjny i jako miesiąc, kiedy odczuwa się najdotkliwiej brak nieżyjących już bliskich, malarze-impresjoniści i ich zabawy światłem, potencjalne utwory impresjonistyczne na skrzypce bez akompaniamentu, złote światło zachodzącego słońca, bardziej od złota złote.

 

Lwówek Śląski, noc Kupały. Przywitanie się ze świetlikami w noc wyjątkowo ciepłą. Przechadzka po okolicy: Płuczki, Nagórze, Mojesz.

Kukułka się pomyliła i zakukała dwa razy z rzędu wysokie tony, co w efekcie zrobiło z niej ptaka iście rajskiego albo przynajmniej tyrolskiego.

A wcześniej jeszcze, jak jechałem do Lwówka, muliło mnie, bo mam chorobę lokomocyjną; akurat jadłem kiełbasę pleśniową, gdy ten piesek siedzący mi na „plerach” w autobusie rzygnął; ja też myślałem, że rzygnę, ale jednak dałem radę.

 

Podziwiam czar małych zagajników, którego natury nie pojmuję.

 

Powiedziałem ojcu, z którym nie utrzymuję kontaktu, że go kocham. I że nic kompletnie od niego nie chcę. Nie wzruszyło go to zbytnio. Artur – niespełniony ojciec i niedoszły samobójca, mój kolega – płacze, że syn ma go gdzieś, że gówniarz nie raczy nawet zatelefonować. Co za zbieg, splot okoliczności i pokręconych żywotów! Tu tatuś, tam tatuś, sram-tatuś!

 

Obyczajówka: kolega Basiar (nie wiem, jak się zapisuje jego imię) mówi, że mogę mieć każdą, bo mam trzy rzeczy: serce, rozum i Wacka.

 

Sposób na zrozumienie Schulza i jego metafor: narysować mapy skojarzeń.

 

Pomysł: przerobić żołądek człowieka na sposób zwierzęcy, niech żre trawę jak krowa, wtenczas zniknie problem głodu na świecie.

 

Bywają dni ciepłe jesienne, kiedy niebo zdradza nam swój starczy wiek i ukazuje za sprawą maleńkich chmur zmarszczki na pomarańczowo-błękitnym czole. Każdą jedną, nawet najmniejszą zmarszczkę widać wtenczas bardzo dokładnie, wprost detalicznie, bo czas dla nikogo nie jest łaskawy. Wystarczy tedy spojrzeć w stronę zachodzącego słońca, a otworzą się przed nami owe kalendaria czasu z dniem dzisiejszym i chwilą obecną na wierzchu. Ach, te rejestry anielskiego śpiewu porozwieszane wysoko na podniebnych pięcioliniach, horoskopy ludzkich żywotów zapisane w chmurach, te registratury chwil minionych, ach, te nigdy niewidziane baśniowe krainy! Ileż ich było w życiu, które trwa sekundę, a kończy się śmiercią.

 

Stanąłem raz pod gołym niebem i zadarłem głowę ku górze i spostrzegłem, że chmury gdzieniegdzie obecne ułożyły się w krąg idealny, pusty w środku. Doprawdy nie wiem, czy widziałem kiedy coś równie spektakularnego – brawurowy, cyrkowy popis niebios. Nigdy nie widziałem, by chmury układały się w tak przedziwny sposób, tworząc okrąg idealnie czystego nieba i zakrywając sobą całą nieistotną, nieliczącą się resztę. Jak mały mógłby poczuć się człowiek, stojący w oku cyklonu, w środku, choć przecież na ziemi. Jak mały mógłby poczuć się ten, wokół którego wirują obłoki, a jemu samemu przypisany jest wyż, ów front wyżowy ponad nim się znajdujący.

 

Nastał deszczowy okres charakteryzujący wczesną, niezdecydowaną wiosnę. Ulewy raz po raz rozbijały swe obozowiska i tworzyły wodne dziwotwory, akwaria pozbawione szyb, kolonie chmur oberwanych. Racławickie domy napęczniałe wilgocią wyrajały kondygnacje i dodatkowe piwnice. W ten sposób mogła nasycić się przestrzeń podziemna Racławii dobudowanymi przez wodę, choć przecież nieistniejącymi kazamatami, w których próżno by wypatrywać dna.

 

Dni są szare albo kolorowe. O kolorowych za chwilę opowiem. Co się zaś tyczy szarych, to… No cóż, ja nazywam tak wszystkie dni pozostałe, różniące się od nieszarych, czyli całą masę ogromnej dominującej reszty. Kolorowe kolorują się tym, o czym aktualnie myślę, co czuję, za czym tęsknię, na czym się skupiam, co aktualnie przeżywam, czego doznaję pod wpływem bardziej lub mniej silnego wzruszenia, płynącego z inspiracji, z fascynacji jakimś szczególnym filmem, momentem filmowym, jakimś szczególnym dla mnie utworem, momă müzikal, szczególnie odebranym przeze mnie zapachem, impulsem, jakąś barwą, smakiem, jakimś dźwiękiem dochodzącym z otoczenia, impulsem pochodzącym z obrazu, z ogrodu, z pola, z lasu – tak, zwłaszcza z lasu: z tego ukochanego mojego azylu, mojej toskańskiej, mojej dolnośląskiej, mojej nadmorskiej i beskidzkiej świątyni dumania. Czasem jest to chwila spędzona na łonie natury, zaplanowana i skonsumowana jak przygoda, przechadzka albo wyprawa, a czasem jest to stan przejściowy między jedną a drugą czynnością, stan mimowolnej gry pamięci i efekt posiadania „czasu dla siebie”: na seans filmowy, na gotowanie, na pisanie, na czytanie. Może uda się teraz podać jakiś przykład kolorowego dnia wraz z jego wyzwalaczem, impulsem. No niech no pomyślę, taaak... Impulsem może być na przykład sad, który mam zamiar posadzić za oknem, a zaraz przy tarasie, na tyłach mojego nadmorskiego domu; sad, o którym ciągle myślę, który trzeba wpierw zasadzić, a o który następnie trzeba zadbać, nawadniać go i w ogóle; sad, który ma kwitnąć, maić się i mienić apetycznym zestawieniem kolorów, który ma mi służyć, który ma owocować, który ma szumieć, bzyczeć, rechotać, świergolić, pachnieć, przyciągać długą wiosnę i upalne lato. Ilekroć sobie myślę o tych możebnych, do zrealizowania możliwych zieleńcach, o czerwieni i o złocie na tle tej zieleni, na tle wszelakiej maści zieloności – to natychmiast humor mi się poprawia, a dzień, nawet ten krótki, bo zimowy, staje się zrazu wesoły i kolorowy właśnie dzięki wyobraźni. I to właśnie: kolorowy!

 

Co zrobić, gdy się ma do dyspozycji cały wolny dzień, a najlepiej cały wolny tydzień, letni i upalny? Jak przyjemnie się ten czas planuje, dzieli się go na kawałki, dysponuje się nim lekko i niezobowiązująco, medytuje się nad nim w lesie, w cieniu, po południu i o zachodzie, aż w końcu zapomina się o nim, że jest, że istnieje, i że właśnie ucieka. Dzieci to nie dotyczy, wiem, co mówię. Sam jestem od czasu do czasu dzieckiem. I wiem, to jest mam świadomość tego, jak bardzo czas się wlecze, jak wielce mi się czas dłuży. Tego dnia też się dłużył, ale na szczęście – nie tylko mi.

 

Gdy rano wstaję, to krok po kroku, cholernie wolno budzę się i przypominam, co to znaczy być mną. To przypominanie odbywa się stopniowo i trwa przez cały dzień. Tak że dopiero wieczorem zdaje mi się, że jestem naprawdę Maćkiem o takim to a takim nazwisku. I wtedy jestem jakby przez moment szczęśliwy.

 

Zadowala mnie obserwowanie prostych zjawisk, takich, jak na przykład wsiąkanie wody w grunt, wysychanie zmoczonych uprzednio przez deszcz głazów, poruszanie się listowia na wietrze, pył i kurz – właśnie jako pył i kurz, krople rosy lub krople wody spadające na suchy piasek i tym podobne. Słowem: fascynuję się rzeczami i zjawiskami, które istnieją "same dla sobie"; podziwiam ten kawałek rzeczywistości, istniejący poza światem Homo sapiens, który może istnieć i z ludźmi, i nawet bez nich.

 

Usuwamy z ogrodu chwasty. Naprzód je tępimy, a potem o nich zapominamy. Są jednak takie miejsca dzikie, i to nawet w wielkim mieście, gdzie zioła swobodnie sobie rosną, harcują, panoszą się. Pachnie w tych miejscach nieziemsko pięknie, choć zupełnie nieszlachetnie i jakoś tak kosmato…, a wyczuwalnym staje się lekki estetyczny dysonans. I wszystko to razem wygląda, jak gdyby roślina tylko samej sobie, a nikomu innemu, chciała się przypodobać. Ileż musiało być na świecie takich miejsc zachwaszczonych, zadumanych nad bytem i zapachem, kontemplujących swe piękno z dala od ludzkich nosów, sto, dwieście i trzysta lat temu? Nikt o tych miejscach nie pamięta, nikt ich nie rejestruje i o nich nie mówi. A przecież... jak pięknie i tajemniczo wygląda o zachodzie słońca stary, ceglany mur, który porasta na wpół zdziczała winorośl. Jak pięknie wiosną wyglądają wyschnięte gałęzie i pnącza jakiegoś krzewu na szczycie tego czerwonego muru, obdartego ze skóry niczym otwarta, jeszcze niezagojona, niezabliźniona, bo świeża, rana. I wszystko tu – i winorośl, i mur – istnieje wyłącznie dla siebie, nie dla ludzkiego oka.

 

Siedząc nad wodą w jakiś ciepły, wiosenny lub letni dzień, można zaobserwować bogactwo i złożoność rytmów, jakie natura spontanicznie nam funduje. Wystarczy chwila koncentracji i odpowiedni stan wrażliwości, by zauważyć na przykład, iż pobudzona czymś tafla wody zaczyna kołysać się rytmicznie, choć wcale niekoniecznie miarowo; że fala, dobijająca właśnie do brzegu – złożonego z lokalnych, maluteńkich zatoczek – tworzy jakieś niepojęte, lokalne metra o niespotykanych i zupełnie niemuzycznych pulsach. Wirujące w tak różnorodny, a jednak w pewien sposób do siebie podobny źdźbła traw; latające nisko nad wodą komary, ważki; fruwające wkoło motyle i muszki – słowem te i wszystkie inne rytmiczne zjawiska, tworzą również przepięknie złożoną muzykę, której rozumienie oraz odczuwanie wykracza zdecydowanie poza ludzkie możliwości. A co by było, gdyby dało się skonstruować jakiś muzyczny szeleszczący i szemrzący instrument na wzór bzyczących radośnie komarów i muszek sponad tafli wody!?

 

Podoba mi się ten szczególny rodzaj chropowatości, jaki dostrzegam na dywanie utkanym ze zwykłej trawy. Zwłaszcza, gdy kaskadowo – tj. w wyższych i niższych źdźbłach tej najpospolitszej na świecie rośliny – rozsiewają się małe biało-czerwone płatki, opadłe z przekwitającej właśnie wiśni lub jabłonki: rozsiewają się, układają i – w ten właśnie sposób – przystrajają prawie nagą ziemię w co najmniej trzy różne kolory wiosny: kolor zieleni, kolor czerwieni oraz kolor bieli.

 

Na górskich ścieżkach zdaje mi się, że jestem bliżej dawnego świata oraz bliskich, którzy odeszli, że jestem jak gdyby w stan dzieciństwa ponownie zanurzony. Nie wiem, dlaczego właśnie w górach odczuwam ten specyficzny stan nostalgii związany z powrotem do korzeni? Nie wiem i już!

 

Opiszę krótko pewien fenomen, który polega na tym, iż matecznik przyrody latem wydaje się być większy, aniżeli jest w rzeczywistości, na przykład podczas zimy. Ale kiedy się pozna i gruntownie schodzi ową zazielenioną przestrzeń, ta wyraźnie się kurczy, w oczach topnieje.

 

Czym jest dla mnie miejsce, a czym droga? – Droga, jest to, być to może coś, co posiada swą chronologię, i czego nie da się dowolnie „przewinąć” lub przeskoczyć tak, jak nagrania video na przykład. – Czym, z kolei, są i z jakich składają się atrybutów miejsca, w które chcemy wracać? Jak poczuć i opisać miejsce? Jak doń się dostroić? Gdzie szukać sposobu na pogłębienie odczucia zjednoczenia się z miejscem? – Oto próba odpowiedzi na te pytania: „Miejscem nazywam przestrzeń, w której jestem sam, w którą nikt mi nie włazi, przestrzeń gdzieś nad strumykiem pośród zieleni – cichy, spokojny kawałek ziemi. A droga natomiast – jest potencjalnie chronologicznym układem wspomnień na temat odwiedzanych miejsc”. Na energię miejsca / energię drogi wpływ mają takie czynniki, jak nasłonecznienie miejsca / drogi, odległość i usytuowanie względem rodzinnego domu-celu, względem bieguna północnego lub innego punktu orientacyjnego, specyfika danego miejsca / danej drogi związana z tym, co jest charakterystyczne dla danej krainy historycznej / geograficznej, danego powiatu: charakterystyczne oznakowania szlaków turystycznych, unikalna zabudowa, endemiczne rośliny, drzewa itd. Energia miejsca, energia drogi – subiektywne i trudne do zdefiniowania określenia tego wszystkiego, co „daje nam kopa” podczas pieszych lub innych wycieczek. Warto wspomnieć, jak czuliśmy się my w określonych plenerach, jaką energię dostarczało nam dane miejsce. Spytajmy na koniec: Czy istnieje coś takiego jak genius loci, duch miejsca?

 

Kiedyś wymyśliłem sobie mapę, którą nazwałem mapą heliograficzno-terenową. Pomyślałem, że chciałbym móc zaplanować trasy górskich wycieczek w taki sposób, aby mieć pewność, że tam, dokąd idę i dokąd dojdę o określonej porze dnia albo roku przez cały lub prawie cały czas będzie mi towarzyszyło słoneczko. Dni są obecnie krótkie, najkrótsze w roku, ale nie można za to narzekać na pogodę: jest słonecznie, bezwietrznie i stosunkowo ciepło. Mimo to – słońce wstaje późno, a zachodzi wcześnie, i w związku z tym niełatwo jest zaplanować jakąś dłuższą trasę. Uznałem wobec tego, że przydałby mi się jakiś komputerowy symulator: jakiś trójwymiarowy model terenowy wraz z wiązką światła, padającą na ów model i wędrującą po nieboskłonie w miarę upływu czasu, godzina po godzinie. W ten sposób, spoglądając na rzeczony model, wiedziałbym, w jaki sposób zoptymalizować proces planowania tak, by mijanych przeze mnie w ciągu dnia słonecznych stoków i grzbietów (a także polan, hal, szlaków turystycznych i górskich strumieni) było jak najwięcej.

 

Spróbuję teraz odtworzyć, a następnie wyliczyć najważniejsze obrazy i migawki, jakie zapamiętałem ze swojego dzieciństwa, spędzonego w latach osiemdziesiątych w PRL-u. Będą to wyłącznie skrawki, jakie moja pamięć przechowała przez te wszystkie długie lata dziewięćdziesiąte i kolejne… aż do teraz, układające się w następujący zbiór wrażeń i spostrzeżeń: poniemiecka kostka w jakimś małym, zalanym słońcem mieście i topiąca się na tym bruku gałka lodów, mglisty i przefiltrowany obraz jakiegoś starego wideoklipu muzycznego, czechosłowacka bajka, pohádka – któraś z wielu animowanych dobranocek, dyskoteka szkolna, na której rozdawane są tzw. kotyliony – czyli unikatowe znaczki rozdawane na chybił trafił dla potencjalnej przyszłej pary: dla niej i niego, drętwe, propagandowe apele szkolne, wata cukrowa i woda sodowa wraz z syfonem i ze specjalnymi nabojami do nabijania gazu, niedzielne, wiejskie lub małomiasteczkowe, strojnisie, odziane w białe, zwiewne sukieneczki i w delikatne, bieluchne rajstopki...

 

Ujrzałem raz w mej głowie śliczne Racławice, a w nich – starą rampę i niemieckich wysiedleńców. I wyobraziłem sobie od razu, jak powinna wyglądać prowincja: nieciekawa, ukryta przed oczami gapiów, niereprezentacyjna, która nie znajduje się ani przy głównym deptaku miasta, ani przy rynku, ani gościńcu. Zobaczyłem, jak obskurne, zanieczyszczone przestrzenie, smętnieją i wtaczają się w przestwór beznadziei. Tu hałas jest jak chwilówka, a poza tym nic, tylko cisza, tylko ona. Pozostawione samemu sobie miejsce cofa się na szczebel pierwotnego zdziczenia. Jego kolonizatorami są przede wszystkim licznie występujące chwasty, stare, puste butelki po piwie, wódce i tanim truskawkowym winie. I oto widzę w mej głowie torowisko, to w Racławicach. I to jest właśnie moje wyśnione miejsce, pełne rdzy na różnym etapie rdzewienia, pełne polnego kurzu i łuszczącej się lichej farby.

 

Jadąc razu pewnego rowerem z Górek do Skoczowa, zastanawiałem się nad wielością dróg i dróżek łączących obie te miejscowości. Czy była ta wielość cechą wyłącznie Śląska? Czy też może spotkałem się już z podobną organizacją terenów zielonych, podobnie chaotyczną zabudową oraz podobnie gęstą siecią dróg jeszcze gdzie indziej na terenie Polski?

W dzieciństwie, w latach osiemdziesiątych, mieszkałem na wsi na południu Opolszczyzny, gdzie dominowała zabudowa zwarta, często wręcz centryczna, a więc na przykład poniemieckie budynki układały się w coraz to większe okręgi, skupione wokół jakiegoś kościoła lub rynku. A przez to rozmieszczenie dróg i domów takie a nie inne wszędzie było blisko.

I tak na przykład w prowincjonalnych Racławicach można było wybrać się na zakupy do najbliższego sklepu, odstać swoje w kolejce, zrobić sprawunki i po pięćdziesięciu minutach wrócić tą samą lub alternatywną trasą do domu. Można też było wybrać się pieszo do podstawówki i przy okazji na ogórki kwaszone z beki; do nabycia w sklepie „U prywaciarza”. Wszędzie było blisko i wszystko było proste. Po świąteczne wypieki szło się do cioci Cupałowej, która mieszkała w ceglanym domu kolejowym w górnej, niezalewowej, bardziej reprezentacyjnej części miejscowości. Regularnie w każdą niedzielę chadzało się do pobliskiego kościoła na sumę na jedenastą. (Był z tym związany cały rytuał prasowania białych koszul i czarnych marynarek, pucowania butów i obfitego perfumowania się. A wszystko to odbywało się przy dźwiękach podśpiewującego sobie, podczas golenia i porannej toalety, dziadka.) A czasem nawet, jeszcze lepiej, to kościół przychodził do nas lub do sąsiadów, bo albo odbywała się właśnie jakaś procesja uliczkami wsi, w tym i ulicą Ogrodową, przy której mieszkałem, albo też obraz święty przenoszony był od domu do domu w cyklu „dwadzieścia cztery godziny na dom”, albo z kolei to ksiądz z samym Panem Jezusem przychodził zaśpiewać z nami „Wśród nocnej ciszy”, a z racji kolędy, robił to bardzo chętnie... No i jeździło się pociągiem raz, może dwa razy w tygodniu na zakupy do „dużego miasta”, w tym przypadku do dwudziestotysięcznego Prudnika. Codziennie w dni powszednie po gminie kursował szkolny autobus, dowożąc okoliczne dzieci do szkoły zbiorczej. Starszy pan o ciekawym nazwisku Lankamer kursował od czasu do czasu rowerem, przywożąc mojej babci – jak on to mawiał – „pyszne jabluszka”. Dwa razy w tygodniu, niedaleko, bo w Głubczycach, odbywały się indywidualne lekcje gry na skrzypcach, więc tam jeździłem, na te lekcje. Po drodze mijałem stacyjkę Głubczyce Las, której już nie ma, nie istnieje; zresztą tak jak i nie istnieje cała ta linia kolejowa. A wtedy, gdy ją mijałem, z rozrzewnieniem zapytywałem, kiedy w końcu wybierzemy się na jakieś grzyby, zamiast do cholernej szkoły muzycznej. Chadzało się czasem parę kroków do lasu po zioła, pokrzywy i po ślimaki winniczki, którym ja osobiście urządzałem zawody prędkości, wypuszczając je jednocześnie u siebie w ogródku. Szło się nie więcej, jak kilometr nad rzekę zagubioną pośród pól... gdzieś między wsią a lasem, niebem a swojskim Edenem, by się w niej wykąpać i złowić parkę raków. W czerwcu szło się na pola i pagórki, gdzie przy drogach rosły, jeszcze za Niemców posadzone, czereśnie. Smakowite owoce były więc na wyciągnięcie ręki. Słowem wszędzie było blisko i wszystko było łatwe i proste.

Dwadzieścia lat później zamieszkałem w miejscowości nadmorskiej, gdzie istniały w zasadzie trzy kierunki „wschód, zachód i południe”, no bo północ istniała wyłącznie dla morza, dla ryb i dla rybaków, a wszelkie drogi i ścieżki układały się w równoleżniki i biegły – albo dalej, albo bliżej, ale zawsze – wzdłuż linii brzegowej Bałtyku.

A ostatnio zamieszkałem w pobliżu gór na Śląsku Cieszyńskim. Miałem więc skalę porównawczą i mogłem rozwijać swoje teorie. Mogłem porównywać ze sobą tak sposoby organizacji przestrzeni, jak i jej wielkość. I teraz odczułem, że dzięki górom, ich nieregularnemu kształtowi grzbietów i dolin, zwiększa się owa przestrzeń, po której można wędrować, gdyż idzie się zawsze nie tylko do przodu, ale i jednocześnie w dół lub w górę, zgodnie z kształtem zbocza. Ta refleksja, to odczucie było spotęgowane przez kilka istotnych faktów: po pierwsze, przez sam fakt wielości i gęstości dróg. Na Śląsku już tak jest – co wynika być może z czystego wygodnictwa – że punkt A z punktem B w przestrzeni łączy się za pomocą pięciu, dziesięciu czy nawet piętnastu szlaków, choć przecież spokojnie wystarczyłoby jedno, ale dobre połączenie. Po drugie, przez fakt spoglądania na otoczenie przez pryzmat takiej czy innej atrakcji turystycznej – a to w postaci Baraniej Góry, a to w postaci Wisełki Czarnej, a to znowu w postaci pasma Skrzycznego. A jak wiadomo, samo istnienie celu pozornie, ale tylko pozornie, dystans doń zmniejsza. I wtedy myśli się zawsze o owym celu, pomijając wszystko to, co znajduje się po drodze. Jest to efekt psychologiczny takiego mentalnego pojmowania przestrzeni i krajobrazu. No, a potem człowiek idzie i idzie… i sobie mówi: „cholera, gdzie jest ta Barania Góra?”. To subiektywne odczuwanie przestrzeni potęguje także i – po trzecie –roślinność, która maskuje swe otoczenie, tworząc intymną, najczęściej leśną otulinę – wokół drogi, zagrody lub strumyka – i mnożąc – osłonięte od wiatru i deszczu – zamknięte w sobie quasi-światy. Zielona ta otulina, rzadka w ciągu zimy, lecz gęsta w trakcie lata, potęguje wrażenie magii oraz głębi. Zawsze wydaje się, że za kurtyną niewiedzy, za parawanem utkanym z kwiatków i listków, jest jakiś inny, bezkresny oraz lepszy świat, którego nie można i nie chce się nawet odczarować.

I tak od wieków Śląsk Cieszyński łączy w sobie pod jedną nazwą: góry z przedgórzami, lasy z polami, obszary zabudowane z terenami niezabudowanymi. A tę wielość i różnorakość krajobrazów spaja jedna nazwa, podłóg zasady w jedności siła plus piękno.

 

Uwielbiam widok nieotynkowanych, ceglanych domów kolejowych w Racławicach. Ich niesamowity, brązowo-czerwonawy kolor. A co ciekawe, podobne budynki w Anglii, gdzie obecnie mieszkam, nie robią na mnie żadnego wrażenia.

 

Czasami łapię się na tym, że przechodzę setki razy obok czegoś, czego nie zauważam, i dopiero za którymś razem spostrzegam, iż właśnie tam a tam, w tym rzekomo znanym mi miejscu, znajduje się jakaś wąska ścieżka, dróżka, jakiś skrót, którym nigdy wcześniej nie podążałem, jakaś furtka do innego, nieznanego mi świata.

Miałem ostatnio na przykład taki sen, że wzdłuż znanej mi skądinąd ulicy Ogrodowej w Racławicach biegną szyny kolejowe, a ja ich nigdy wcześniej nie zauważałem – nawet jako ciekawskie skądinąd dziecko.

Albo taka historia: Pamiętałem, że naprzeciwko domu moich znajomych z dzieciństwa, dzieci, z którymi zawsze się bawiłem, znajduje się oto wąska odnoga wspomnianej wcześniej ulicy Ogrodowej. Ta odnoga – to nic innego, jak prostopadła do ulicy głównej, biegnąca w dół w kierunku rzeki Osobłogi, ścieżka, której już nie ma, a która istnieje tylko w mej wyobraźni po tym, jak została jakiś czas temu zlikwidowana.

Historia ta to poniekąd wariant opisanej wcześniej sytuacji, gdy widzi się w danym miejscu coś, czego tak naprawdę nie ma, albo – wprost przeciwnie – gdy w danym miejscu nie dostrzega się akurat tego, co się tam naprawdę znajduje.

 

Dziecięce postrzeganie czasu a odmienne stany świadomości u dorosłego: zawężenie pola postrzegania, spowolnienie czasu, bezgraniczne skupienie się na czymś, oderwanie się od „tu i teraz” oraz „ja, nie-ja”…

 

Dlaczego lubią bawić się ciuchciami? Dlaczego kochają się w tych modelach: makietach z podjazdami i rozjazdami, nasypami, torami, schodzącymi się i rozchodzącymi wzajem? Dlaczego kochają (ci duzi i mali całkiem chłopcy) te różne, inne jeszcze rzeczy: druty, rury, które biegną, raz po raz, a to pod torami, a to znowu równolegle z nimi? I dlaczego adorują tym detalom, fascynującym drobiazgom, drobnostkom, które można obserwować z wnętrza rozpędzonego pociągu, z pozycji pasażera entej klasy, gdy pulsują, rytmicznie i płynnie się przemieszczają, przemieniają, łączą się, by za chwilę ze sobą rozłączyć, przechodzą wzajem jedne w drugie? To takie niefantastyczne. To takie fantastyczne.

 

Nieuchronność losu, nieodwracalność zdarzeń, płynna granica między życiem a śmiercią, życia kruchość, mała wartość jednostki na tle ogółu, niewielkie znaczenie ułamka chwili na tle całej historii, dziejów i pradziejów – to wszystko w kontekście egzystencji robaczka, małego owada, którego można zabić jednym palcem w mgnieniu oka.

 

Chcę wyłączyć racjonalne myślenie i iść na skróty, pokonując różne przeszkody. Ujmę to tak: „jeśli trzeba, to nic, jak tylko walić wpław rzeki”. Przeszkody są wyuczone, one nie są prawdziwe; to nasze myśli tworzą je prawdziwymi i nie do pokonania.

 

Co jest ważniejsze: kontakt z przyrodą dla samego kontaktu z przyrodą (i nic ponadto) czy też może kontakt z przyrodą w ramach poszukiwania inspiracji do pracy twórczej? Co jest ważniejsze: życie dla samego życia czy też może życie, po którym coś zostaje – jakaś wartościowa rzecz dla potomnych?

 

Widzę cień, jaki dają małe kamyczki, żwirek, na polnej drodze.

 

Oto jest mapa pozytywnej lub negatywnej energii o zupełnie mglistych właściwościach czegoś, co krąży, przemieszcza się, zmienia i przemienia, mapa, która – w momencie poznawania danej okolicy, pierwszego kontaktu z nowym, jeszcze niepoznanym terenem – jest jak otwarta lub nie-do-końca zapisana księga. W tym kontekście stwierdzenie, że się już pewnych miejsc, dawnej ulubionych i szczególnych, nie odwiedza, nikogo nie dziwi, bowiem plazmowa, energetyczna, mglista mapa jest aktywna, witalna i się zmienia, ciągle zmienia, ukazując nam nowe przestrzenie i galaktyki, niezbadane i nieodkryte świata, ulubione, stare i nowe, zakamarki. Rzeczona energia wije się ponad tą mapą niczym macki ośmiornicy złapanej w sieć rybacką. Tutaj nie ma wyraźnych i regularnych granic. Są za to wcięcia i daleko wysunięte cyple, które – na mapie tej wpływów takiej czy innej, pozytywnej lub mniej pozytywnej, siły – widzimy. Energia, ukazana na mapie, jest dynamiczna. Na to, jaka jest, wpływ ma nawet i to, czy idzie się pod słońce czy też ma się słońce z tyłu za swoimi plecami. Liczy się także to, od której strony, czy od lewej, czy od prawej, czy od wschodu, czy od zachodu, się w dane miejsce, z naszej energetycznej mapy, dotarło.

 

Czy można spowolnić odczucie biegu czasu? I jeśli tak, to w jaki sposób mogę to uczynić?

 

Co kryje się za moją fascynacją przyrodą oraz folklorem? Co kryje się na dnie owych fascynacji?

 

Co to znaczy być pustelnikiem w dzisiejszym tego słowa znaczeniu? Co trzeba zrobić, by doświadczyć wolności, spokoju i samotności? Ja to widzę tak: Współczesny pustelnik często zmienia swój adres zamieszkania. Mało mówi o sobie i w ogóle dużo milczy. Mieszka albo w mieście (miasto daje poczucie anonimowości), w miasteczku, albo na skraju wsi lub gdzieś poza terenem zabudowanym. Ma kontakt z ludźmi tylko wtedy, kiedy musi mieć z nimi kontakt: kiedy coś kupuje lub sprzedaje, kiedy handluje czymś. Na ogół jednak stara się być samodzielny i samowystarczalny. O, jakże ciężko jest być samowystarczalnym! Jakże wielkie są ludzkie potrzeby (choćby tylko te biologiczne, związane np. z jedzeniem)! Musimy ciągle coś jeść i pić, a konsumpcyjny styl życia – z jednej – oraz pogoń za zdrowiem – z drugiej strony – rzutują nie tylko na to, czy jemy, ale i na to, co jemy, tzn. jak bogata i różnorodna jest nasza dieta.

 

Chcę poczuć się, jak cygan, pielgrzym i wędrowiec jednocześnie. Chcę poczuć się nieskończenie wolny tak. Chcę uciec od ludzi, społeczeństwa, od cywilizacji. Chcę uciec w ciszę, beztroskę, błogostan. Chcę ulec magii obcych kątów, dróg wijących się bez końca, łąk zalanych wonnym kwieciem oraz zielskiem wszelakim. Pragnę zatopić się w leśnym gąszczu, zagubić się gdzieś za bezkresnym horyzontem i dopędzić wędrujące od zawsze słońce. Chcę, chcę, chcę...

 

W Polsce wszystko kojarzy mi się z historią, z dawno zmarłymi ludźmi (każdy obdarty mur, każda wiejska kapliczka, każdy żydowski sklep, każdy poniemiecki dom). Wszystko, nawet przedmioty martwe, posiadają swoją duszę. A w Anglii natomiast nic mi się dobrze nie kojarzy.

 

Zastanawiam się często nad tym, ile mądrości czerpię od innych (z książek, z filmów i z Internetu), a ile zawdzięczam sobie, własnej wytrwałości. Na ile korzystam ze swojego doświadczenia, z doświadczenia moich przodków, a na ile z wiedzy ogólnoludzkiej? Ile zostaje mi z tej ludzkiej mądrości, gdy jestem, np. w górach, sam (i bazuję tylko na tym, co zapamiętałem). Czy świat jest przez to (przez to, iż pamięć bywa ułomna) mniej odczarowany, a bardziej tajemniczy? Cytujemy naukowców, a sami nie mamy dostępu do wiedzy, która jest dla nas (zwykłych śmiertelników) nazbyt hermetyczna, dość mocno abstrakcyjna, mało praktyczna - jednym słowem: książkowa.

Ileż bym stracił, gdybym żył w całkowitej izolacji, z dala od ludzi i ich książek. I nawet jeśli najnowsza wiedza z dziedziny nauki i techniki jest dla mnie niezrozumiała, nazbyt abstrakcyjna, to sam fakt, iż w każdej chwili mogę po nią sięgnąć i się dokształcić – jest mimo wszystko krzepiący.

 

Widzę bliskich, którzy dawno temu odeszli z tego świata. Istnieją oni nie tylko w moich wspomnieniach, ale i w przyrodzie, która mnie otacza. Dostrzegam ich obecność w świecie roślin; dostrzegam w tym, co żyje, ale i w tym, co stanowi materię nieożywioną – głazy czy kamienie; dostrzegam w górskich strumieniach, w pojedynczym drzewie, a nawet i w całym lesie, zagajniku lub sadzie. Kiedy wędruję w górę strumienia, to symbolicznie cofam się w czasie i powtórnie staję się dzieckiem. Chcę kochać bliskich jako duchy miejsca oraz czasów, które już nie powrócą. Za duchami się bardziej tęskni, niż za żywymi.

 

Ludzie nie pamiętają zapachów i miejsc z nimi związanych. Wydaje im się, że mają wspaniałe wspomnienia z dzieciństwa lub z wakacji. Tak naprawdę, to nic nie pamiętają. A zapach jest szczególnie ulotny.

Zapach, np. czarnego bzu, jest jak dusza bliskiego, który na zawsze odszedł, choć pozostał w naszej pamięci... Zapach można traktować jako strefę międzystanową, zawieszoną gdzieś między słońcem a mgłą, rankiem a wieczorem, południem a północą, majem a lipcem...

 

Czy motywy popularnych melodii mają strukturę fraktalną, podobną do – dajmy na to – pnączy rośliny, winorośli, gałęzi, które wiją się bliżej, dalej, wyżej w jeden określony sposób (tzn. jeśliby spojrzeć na te gałęzie linearnie: np. od strony lewej do prawej lub od dołu do góry)? Czy można przyrównać melodię do drogi, zagubionej gdzieś pośród pagórków, lasów, łąk i pól, wijącej się grzbietem rozłożystych pasaży?

 

Analogia między melodią a krajobrazem, między pięknem melodii a pięknem miejsca, między postawą kontemplacji i postawą kontemplacji, między jedną a drugą melancholią, pomiędzy parą dwóch osobliwości, dwóch fenomenów...

 

Co trzeba zrobić, aby muzyka przypominała obrazy impresjonistów? – Trzeba sięgnąć po stary, sprawdzony punktualizm i operować plamami barwnymi – barwami instrumentów, artykulacji, rejestru; trzeba skupić się na efekcie migotania, pulsacji, na tremolo i na wibracji. Gdy ma się do dyspozycji całą orkiestrę, można, a nawet trzeba starać się połączyć muzykę spektralną z punktualizmem; mając zaś do dyspozycji tylko jeden instrument, grający bez akompaniamentu, np. skrzypce, należy zastosować takie oto środki: punktualizm, technikę pizzicato, co rusz zmieniać rejestry, zmieniać dynamikę, eksponować dane pasmo i dany quasi-motyw.

Co jeszcze można zrobić, aby muzyka przypominała obrazy impresjonistów? – Można spróbować skoncentrować się – z pominięciem aspektu technik kompozytorskich – wyłącznie na nastroju muzyki i na samych tylko impresjach, jakie płyną z obcowania z takimi fenomenami, jak wiązki, snopy, fale, strumienie światła oraz dźwięku.

 

Jak to jest właściwie możliwe, że współcześni artyści uprawiają sztukę wg mnie wcale nie lepszą od kompozytorów, architektów, malarzy i rzeźbiarzy epok minionych, choć przecież, jak wiemy, w dawniejszych czasach nie było ani Internetu, ani radia czy telewizji – i przez to właśnie słaby był, a w każdym razie mocno ograniczony, dostęp do dóbr kultury europejskiej i światowej?

 

Luźne moje skojarzenia na temat muzyki ekologicznej, muzyki ośrodków: włoski, rzęski, czopki, muszki, motylki, pyłek, mech, siateczka, pajęczynka, fale, promyczki, refleksy świetlne, echo, migoty, delikatność, miękkość, świeżość, przyjemny zapach, zapach kwiatów, maju zapach, ciepło, upał, krajobraz, strefy krajobrazu, ośrodki w ramach krajobrazu, ich witalizm, zmienność, przenikanie się, nakładanie się na siebie, efemeryczność, zwiewność, lekkość, lepkość, ulotność, tajemniczość, mglistość, czarowność, odwieczność, potęga, bogactwo, niepowtarzalność, różnorodność, patchwark, błogostan, relaks, spokój, kontemplacja, siła, tęsknota, drżenie, rozedrganie, pulsowanie, tętnienie życiem, oddychanie, wirowanie, wchłanianie w siebie, wchodzenie, wsiąkanie, przepływanie, szeleszczenie, roziskrzenie, mienienie się barwami, bycie nieosiągalnym, niedopowiedzianym, przyjemnym, płynnym, małym, drobnym, kruchym, wplecionym w coś, ekspansywnym wobec czegoś, stającym się, rosnącym itd. Właśnie takiej muzyki pragnę, tak opisanej.

 

Puszki po piwie, plastikowe butelki i worki zaśmiecające łono natury – czy ten nakreślony widoczek mi przeszkadza!? Przecież to taka sama prawie materia, jak ja i ty, jak drzewo i trawa, jak kamień i metal, jak ziemia i woda. Butelki i puszki są materią, która nie powinna mi w niczym przeszkadzać. Jeśliby zatem pominąć sprawy estetyczne, ekologiczne oraz kwestię poprawności politycznej, to przecież... jest mi wszystko jedno. No cóż, a jednak nie jest mi wszystko jedno. Te przedmioty-śmieci o czymś świadczą, świadczą o obecności człowieka, o jego działalności, o jego niepokorności wobec świata dzikiej natury, o pogardzaniu przyrodą, o obecności międzynarodowych korporacji, o spotęgowanej do granic możliwości konsumpcji i o istnieniu masowej produkcji.

 

Nie chcę za żadne skarby iść ani do raju, ani tym bardziej do piekła. Jedno życie w zupełności mi wystarcza. A czy jest ono coś warte, to życie, tego zwyczajnie nie wiem. Jestem, uważam, jedną z wielu form biologicznego i fizycznego bytu, która przeminie prędzej czy później w imię Boga lub w imię nicości.

 

Chciałbym znaleźć się w takim miejscu, w którym spotkanie człowieka z drugim człowiekiem uważane jest za święto, a ludzie się szanują i są dla siebie mili. Chciałbym znaleźć się z dala od zachodnich korporacji, zachodnich hipermarketów i w ogóle jakichkolwiek firm czy sklepów, by móc sprawdzić się w ekstremalnych warunkach, gdzieś na pustkowiu. Chciałbym stać się na chwilę samowystarczalny. Nie wiem jednakże, czy zdołałbym podołać roli pustelnika, odludka, ascety, „prawdziwego twardziela” i „survivalowca”.

 

Wyobraziłem sobie dzisiaj rzeczywistość (przeszłość i teraźniejszość), w której nic się nie zmienia, nie ma postępu, nie ma progresu, nic się nie rozwija, a życie toczy się jednostajnie podług tych samych, co zawsze, można by rzec odwiecznych, zasad. Próbowałem odpowiedzieć sobie również na pytanie, czy ten rodzaj sentymentalizmu, jakiemu ulegam myśląc o dawnych czasach, byłby tym samym rodzajem reagowania na przeszłość w świecie, w którym nic się nie zmienia; czy też byłby ów sentymentalizm jakimś mniej płomiennym lub zgoła odmiennym stanem emocjonalnego reagowania na stagnację, na zamianę tego, co było kiedyś w to, co obecnie jest.

 

Poszukiwanie roślin, które działają na mnie inaczej, niż na pozostałych ludzi - oto jest cel. Aby się od tych ziół nie uzależnić, trzeba znaleźć wiele nowych (odkryć je wyłącznie dla siebie, w dawkach, w mieszaninach indywidualnie dopasowanych, niepowtarzających się u nikogo innego). I niech stanie się to uniwersalną zasadą: Trzeba eksplorować moje indywidualne doświadczenie i dopiero na jego tle rozważać ewentualnie to, co inni już przeżyli, w czym zasmakowali. Nie szukać podobieństw w przeżywaniu świata, nie snuć porównań względem doznań innych ludzi. Jednym słowem: trzeba szukać tego, co śliczne, specyficznie i egzemplarycznie.

 

Wyspy smaków – jako granica, centrum czy część centralna (koncentrat, że się tak apoetycko wyrażę)? Co jest, słowem, ważne na talerzu? Na talerzu (ale i w muzyce, którą się smakuje), te jakby wyspy, nie są aż tak ważne, nie, nie tak, jak ich peryferyjne części. Ale czy na pewno są? Aby uwypuklić odczuwanie antypodów, trzeba zadbać o siłę wyrazu, smaku kilu przynajmniej centrów. Zadbać i nie mieszać ze sobą walorów. Niech je smakosz zsumuje, jeśli chce, dopiero na talerzu. I na własną odpowiedzialność złączy, połączy. Niech sobie je zmiksuje lub ich nie miksuje. Wcale nie. Jeśli nie chce. Wedle życzenia, według własnego widzimisię, jak to mówią. Granice mają, powiadam, wartość. Są wartościowe. Aksjologicznie są wymowne, wyrażalne pod względem znaczeń. Znaczeń i liczb (jedynka albo zero). Te granice tyle znaczą. Tyle właśnie. I bez granic nie ma świata, a wszystko jest takie mdłe, homogeniczne zero. Mdłe takie i bez smaku jest wszystko. Do kitu jest! I już.

 

Czy istnieje energia poza światem fizyków? Czy muzyka (powód naszych emocji) niesie ze sobą jakąś formę energii? Jak to jest, że coś nas naładowuje, a coś rozadowuje? Jaka jest natura tej wewnętrznej witalnej energii?

 

Niedyskursywne sposoby myślenia... Jak je opisać? Czy to w ogóle możliwe? Czy te sposoby plecenia myśli się powtarzają, czy też są egzemplaryczne? Powstaje pytanie: Kiedy właściwie myślimy w sposób niedyskursywny, o czym nie dyskutujemy? – Według mnie, nie dyskutujemy, czyli myślimy w sposób niedyskursywny, wtedy oto, gdy: 1) czegoś się wstydzimy lub coś skrywamy, coś stanowi dla nas tabu i o tym nie rozmawiamy (np. rodzinne sekrety, preferencje seksualne, zbrodnie, gwałty), 2) czegoś – jak gdyby z przyzwyczajenie – nie zauważamy (my, jako grupa ludzi) (np. żargon unijny, wszechobecność telewizji), 3) w coś święcie wierzymy, ale niekoniecznie musimy potrafić przekonać do tego innych (np. objawienie się świętego), 4) coś widzieliśmy, coś słyszeliśmy, coś dostrzegliśmy, ale jeszcze nie umiemy tego nazwać (np. tajemniczy, dziwny dźwięk, duch, UFO itp.), 5) coś składa się na naszą i tylko naszą rzeczywistość, nasze życie (np. rozkład domu), 6) przeżyliśmy coś tylko raz i nie możemy ufać naszej pamięci o tym wydarzeniu (np. wizyta - dajmy na to - w Białym Domu, w kostnicy, na Saharze...), 7) coś wykonujemy rutynowo i bezwiednie, 8) coś nie do końca sobie uświadamiamy i/lub nie umiemy tego nazwać (np. myślenie obrazami, dźwiękami, wrażeniami wonnymi), 9) przeżywamy emocje (a emocje z natury swej są trudne lub wręcz niemożliwe do opisania).

 

W imię czego można powołać taki czy inny gatunek człowieka? Czy gatunek ludzi utalentowanych w określonej dziedzinie nie jest tym, na co społeczeństwo zgodzić się musi, tak jak godzi się na istnienie psów myśliwskich czy psów-przewodników?

 

Zawsze sądziłem, że w sytuacji ekstremalnej objawi mi się Bóg. Tymczasem on najwidoczniej sądzą, że lepiej będzie nie pokazywać mi się; nie ujawniać się i nie mówić do mnie, nie szeptać mi do ucha. Co czuje wobec takiego milczenia morderca i złoczyńca? Co czuje, gdy czyn jego zły, nikczemny nie budzi umarłego, a Bóg udaje, że nie istnieje i nic, ale to nic absolutnie nie robi ani nie karze?

 

Co skrywa muzyka Bacha, jaką osobę twórcy? Co można powiedzieć o Bachu-człowieku na podstawie wyłącznie jego muzyki?

 

Dlaczego kompozytorzy bazują na zdobyczach dawnych mistrzów, miast samemu tworzyć nowe gatunki i formy oraz przede wszystkim nowe instrumenty? Czy to bazowanie na zdobyczach poprzedników jest świadectwem upadku muzyki współczesnej? Czy brak mecenasów sztuki na miarę dawnych papieży wyznacza jej nieunikniony upadek (nie opłaca się zwyczajnie być kompozytorem)?

 

Bach komponował dużo i szybko. Nie miał konkurencji w postaci na przykład muzyków z YouTube. Pisał z założenia jednorazowo wykonywane dzieła okolicznościowe. Dlaczego więc nie tworzył czegoś tak „na szybko” i „na odwal”, dlaczego po prostu nie chałturzył?

 

Czy gdyby Bach żył dzisiaj, to tworzyłby ambient (na przykładzie Sonaty III C-dur BWV 1005)?

 

Jak konkurować z tymi wszystkimi Bachami, Mozartami, Chopinami, Ravelami? Czy ta konkurencja ma w ogóle jakikolwiek sens? Czy też jest z góry skazana na niepowodzenie?

 

Dlaczego muzyka klasyczna jest zimna i wyrafinowana, ambitna, trudna i mało spontaniczna? Dlaczego klasycy, tacy jak Mozart czy Beethoven, nie pisali prostych, wpadających w ucho, sentymentalnych melodyjek popularnych i quasi-popularnych, w rodzaju tych z przełomu XIX i XX wieku?

 

Trapi mnie obecny etap rozwoju muzyki, muzyka w czasach multikulturalizmu, martwi mnie także komercjalizacja sztuki. Przytłacza mnie ilość dzieł z dawnych i obecnych czasów. Boli mnie brak bogatych mecenasów sztuki i obecny niski status społeczny muzyka i grajka. Nie widzę przyszłości przed muzyką współczesną, która jest trudna, ambitna i raczej wykorzystuje instrumentarium klasyczne, a więc w pewnym sensie anachroniczne. Doskwiera brak kryteriów, służących do oceny wartości nowej muzyki, służących do oceny wartości tego czy innego utworu muzycznego, co wiąże się bezpośrednio z brakiem jakichkolwiek kanonów piękna i zasad komponowania. Brakuje mi w muzyce współczesnej wyraźnych kryteriów, służących do oceny tego czy innego dzieła pod względem jego wartości.

 

Muzyka jest częścią cywilizacji duchowej, a nie materialnej i – co za tym idzie – nie jest aż tak użyteczna w oczach dzisiejszego społeczeństwa, jak na przykład astrofizyka czy nanotechnologia. Status społeczny muzyków jest niższy od – dajmy na to – statusu społecznego polityków, naukowców czy biznesmenów. Dzisiaj muzyka znajduje się w wyraźnej defensywie w stosunku do dynamicznie rozwijających się nowych gałęzi nauki i techniki, a jeśli sama rozwija się jako dyscyplina, to tylko dzięki akustyce, elektroakustyce, elektronice, inżynierii dźwięku i inżynierii w ogóle. Muzyka dzisiaj nie zajmuje już umysłów filozofów, tak jak zajmowała dawniej; nie usiłuje naprawić tego świata i w jakiś radykalny sposób go zmienić, przebudować; nie znajduje się już w centrum rewolucji umysłowej – technologicznej, genetycznej, informacyjnej – w głównym nurcie innowacyjności i modernizacji.

 

Brakuje mi tego czegoś, co posiadał i na czym się opierał Bach. Chodzi mi o to, że muzyka współczesna nie posiada w ogóle zasad, na których by można było się oprzeć, a jej strona stylistyczna jest niespójna i często dla mnie nie do przyjęcia. Bardzo dziś brakuje nowych muzycznych instrumentów, o których by można było powiedzieć, że zostały stworzone specjalnie na potrzeby futurystycznej muzyki i że pasują do niej, jak nic innego.

 

Komponowanie jest jak zapisywanie tego, co się usłyszy w magicznym wewnętrznym radiu, czyż nie? Trzeba tylko dostroić się na odpowiednie częstotliwości.

 

Czym jest głębia utworu? Kiedy wiadomo, że kompozytor nie jest zbyt płytki i powierzchowny?

 

Dlaczego muzyka dawnych mistrzów jest aż tak bardzo kunsztowna w porównaniu do tego, co tworzone jest i miksowane obecnie?

 

Mam czasem wrażenie, że ilość dostępnej w Internecie muzyki, filmów i literatury mnie przytłacza. Zapoznaję się z tą sztuką na zasadzie zaliczania co ciekawszych i co ważniejszych pozycji, w myśl założenia: „by coś móc samemu stworzyć, trzeba wpierw się zapoznać z tym, co stworzyli inni”. A ponieważ Internet to istny śmietnik, niepodobna strawić tego wszystkiego, co ów śmietnik oferuje. Zresztą nie chodzi mi wyłącznie o zasoby Internetu, ale o całokształt tego, co ludzie stworzyli, a co potencjalnie może mnie zafascynować i czegoś nauczyć. Wydaje mi się niekiedy, że mnie ten zalew kulturowych dokonań ludzkości całkowicie blokuje, bo: 1) wszystko już było, 2) czasu na tworzenie własnej sztuki jest coraz mniej z uwagi na fakt obcowania ze sztuką cudzą i chęć bycia stale na bieżąco.

 

Co mi daje oglądanie danego gatunku filmowego (film kostiumowo-historyczny, który pokazuje jak gdyby inny świat; swojska komedia lub zimny dramat rosyjski, outsiderski i pełen wolności road movie, rozrywkowy horror młodzieżowy, młodzieżowy film górski lub/i horror górski pełen przygód i fajnych plenerów, młodzieżowe imprezowe komedie, science fiction)?

Kiedy i co najlepiej mi się ogląda? Otóż komedie najlepiej „wchodzą” nocą, podczas relaksowania się, po dniu pracy; horrory i dokumenty o mordercach – nocą i zimą, gdy jestem całkowicie sam; science fiction i road movie – gdy nachodzą mnie myśli i uczucia egzystencjalne, gdy chcę poczuć wolność i przestrzeń świata. Szukam wzorców, klimatów, odniesień do własnego życia (na przykład w kinie mistycznym, w filmie młodzieżowo-hedonistycznym).

 

Co to znaczy, że jakiś film jest filmem klimatycznym? Według mnie, film klimatyczny – jest to twór typowy dla swojego gatunku (na przykład gatunku horroru) albo wprost przeciwnie – na wskroś oryginalny i właśnie nietypowy (na przykład film autorski). Klimat budowany jest zarówno przez to, o czym film opowiada, jak i przez to, w jaki sposób opowieść swą snuje. Twór taki wciąga nas bezgranicznie w swój świat, swoją filmową rzeczywistość.

W ciekawych czasach o niepowtarzalnym, niezwykłym uroku powstają klimatyczne filmy (takie jak te z lat osiemdziesiątych). Te czasy nakładają na dzieło swe kalki i wpływają na jego koloryt.

Klimat kina to również grający w nim aktorzy. To trochę tak jak w życiu: kiedy zmieni się obsada w naszej rodzinie, dziadkowie zejdą z „ziemskiej sceny”, a stare ciotki poumierają i pojawią się nowe, młode ciotki i kuzynki, to zmieni się nasza rzeczywistość, zmieni się film, w którym gramy samych siebie.

Klimat filmowy zależny jest również od magii miejsca. Powstają w związku z tym opozycje: bliski – daleki, swój i obcy. Osobiście do mnie przemawia wszystko to, co jest swojskie (słowiańskie, polskie, rosyjskie, radzieckie, chłopięce, dziecięce), choć z drugiej strony poszukiwałem i poszukuję bezustannie w kinie akurat tego, co jest mi obce i dalekie (kultura zgniłego Zachodu, uduchowiony Orient) lub znajduje się gdzieś w kosmosie (filmy z gatunku science fiction).

A skoro mowa o miejscu, to wypada wspomnieć także i o czasie. Swojskie są zatem czasy, w których się urodziłem i wychowałem, a im dalej w przeszłość (starożytność, średniowiecze) lub w przyszłość, tym robi się bardziej obco. Filmy o czasach bardziej mi współczesnych mogą być tak samo klimatyczne, jak filmy o wiekach średnich, a jedyną różnicę w tym przypadku będzie stanowił ich swojski lub nieswojski wydźwięk. Osobiście podane poniżej pozycje uważam za filmy jak najbardziej klimatyczne: „Obcy – ósmy pasażer Nostromo”, „Leon Zawodowiec”, „Amelia”, „Autostopowicz”, „Droga przez piekło”, „Red Rock West”, „Ukryte pragnienia”, „Morfina”, „Lokis”, „Jeździec bez głowy”, „Rejs”, „Hotel Splendide”, „Butelka na haczyku”, „One Point O”, „Stań przy mnie”, „Na fali”.

Potrzebne wynalazki: metro w kształcie ślimaka i piętrowym układzie linii (tory pod torami) wraz z podziałem na metro szybsze i wolniejsze w zależności od poziomu, czyli danego piętra. Najszybsza byłaby „kolej” znajdująca się najpłycej, najwolniejszą byłaby ta najgłębsza.

 

Potrzebne wynalazki: spowalniacz i przyspieszacz czasu odczuwalnego

 

Czy warto opisywać stany i zjawiska egzemplaryczne, nieskończone bogactwo odczuć własnych, konglomerat barw i wzorów, jakie odnaleźć można w świecie przyrody? Czy jest to w ogóle możliwe za pomocą muzyki i literatury? Czy nie lepiej to życie po prostu przeżywać (niźli je opisywać)?

 

Popękany, nierówny chodnik, spękany asfalt, nierówne szyny tramwajowe, zmoczone przez zimowy deszcz. I jeszcze krzywe zęby ulicy, popsute, cuchnące i brudne. Ta rzeczywistość jamy ustnej, po której chodzę, w której się babram, jest straszna. I to błoto, ci ludzie, i te tłumy, te korki wkoło – wszystko to straszy mnie. Oto świat, który płacze cały i strasznie, strasznie męczy.

 

Wczesnowiosenna wycieczka. Wędrowanie takie wałami wzdłuż Odry. Nagle dociera do mych uszu dźwięk przypominający brum (brumienie), który dobywa się z zamkniętego magazynu. I zaczynają się poszukiwania, przeczesywania zwojów mózgowych. Boże! Ileż to razy popołudniową porą, brodząc w słońcu, natykałem się na jakiś magazyn albo inny zakład, z którego ów brum dochodził? Oznaczał moment uśpienia, niedzielny dzień wspaniały i słoneczny i coś jeszcze, coś, co kojarzyło się z rubieżami wsi lub miasteczka, gdzie ów magazyn się znajdował. Mam z dzieciństwa moc wspomnień związanych właśnie z takim brumem, a wszystkie one są dziwnie tajemnicze.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Bożena Joanna 27.12.2019
    Niesamowity styl i fantazja. Temat niby błahy, bieda i obżarstwo, ale podane wspaniale iście barokowo. Niesamowity opis supermarketu, uprzywilejowanego miejsca tysiąca ludzi. O dźwiękach muzyki też nie zapomniałeś wszak jesteś artystą. Serdecznie pozdrawiam!
  • maciekzolnowski 27.12.2019
    Dzięki, Bożenko! :)
    No to teraz będzie mój odautorski komentarzyk: a fe! Straszne obrzydlistwo, ale eksperyment ciekawy (dawno to napisałem i zdaje się, że nie byłem sobą). Tak że można spokojnie sobie wydrukować. Na papierze toaletowym. Tyle w temacie.
  • maciekzolnowski dwa lata temu
    Skasowałem i wstawiłem. I oto są dzienniki. Zapraszam do lektury. :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania