Poprzednie częściLapidaria (1)

Lapidaria (2)

Spróbuję teraz odtworzyć, a następnie wyliczyć najważniejsze obrazy i migawki, jakie zapamiętałem ze swojego dzieciństwa, spędzonego w latach 80-tych w PRL-u. Będą to wyłącznie skrawki, jakie moja pamięć przechowała przez te wszystkie długie lata 90-te i kolejne (aż do teraz), układające się w następujący zbiór wrażeń i spostrzeżeń: poniemiecka kostka w jakimś małym, zalanym słońcem mieście i topiąca się na tym bruku gałka lodów, mglisty i przefiltrowany obraz jakiegoś starego wideoklipu muzycznego, czechosłowacka bajka, pohádka – któraś z wielu animowanych dobranocek, dyskoteka szkolna, na której rozdawane są tzw. kotyliony (czyli unikatowe znaczki rozdawane na chybił trafił dla potencjalnej przyszłej pary: dla niej i dla niego), drętwe i propagandowe apele szkolne, wata cukrowa i woda sodowa (wraz z syfonem i ze specjalnymi nabojami do nabijania gazu), niedzielne, wiejskie lub małomiasteczkowe, strojnisie, odziane w białe, zwiewne sukieneczki i w delikatne, bieluchne rajstopki...

 

Chcę to opisać. Opisać spróbuję to. Pytanie, czy jest w ogóle możliwe opisanie starej, poniemieckiej architektury, starego domu, jednego, dwóch, trzech, i iluś tam domów – tej całej skomplikowanej, pogmatwanej, poszatkowanej, piętrzącej się kaskadami, wertykalnie i horyzontalnie, ornamentalnej zabudowy. Zabudowy i nie tylko. I jeszcze wrażeń i impulsów, wszystkich, jakim podlegam, gdy spoglądam na wyblakłe, szare, a jednak słońcem rozświetlone, takie zagrzane – istne grzanki! – żywe fotografie, fotografie lub wspomnienia opisywanych tu, kulturowymi zwanych walorów (śląskich skarbów). Na fotografie i na obiekty istniejące nadal w „realu”, w świecie rzeczywistym; rzeczywiście istniejące, ale w jakiś taki nie-fizyczny, pozamaterialny sposób, jak gdyby zrobione były – te obiekty, sfotografowane czy zapamiętane i „zapodane” przez kino pamięci, i te domy, i te skupiska domów, kościołów, ulic i wiaduktów, i tak dalej – z mgieł i cieni, z szarości i impresjonistycznej światłoczułości, z masła, z wody, z mleka, ze śmietanki, z dżemu, z kremu, z mchu, z nici pajęczej, z kurzu, z pyłu, z oddechów nieistniejących, bo nieżyjących już, osób: dawnych domowników, lokatorów, mieszkańców, obywateli, burżuazji dawnej, dawnych rolników i panów... kiedyś tam sobie spokojnie żyjących i Boga chwalących – ludzi i ludzkich sekretów przez tych ludzi zabranych, do grobu zabranych. Widzę – nieopodal tych domów poniemieckich – dorodne sady wypielęgnowane i wypracowane dzięki pracy od dawna nieistniejących ludzi, sady karmiące beztroskie, umorusane jagodami i miodem, takie jakby „jagodo-miodowo-kleiste”, niemieckie dzieci, które już dojrzały zapewne, z całą pewnością, w związku z powagą narratora, na bank! dojrzały do dorosłości. Do starości. I potem także do śmierci dojrzały. Są te dzieci tak samo anonimowe, jak anonimowi są ich ojcowie i dziadowie, jak anonimowe są losy pojedynczego owocu z danego drzewa z danego roku i z danego zbioru. Wiem nic o nich i nic, wiem co mówię, nic nie wiem o owocach z drzew ze starych poniemieckich albumów. Czy są smaczne, czy soczyste, czy słodkie? Kto je jadł, kiedy jadł i czy w ogóle, w ogóle jadł. Widzę namiastkę bytu, ślady dawnego życia, istnienia widzę ślady dawnego i czuję, czuję (tak, jakby istniało nieistniejące i istniejące nie istniało). Widzę stare wydania nutowe, mistrzowskie edycje, książki stare widzę, stare przedmioty codziennego użytku i zbytku: stare obrazy, stare fontanny, stare marmury, stare posągi, elementy starych zdobień w kształcie winorośli uwikłanych w inną winorośl i inne rośliny, i w słoneczne promienie, w słońce. Słońca nie widzę. Rośliny widzę chyba również, inne widzę – drzewiaste, krzewiaste, duże, małe, większe, mniejsze – na tle winogron. Widzę i czuję. Czuję też. Dotykiem czuję, nie tylko wzrokiem, ale i dłońmi. To takie moje odczuwanie poprzez dotyk. Widzę oczyma malarza i zwykłym, tym zwykłym spojrzeniem, tym sobie najzwyklejszym zerkaniem, spozieraniem, mechanicznie namacalnym widzę poniemiecką rampę, kolejową stacyjkę, stacyjki obdarty mur, ceglany, a wzdłuż muru – sznur widzę drzew, lip, i nawet trochę je czuję, w nosie, te lipy, te poniemiecki, jak pachną i kwitną. Jakie to wszystko, wszystko stare! A jakie jare!... Co to w ogóle znaczy, się pytam, „poniemieckie”? Poniemieckie – jest „to! poniemieckie!”, jest poniemieckie klasyczne piękno, taki tamtejszy ordnung; „jest?” – nie!, „są”; są przestrzelone słońcem, sfotografowane uśmiechy dzieci, tzn. dzieci są niemieckie, a fotografie są poniemieckie; arcydzieła są, bywają, często się trafiają poniemieckiej sztuki dekoratorskiej i rzemieślniczej arcydzieła czy opusy, są klimaty małomiasteczkowe, minione, przeszłe, niewyraźne, zamglone, patyną starości przykryte, poniemieckie są (mogą być) klimaty ruin spowitych mgłą tajemnicy i niedookreślenia, niedopowiedzenia. I to właśnie. Niedopowiedzenia! Tego właśnie nie napiszemy, nie uda się tego zamknąć w klatce utkanej ze słów i zdań, i zdań i słów, splecionej z akapitów, rozdziałów i tomów. Oto są tylko szczątkowe elementy, elektrony jakby, bez swych atomów cząstki, naturalnego swego kontekstu pozbawione, swego mikroświata, swego wiązania elektronowego, bezkontekstowe skrawki rzeczywistości zapamiętane. Są oto... Oto je zapamiętałem, gdy byłem mały, mały bardzo, a nawet jeszcze bardziej; jak: mały byłem i młody, i jednak nie aż tak młody, bym nie mógł zdać sobie sprawy z treści zapamiętywanych, z treściwości swego zapamiętania... I choć młody byłem, zapamiętałem tyle aż, aż tyle: porcelanową rybę, kufer z lalkami na stryszku, monumentalne lustro zdobione (którego rozbicie 7 lat nieszczęść mogłoby na mnie sprowadzić, gdybym je stłukł – ale nie stłukłem, i na szczęście!, na szczęście!), ozdobną pozytywkę z wizerunkiem tajemniczej, wręcz podejrzanie tajemniczej dziewczynki, malinki zgrabnej i ładnej, przyciężkawą szafę dębową, rośliny wokół domu (maciejkę, pokrzywy, porzeczki, agrest, czereśnie – czereśnie jako sad, i czereśnie jako czereśniową ścieżkę, drogę). Także bez ślicznie zapamiętałem kwitnący i mnóstwo polnych kwitków, na wieńce plecione. I rój owadów – pszczółek i mrówek, które uwielbiałem obserwować w dzieciństwie – też mi rój wleciał na seans, do kina pamięci, do pamięci mej i do łba mi wszedł. To właśnie! Do łba.

 

To chyba było na Głogóweckim rynku… To tam ją ujrzały me oczy pacholęce, wypatrujące detali, drobin, które się ma pod nogami, wszelkich okruszków tego, intrygującego i wyolbrzymionego, dziecięcego świata. A pamiętam to, jak dziś, jak na jej widok – na widok zgubionej przez kogoś niechcący, topiącej się w słońcu, gałeczki lodów, niczym telluryczna lizawka, niczym ssana właśnie przez Ziemię „pipocha” – pienił się spocony, wkurzony strasznie, małomiasteczkowy bruk, ułożony jeszcze za Niemców.

 

Kompostownik komunalny – w kształcie wielkiej, murowanej wanny na dziesięć osób, do której leje się powietrze z, na wpół zdziczałych, sadów i ogrodów... Czuło się tam zapach gnijących jabłuszek, usychającego kopru; kiszącego się na grządce, niczym na solarnej patelni, „ogórasa”: Pallasa, Echiona czy innego Toasa z rodu Gigantów...

 

Rano moja pościel, zdjęta z łóżka i wystawiona przez babcię na świeże powietrze, zażywała słonecznych kąpieli, pod wpływem których, niczym apetyczna bylina, pączkowała, puszyła się i bujniała..., no i, w końcu, zakwitała wszystkimi stopniami połysku, całymi menzurami grubych płatów bieli – bieli, którą by można było spokojnie kroić, a następnie sprzedawać „na kilogramy”.

 

Torowisko kolejowe kojarzy mi się z XIX-tym wiekiem, z rampą kolejową w Racławicach oraz z Niemcami-przesiedleńcami. Czasem nie jest, a czasem jest to miejsce peryferyjne, błahe, ukryte przed oczami gapiów, niereprezentacyjne, które nie znajduje się ani przy rynku, ani przy głównym deptaku miasta. Czasem jest to miejsce obskurne, czymś zasmarkane, smętne takie jakieś i w ogóle beznadziejne i bezsensu. Na torowisku tym przez chwilę tylko panuje hałas – przez chwilę, bo przeważnie jest tu cicho i spokojnie. Pozostawiona samej sobie infrastruktura ta dziczeje, a do jej kolonizatorów, obok ciszy, należą przede wszystkim licznie występujące chwasty oraz stare, puste butelki po piwie, winie i wódce. Torowisko kolejowe – to właśnie takie moje miejsce, pełne złotawej rdzy i łuszczącej się od nadmiaru słońca farby.

 

Jak trudno jest zatrzymać te okruchy najpiękniejszych i najjaśniejszych dań ze stołu życia, i sprawić, by ułożyły się w jakąś oszałamiającą ingrediencję wiecznego trwania. Można przejrzeć stare, rodzinne albumy ze zdjęciami, odkurzyć piękne wspomnienia i nasycić nimi teraźniejszość. Niech melodie z dawnych lat zabrzmią ponownie i – niesione na skrzydłach fermaty – wybrzmią urodzajem (pra)słowiańskiej magii; niechaj pozwolą przeżyć to nasze wątłe życie raz i jeszcze dwa razy. Niechaj zabrzmią, a wysłuchane – pozwolą swoim fanom wyrwać się z lejców czasu, manifestującego się poprzez bezczelne tykanie zegarów z kukułką i pianie schamiałych, krewkich kogutów. Pragnąłbym z całego serca zachować kwintesencję smaku, zapachu i koloru utraconych lat; lat, które mi bezpowrotnie przez sito przeleciały, wraz ze złotem, gdym daremnie poszukiwał żyły modernizmu / pozytywizmu w uczonych księgach i w wielkich miastach. Stworzyć rad bym alembik do produkcji marzeń, wspomnień i majaków; zagęścić w esencję radosne rymy przeszłości; zogniskować w oszałamiającą światłość, jak w soczewce, każdą pojedynczą tęczę nad Racławicami; wyizolować i na wieki zachować klarowne efemerydy, duszy incytatory, mego jestestwa skrzydła, człowieczeństwa mego podwaliny. Podsycić języki ognistych zmysłów, obudzić prastare duchy i chochliki! Ocknąć się z letargu codzienności i, może ze sto razy jeszcze, odbębnić repryzę! – pędzą me myśli ku temu właśnie.

 

Jadąc razu pewnego rowerem z Górek do Skoczowa, zastanawiał się nad wielością dróg i dróżek łączących obie te miejscowości. Czy była ta wielość cechą wyłącznie Śląska? – pytał samego siebie. – Czy też może spotkał się z podobną organizacją terenów zielonych, podobnie chaotyczną zabudową oraz podobnie gęstą siecią dróg jeszcze gdzie indziej na terenie Polski?

W dzieciństwie, w latach 80-tych, mieszkał na wsi na południu Opolszczyzny, gdzie dominowała zabudowa zwarta, często wręcz centryczna, a więc np. poniemieckie budynki „układały się” w coraz to większe okręgi, skupione wokół jakiegoś kościoła lub rynku. A przez to rozmieszczenie dróg i domów – rozmieszczenie takie a nie inne – wszędzie było blisko... I tak np., w prowincjonalnych Racławicach można było wybrać się na zakupy do najbliższego sklepu, odstać swoje w kolejce, zrobić sprawunki i po 50. minutach wrócić tą samą lub alternatywną trasą do domu. Można też było wybrać się pieszo do podstawówki i przy okazji na ogórki kwaszone z beki, do nabycia – w sklepie „U prywaciarza”. Wszędzie było blisko i wszystko było proste. Po świąteczne wypieki szło się do cioci Cupałowej, która mieszkała w ceglanym domu kolejowym w górnej, niezalewowej, bardziej reprezentacyjnej części miejscowości. Regularnie w każdą niedzielę chadzało się do pobliskiego kościoła na sumę „na jedenastą”. Był z tym związany cały rytuał prasowania białych koszul i czarnych marynarek, pucowania butów i obfitego perfumowania się. A wszystko to odbywało się przy dźwiękach podśpiewującego sobie, podczas golenia i porannej toalety, dziadka... A czasem nawet, jeszcze lepiej, to kościół przychodził do nas lub do sąsiadów, bo albo odbywała się właśnie jakaś procesja uliczkami wsi, w tym i ul. Ogrodową, przy której mieszkałem, albo też obraz święty przenoszony był od domu do domu w cyklu „24 godziny na dom”, albo z kolei – to ksiądz z samym Panem Jezusem przychodził zaśpiewać z nami „Wśród nocnej ciszy”, a z racji kolędy, robił to bardzo chętnie... No i jeździło się pociągiem raz, może dwa razy w tygodniu na zakupy do „dużego miasta”, w tym przypadku – do dwudziesto-parotysięcznego Prudnika. Codziennie, w dni powszednie, po gminie kursował szkolny autobus, dowożąc okoliczne dzieci do szkoły „zbiorczej”. Starszy pan, o ciekawym nazwisku Lankamer, kursował od czasu do czasu rowerem, przywożąc mojej babci – jak on to mawiał – „pyszne jabluszka”. Dwa razy w tygodniu, niedaleko, bo w Głubczycach, odbywały się indywidualne lekcje gry na skrzypcach, więc tam jeździłem, na te lekcje. Po drodze mijałem stacyjkę Głubczyce Las, której już nie ma, nie istnieje, zresztą tak jak i nie istnieje cała ta linia kolejowa. A wtedy, gdy ją mijałem, z rozrzewnieniem zapytywałem, kiedy w końcu wybierzemy się na jakieś grzyby, zamiast do szkoły muzycznej. Chadzało się czasem parę kroków do lasu po zioła, pokrzywy i po ślimaki winniczki, którym ja osobiście urządzałem zawody prędkości, wypuszczając je wszystkie jednocześnie u siebie w ogródku. Szło się nie więcej, jak kilometr nad rzekę zagubioną pośród pól... gdzieś między wsią a lasem, niebem a swojskim Edenem, by się w niej wykąpać latem i złowić parkę raków. W czerwcu szło się na pola i pagórki, gdzie przy drogach rosły, jeszcze „za Niemców” posadzone, czereśnie. Smakowite owoce były więc na wyciągnięcie ręki. Słowem wszędzie było blisko i wszystko było łatwe i proste.

Dwadzieścia lat później zamieszkał w miejscowości nadmorskiej, gdzie istniały w zasadzie trzy kierunki „wschód, zachód i południe”, bo północ istniała tylko dla morza, dla ryb i dla rybaków. A wszelkie drogi i ścieżki układały się w równoleżniki i biegły – albo dalej, albo bliżej, ale zawsze – wzdłuż linii brzegowej Bałtyku.

A ostatnio zamieszkał w pobliżu gór na Śląsku Cieszyńskim. Miał więc w swej głowie "skalę" i mógł porównywać ze sobą: tak sposoby organizacji przestrzeni, jak i jej wielkość. I teraz odczuł, że dzięki górom, ich nieregularnemu kształtowi grzbietów i dolin, zwiększa się owa przestrzeń, po której można wędrować, gdyż idzie się zawsze nie tylko do przodu, ale i jednocześnie w dół czy w górę, zgodnie z kształtem zbocza. Ta refleksja, to odczucie było spotęgowane przez kilka istotnych faktów: po pierwsze, przez sam fakt wielości i gęstości dróg. Na Śląsku już tak jest – być może wynika to z czystego wygodnictwa – że punkt A z punktem B w przestrzeni łączy się za pomocą pięciu, dziesięciu czy nawet piętnastu szlaków, choć przecież spokojnie wystarczyłoby jedno, ale dobre połączenie. Po drugie, przez fakt spoglądania na otoczenie przez pryzmat takiej czy innej atrakcji turystycznej, a to w postaci Baraniej Góry, a to w postaci Wisełki Czarnej, a to znowu w postaci pasma Skrzycznego, a jak wiadomo samo istnienie celu pozornie, ale tylko pozornie, dystans doń zmniejsza. I wtedy: myśli się zawsze o owym celu, pomijając wszystko to, co znajduje się po drodze; jest to efekt psychologiczny takiego mentalnego pojmowania przestrzeni i krajobrazu. A potem człowiek idzie i idzie…, i sobie mówi: „cholery!, gdzie jest ta Barania Góra?”. To subiektywne odczucie przestrzeni potęguje także i – po trzecie – roślinność, która maskuje swe otoczenie, tworząc intymną, najczęściej leśną, otulinę wokół drogi, zagrody lub strumyka i mnoży – osłonięte od wiatru i deszczu – zamknięte w sobie quasi-światy. Ta otulina z zieleńców, rzadka w ciągu zimy, lecz gęsta w trakcie lata, potęguje wrażenie magii oraz głębi; i zawsze wydaje się, że za kurtyną niewiedzy, za parawanem z kwiatków i listków, jest jakiś inny, być może lepszy świat, świat, którego nie można i nie chce się nawet odczarować... Od wieków Śląsk Cieszyński łączył w sobie pod jedną nazwą: góry z przedgórzami; lasy z polami; obszary zabudowane z niezabudowanymi; a wielość i różnorakość krajobrazów skupionych była pod tą jedną nazwą w myśl zasady: „w jedności siła” oraz moc – a w tym wypadku – także i piękno.

Następne częściLapidaria i Dettlebach

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • Freya 05.02.2017
    "zachować klarowne efemerady," - efemerydy
    Ten tekst; nie jest powiązany jako kontynuacja poprzedniego, jednak znajduje się w nim część treści z tamtego opka.
    Zamieściłeś w cudzysłowiu pokaźną partię treści z linkiem do jakiegoś bloga; "Detale Tożsamości" - o co kaman? Pzdr ;)
  • maciekzolnowski 05.02.2017
    Dzięki, Freya. No, faktycznie; zamieściłem cytat z "Detali Tożsamości", trochę podrasowany, poprawiony, poprzerabiany... Nie mogłem się powstrzymać, by ten tekst przywołać właśnie a propos kwestii wspomnień z lat 80-tych oraz pamiątek, jakie pozostawili nam niemieccy wysiedleńcy.
  • maciekzolnowski 05.02.2017
    Starałem się zrobić coś w rodzaju kompilacji, monografii, poświęconej konkretnie temu zagadnieniu, tej kwestii. Tematu nie wyczerpałem; a zatem będę od czasu do czasu sięgał do pamięci i do swych notatek, i dopisywał dalsze ciągi...
    Może powinienem dać tylko linka do teksu, który przecież nie jest mój (chodzi oczywiście o te "Detale Tożsamości").
  • Freya 05.02.2017
    Chyba nie ma w tym żadnego przegięcia, tylko że ten cytat, praktycznie, przytłoczył walory twojej własnej twórczości. :)
  • maciekzolnowski 05.02.2017
    Nic nie szkodzi! :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania