Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 23

Z cyklu: „Wierzenia Ilteris – czyli kto patronem czego”.

 

Na terenie Jokivaru, prócz wiary w Matkę Światła Imaltis, całkiem dobrze miał się kult jej syna Murkira, który według legend wypoczywał pośród nabrzeżnych lasów, lecząc rany odniesione w krwawej walce z Ojcem. Okaleczony oddał się wówczas pod opiekę siostrze, wcieleniu wieczności, Pierwszej zieleni Syliren, opiekunce wszystkich borów i puszcz na terenie całego kontynentu.

W trakcie wiekowej rekonwalescencji, herold gniewnej czerwieni wysycał ziemię swoją obecnością. Płonąca żądzą zemsty i pierwotnej wściekłości moc wsiąkała w grunt i topiła skały głęboko pod ziemią, tworząc jeziora szkarłatnej magmy. Wieki później potencjał tego boskiego żaru odkryli i wykorzystali osadnicy: kowale i rzemieślnicy – późniejszy zakon Żelaznej Kuźni, a boski płomień po dziś dzień napędza piece magicznych pracowni płatnerskich.

Dzięki tej legendzie Murkir został patronem jokivarskich Kowali i ogólnie całego tego fachu – ale nie tylko. Bermeńska arystokracja nazywana Mencerami od słynnego Mencera Wysokiego, również lubowała się w gwałtownym i gniewnym bogu ognia, któremu nader często nadawano pieczę nad mniejszym lub większym mordobiciem. Ponoć to właśnie ten pierwotny gniew Pierwszego uczynił z nadbrzeżnych dziarski i buńczuczny naród.

 

***

 

Narada

 

Podczas gdy Milena Karevis czekała na osąd w Telmonton, w sercu Sungardu ważyły się losy Cesarstwa, a siła władzy Wilfreda miała zostać poddana próbie, czego on zupełnie nie był świadom. Cała najwyższa rada wraz z gubernatorem Bermet – który z całego serca nienawidził tego urzędowego tytułu – zebrała się w stolicy, gotowa formalnie zarządzić mobilizację wojskową i debatować nad ryzykiem oraz potencjalnymi skutkami wojny ze zbuntowaną północą.

Pomimo wszelkich starań Felixa, Borys wychylił o kilka kufli za dużo, a brak żony w pobliżu jeszcze bardziej pobudzał jego jokivarskie, hulaszcze instynkty. Książe obawiał się, że stratedzy i mistrzowie zakonni nie zechcą obradować z czołowym gościem w stanie butnego upojenia.

Samunder senior, przezywany słusznie Niedźwiedziem, był ważniejszą osobą w hierarchii władzy, niż wskazywałby jego oficjalny tytuł barona i urząd gubernatora Bermet. Jako zarządca stolicy Jokivaru władał on największym regionem w całym Sungardzie i w praktyce miał sporą autonomię. Jednak to nie tytuł, a historia jego rodu wraz ze wszystkimi konotacjami z cesarską dynastią Taresów, plasowała go na drugim miejscu po imperatorze. Na dodatek umowa z Fredrykiem, który w zamian za potężne wsparcie w bitwie pod Hajmar obiecał Borysowi swoją starszą córkę za żonę, jeszcze bardziej wzmocniła pozycję ambitnego wielkoluda.

Wyrazów poparcia w walce o władzę nie szczędził Samunderowi również zakon Żelaznej Kuźni, który od początku nie należał do frakcji przychylnych liberalnej polityce młodego cesarza. Wyżsi rangą Kowale – na czele z Wielkim Mistrzem – z chęcią widzieliby porywczego Borysa na tronie. Sam zakon zbił majątek na wytwarzaniu zarówno zwyklej, jak i magicznej broni, a kiedyż to interes zbrojeniowy nie kwitnie lepiej, jak nie podczas wojny. Na nieszczęście dla przyzwyczajonych do bogactwa i prestiżu zakonnych młociarzy zapowiedzi Wilfreda mówiące o pokoju i stabilizacji nie okazały się słowami rzucanymi na wiatr, a pokój z Lemachami i konszachty z Belantres w znacznym stopniu uspokoiły granice na południu i wschodzie. Osłabienie zakonnych finansów nie wieszczyło świetlanej przyszłości, a w przypadku otwartego poparcia Borysa dla rządów Wilfreda dostojnicy Żelaznej Kuźni musieliby się pogodzić z tym faktem na dobre.

Oczywiście bogaci nigdy nie żegnają się z zyskami polubownie i ochoczo najmują ludzi, którzy mają ludzi, którzy znają ludzi… W skrócie głęboka sakiewka i siatka wywiadowcza działająca poza jurysdykcją cesarza skutecznie dbała o interesy jokivarskich Kowali, a oficjalny przedstawiciel Wielkiego Mistrza stanowił jedynie zwieńczenie cienkiej łodyżki z pięknym kwiatkiem na wierzchu i masywnym, rozbudowanym systemem korzeniowym drążącym w podziemiu. Rolę tej zdobnej róży zakonu od lat piastował ambasador Galard Wijert, który karierę rozpoczął jeszcze u boku Cesarza Fredryka i kontynuował ją pod rządami jego syna. Spokojne usposobienie i znajomość oruńskiej śmietanki towarzyskiej czyniła z niego idealny łącznik pomiędzy próżnym, żądnym bogactw Troderestem von Karmanem a młodym, pełnym zapału Cesarzem napędzanym wizjami stabilnego rozwoju gospodarczego i przeobrażenia Sungardu z wygłodniałego drapieżnika w potężnego ekonomicznie giganta.

Pomimo iż Galard pochodził z Jokivaru, a w jego żyłach płynęła gorąca krew nadbrzeżnych, to lata służby dyplomatycznej bez miecza w ręku przytępiły jego zmysły wojenne, zaś przepiękna żona, Oruunka Wilja i córeczka Hatamon, na stałe związały go ze stolicą. Łatwo można się domyślić, iż jakiekolwiek konflikty pomiędzy Stolicą a Bermet nie były mu na rękę – raz już zmuszono go do ucieczki z Oruun, gdy Borysowi odmówiono prawa do ręki księżniczki Tijanor, a ten wściekły zerwał koalicję. Wijert nie chciał tego powtarzać, tym bardziej z córeczką.

Tegoż wieczoru, kiedy miało się odbyć formalne ogłoszenie mobilizacji wojsk, Wijert, spośród wszystkich ambasadorów, denerwował się najbardziej. Miał świadomość narastającej niechęci swojego zakonu do Wilfreda, a postawienie magów na równi ze świątynią, nawet on, uznawał za bluźnierstwo. Jego niepokój podsycało spóźnienie Borysa; całe szczęście po chwili wyczekiwania zza uchylonych wrót dobiegł donośny ryk władcy Bermet przeplatany nieskutecznymi próbami uciszenia jego rozjuszonej osoby.

Gdy obaj Samunderowie przekroczyli próg, Niedźwiedź, dzierżąc pokal w masywnym łapsku niczym trofeum z jakiegoś podłego zwierza, z ledwością zdołał zlokalizować miejsce zgromadzenia pośród niestabilnych ścian i figlarnej, ruchomej podłogi.

Wystarczyło jedno spojrzenie na władcę nadbrzeżnych, by przydomek "Niedźwiedzia" przestał wydawać się przesadzony: odziany w pancerz z anakondziej skóry, zarośnięty, rudy olbrzym wzbudzał respekt, natomiast delikatnej postury Felix szedł po prawicy ojca nieco spłoszony i zalękniony, jak stąpające niepewnie młode u boku masywnego wulfira.

– Co się tak gapicie, jakbyście mnie pierwszy raz na ślepia widzieli? – warknął Borys w stronę zgromadzonych, wybałuszając przekrwione oczy.

Salę wypełniła octowa woń trawionego alkoholu.

W tym momencie wszyscy zawezwani na naradę porzucili wszelką nadzieje na to, iż odbędzie się ona w spokoju. Sir Galard znał starego Samundera najlepiej ze wszystkich zgromadzonych i poczuł się zobowiązany, żeby wyjść mu naprzeciw:

– Borys, stary dziku! Witaj! – wykrzyczał, rozpościerając szeroko ramiona; nie miał szans na objęcie Jokivarczyka.

– A niech mnie łosie rżną, Galard! – Borys ujął zakonnika w stalowy uścisk z siłą godną potężnego kowalskiego imadła. – Spasłeś się! – skomentował Niedźwiedź, spoglądając na opiętą kamizelkę przyjaciela. – Żonka chyba nieźle ci gotuje, co? Ha! – parsknął i uderzył Galarda w ramię tak mocno, że mencer aż zachwiał się na nogach.

– Tak, to prawda – przytaknął Galard nieco zmieszany, podczas gdy Borys opróżnił zawartość kufla, obwieszczając przyjęcie się trunku głośnym beknięciem.

– Chodź, napijmy się! – zaprosił ambasadora Kowali do stołu, nie bacząc na fakt, że są na obradach, a nie na jakiejś uczcie.

– Ojcze, chyba już starczy – upomniał go po raz kolejny Felix.

– Nie psiocz jak stara baba! Sam gorzałą śmierdzisz od rana! – obsobaczył syna, nawiązując do zapachu spirytusu, który wyczuł od niego podczas powitania.

Tłumaczenia księcia o asyście przy operacji zdawały się nie docierać do ojca – a może dotarły i utonęły w piwie?

– Gubernatorze Samunder! – W sali rozbrzmiał poważny, basowy głos, cecha rozpoznawcza stratega Klausa Fermona, czołowego doradcy w kwestii inżynierii i rozbudowy aglomeracji miejskich zarówno w stolicy, jak i na terenie całego cesarstwa. – Dosyć tego fermentu. Sprawa, w której się tu zebraliśmy, jest nader poważna! – Strateg zbeształ Niedźwiedzia, wywołując falę uznania w oczach reszty oficjeli, ale on mógł sobie na to pozwolić, nie ryzykując utraty trzonowców.

Fermon był współtwórcą planów i głównym architektem murów obronnych w Bermet, które to obwarowania sprawdziły się podczas ataku dzikich plemion z mokradeł Ilgaszet. W gruncie rzeczy to uratowały oddziały Borysa i samego Niedźwiedzia przed wycięciem w pień, gdy okrążeni Jokivarczycy oczekiwali na odsiecz z głębi kraju. Takie zasługi wymuszały szacunek nawet u Samundera.

– Gubernatorze, powiadasz… Phy! – parsknął Borys i zajął miejsce przy stole narad, a przywołany serwi podał schłodzony piwnicznym klimatem trunek. Niedźwiedź uważał ten oficjalny tytuł urzędowy za uwłaczający, ale w cesarstwie nie było miejsca na króla obok Cesarza. – Dobra, gadajcie, zanim zacznie mnie suszyć – warknął z grymasem, a Felix posłał Klausowi spojrzenie z wyrysowanym „dziękuję”.

– Dostojni panowie! – rozpoczął Ryhter Grewon, strateg odpowiedzialny za zaopatrzenie armii i logistykę zasobów. – Jak wszyscy zapewne wiecie, Cesarz opuścił stolicę z niewielką armią u swego boku, aby stawić czoła potencjalnym buntownikom z północy, o których poczynaniach zameldował zacny sir Hektor Eldenfist. Posłaniec niosący wieści od miłościwie nam panującego jeszcze nie przybył, zatem musimy działać poniekąd trochę po omacku. Niemniej jednak Imperator Wilfred IV wydał wyraźny rozkaz pełnej mobilizacji na wypadek wojny. Co za tym idzie….

– Ja wam powiem, co za tym idzie! – przerwał mu Borys, waląc pięścią w wiekowy blat wyłożony mapą i obstawiony drewnianymi figurkami oraz makietami. Większość ruchomych pionków padła od wstrząsu i potoczyła się chaotycznie po garbowanej skórze.

– Jeszcze nie skończyłem, baronie – upominał go Ryhter, poirytowany zaczepną postawą Jokiwarczyka, jednak nie odważył się sięgnąć po tytuł gubernatora; wybrał mniej drażniący tytuł szlachecki.

– Powiem, co o tym myślę, zanim mnie łeb rozboli od tego waszego bełkotu… – wysapał stary Samunder. Niedźwiedź wyraźnie nie odpuszczał i, aby uniknąć burdy, dostojnicy pozwolili mu kontynuować, przy czym słowo „pozwolili” było dyplomatycznym odpowiednikiem stwierdzenia „byli zmuszeni”. To drugie bardziej oddawało faktyczny stan rzeczy.

– Nasz umiłowany, dobry, tolerancyjny Cesarz… – kontynuował z wyraźną drwiną Niedźwiedź, gestykulując teatralnie zwalistym łapskiem – Ten sam, który brzydzi się wojną i przemocą, zabrał cały garnizon ze stolicy, żeby walczyć z kilkoma buntownikami.

– To nie tak, ojcze – wtrącił się Felix, próbując bronić Wilfreda.

– Nie przeszkadzaj! Teraz ja mówię – zganił go Borys. Majestat ojca wygrał; książę przełknął słowa. – Bzdura, mówię wam! – wrzasnął Niedźwiedź, omiatając salę opętańczym spojrzeniem. Jego czerwone, przekrwione oczy wywoływały nieprzyjemne poczucie zagrożenia.

– Więc mów: co mylisz, władco Jokivaru?! – wybrzmiał głos, dotąd niesłyszany na tej naradzie.

– O! I to mi się podoba – oświadczył Borys na dźwięk słowa „władca”. Wyraźnie lepiej mu ono leżało niż tytuł barona czy stanowisko jakiegoś tam gubernatora. – Szkoda ozór strzępić; sami wiecie, kto za tym stoi, kiedy facetowi odwala.

Kilka stłumionych pogłosów śmiechu zdawało się potwierdzać to założenie.

– Gubernatorze Samunder! Proszę zważać na słowa, wszakże mówi waszmość o Cesarzu – upomniał go inżynier Klaus Fermon.

– Cesarz nie Cesarz, fiuta ma jak każdy facet i za pizdą we wnyki wlezie, byleby mu dziewka nóg rozchyliła.

– Zakończmy na dziś, panowie – narzucił Galard, widząc, że sytuacja się zaognia. Jako ten, który cieszył się zaufaniem Borysa, postanowił interweniować i nie pozwolić, aby pijackie wybryki zaszły za daleko. – Niedźwiedź z Bermet trochę przedobrzył z Oruńskim słodem, ha! – zaśmiał się i poklepał Borysa po ramieniu. – Chodź, przyjacielu, wrócimy do tej rozmowy kiedy alkohol nieco odparuje.

– Jeszcze nie skończyłem, Galard – warknął Borys. – Posłuchajcie mnie raz, a dobrze. – Zmierzył Klausa morderczym spojrzeniem, wskazując stratega grubym paluchem. – Ja synów i córek Jokivaru nie poślę na śmierć, żeby Cesarz magiczną sukę ratował!

– Dosyć! – wrzasnął Rychter i uderzył o stół buławą. – Nie będziemy tak obradować! Spotkamy się jutro rano. Proszę zachować jasność umysłu, Gubernatorze – zaakcentował zaczepnie. – Posiedzenie uważam za zamknięte.

Borys stłumił atak wściekłości: zdał sobie sprawę, że stanowczo przesadził, a ostre słowa nie przemawiają do miejscowych możnowładców tak, jak do mencerów na dworze w Bermet.

– Niech ci będzie – burknął stary Samunder, a Felix wyraźnie odetchnął z ulgą; oddalająca się wizja stołu lecącego w kierunku dostojników przyniosła chwilową ulgę.

Niedźwiedź wyszedł z obrad, trzaskając wrotami z takim impetem, iż z sufitu posypał się pył rozkruszonej, leciwej zaprawy.

– Współczuję, książę – oznajmił Rychter, poklepując Felixa po ramieniu. Książę drgnął nerwowo: jego zmysły nadal tkwiły w gotowości do obrony i uników przed pędzącymi elementami wystroju komnaty.

– Nie jest taki zły, tylko porywczy – skomentował książę; młodzieniec będący kompletnym przeciwieństwem swojego ojca: wykształcony, elokwentny, inteligentny i zaprawiony w dyplomacji. To w nim zarówno Wilfred, jak i większość strategów upatrywała przyszłości Jokivaru, jako cywilizacyjnej perełki w koronie Sungardu.

Gdy wokoło toczyły się ożywione dyskusje, Felix zauważył mężczyznę wymykającego się z sali. Odniósł wrażenie, że nieznajomy podąża za jego ojcem, i już chciał za nim ruszyć, ale przechwycił go Sir Galard Wijert.

– No, chłopcze… Nie mieliśmy okazji się spotkać, a wyrosłeś jak zdrowy dąb! Opowiadaj, co słychać w moim ukochanym Bermet? Bywasz tam częściej niż ja.

Książe stwierdził, że da ojcu ochłonąć i podjął pogawędkę ze starszym o dwadzieścia wiosen Wijertem.

– Niewiele się tam zmieniło, Galardzie: wataha bogatych troglodytów pije na umór i podrywa dziewki, które się do nich wdzięczą, węsząc okazję na łatwe życie – podsumował Felix, trafnie opisując Jokivarską arystokrację, której towarzystwa szczerze nie znosił.

Tymczasem mocno wzburzony i już lekko skacowany Borys przyspieszył kroku w drodze do komnaty tronowej, gdzie na pobocznych stołach wystawiano antałki z lekkim winem i beczułki z miejscowym piwem: drobny gest, aby umilić czas czekającym na audiencję.

Serwi schodzili mu z drogi, jakby uciekali przed pędzącą lawiną. Samunder dopadł do piwa jak drapieżnik do ofiary. Najwyraźniej niewiele sobie robił z tego, co przed chwilą zaszło, a tym bardziej nie miał zamiaru zachować zaleconej trzeźwości.

– Gubernator, kurwa żeż jego mać! – warknął pod nosem, ocierając strzelisty wąs. – Ja wam dam Gubernatora, kundle szczurożerne, tylko nogę w Jokivarze który postawi! – wyklinał strategów, próbując odbezpieczyć baryłkę z telmiańskim Złotym Słodem.

– Psia… mać! Baski…sowe draństwo! – przeklinał i czkał na przemian, walcząc bezskutecznie z fikuśną zawleczką, która nie była niczym nadzwyczajnym, ale okazała się zbyt filigranowa na ogromne dłonie Samundera.

– Co za sadysta tę machinę tortur w tym zamontował!

– Wasza wysokość pozwoli – wypowiedział mężczyzna, który pojawił się znikąd i bez trudu zwolnił zawartość beczułki do naszykowanego kufla.

– Poznaję ten głos – skomentował Borys. – To ty nazwałeś mnie władcą Bermet podczas debaty.

– W rzeczy samej; pomimo fachu polityka zwykłem nazywać rzeczy po imieniu, czy to się komuś podoba, czy nie – odrzekł tajemniczy jegomość i wręczył pełen kufel Samunderowi.

– No to gadaj, kim żeś jest i dlaczego jeszcze z tobą nie piłem?

– Elemond Osterman, do usług. – Oddał pokłon Borysowi. – Ambasador Sungardu w Taledark, obecnie z misją w Oruun – dopowiedział z dumą w głosie.

– Normalnie dyplomacie bym tego nie proponował, bo wy wszyscy tylko mlecie tymi gadzimi jęzorami, ale dla takiego, co wie, jak się monarchę powinno nazywać, to zrobię wyjątek. Siadaj, druhu, i napij się ze starym Niedźwiedziem, ha! – roześmiał się i napełnił kufel towarzyszowi, ten zaś z chęcią przyjął jego zaproszenie, co czyniło go jedynym w pałacu – prócz Wilfreda – który odważył się zasiąść z Niedźwiedziem do napitku.

– Widzisz, panie, od niedawna sprawuję pieczę nad interesami cesarstwa poza jego wschodnimi granicami, przez co mało mnie tu znają, ale z racji wykonywanej pracy, wiem jak się zwracać do możnych tego świata. – Ambasador inteligentnie pieścił ego Borysa, mocno nadszarpnięte przez oficjalny tytuł barona i gubernatora, jakim go potraktowano podczas narady.

– To prawda… Zawsze podziwiałem takich jak ty – skomplementował niespodziewanie Samunder. – Ja bym nie potrafił tak wszystkim w tyłek wpełzać aż po same kostki – dodał coś, co według niego chyba miało być pochwałą, i wyżłopał resztę piwa.

– Tak… dziękuję, wymaga to dużo… cierpliwości – odpowiedział mu Osterman w typowy, jak na polityka, neutralny sposób.

– To teraz powiedz: po co wciskasz język w mój wielki zad, co?

– Ha! – Elemond parsknął śmiechem. – Nie doceniłem przenikliwości łaskawego władcy Jokivaru, więc teraz bez zbędnego gadania. – Ambasador zmienił ton na bardziej poważny i rozejrzał się po przepastnej sali, nim ponownie zaczął mówić. – Martwię się, panie, o los naszego ukochanego cesarstwa. Za wschodnią granicą już otwarcie mówią, iż Sungard słabszym jest niż kiedykolwiek dotąd, a Cesarz młody i naiwny, niezdolny, by kierować tak wielkim państwem.

– Wiesz, że za takie słowa powinienem ci łeb ściąć? – warknął Borys. W jego mniemaniu, będąc drugą osobą w Imperium, tylko on miał prawo krytykować cesarza i jego rządy.

– A jednak nadal tu siedzę, cały i zdrowy – odparł Osterman. – To świadczy o tym, że i ty, panie, masz podobne obawy, co ja i każdy patriota miłujący ten kraj.

– Gadaj szybko, o co ci chodzi, bo mi się pić odechciewa! – Dobre wrażenie, jakie Elemond wywarł na Borysie, prysło niczym bańka mydlana przebita spiczastym wężowym językiem.

– Sungard się rozpada; wszędzie za jego granicami mówią o upadku największego ludzkiego imperium, a teraz mamy tego przykład, dowód, że rozkład już się zaczął. – Osterman doskonale przemyślał każde słowo. Zręcznie poruszył wyobraźnię słuchacza, karmiąc ją wizjami upadku i wojny; podsycał niepokój, który już wcześniej tlił się w sercu Niedźwiedzia.

– Co masz na myśli? – dopytał Borys, taksując Elemonda upstrzonymi czerwienią gałami.

– Bunt na północy jest pierwszym zapalnikiem; po Watenfel ruszą inne frakcje wewnątrz naszych granic, a gdy Sungard pochłonie wojna domowa, obce mocarstwa pokroją cesarskie ziemie niczym tort wystawiony na urodzinowym stole kontynentu. Tego się boję, panie, o to się martwię i temu chciałbym zapobiec. – Ambasador mówił z takim przejęciem i dramatyzmem, iż udało mu się wkraść nawet do zatwardziałego serca Samundera.

Nastała chwila ciszy. Borys opróżnił kolejny kufel, otarł wąsy i z pełną powagą przemówił:

– No to jak chcesz Sungard ratować, synku? Tylko prosto z mostu, bez zbędnego pierdolenia.

– Silnego władcy nam potrzeba! Wizji, planu! – przemówił z pasją, aczkolwiek można było wyczuć teatralność w tej wypowiedzi. – Obecny Cesarz może i cele ma szczytne, ale potrzebujemy kogoś silnego i z królewskiej rodziny, żeby szacunek wzbudzał.

– Do sedna, bo znów zaczynasz mnie wkurwiać – pogroził mu Borys.

– Stary pakt trzeba uhonorować i syna twojego na tron posadzić! Przecież miał to obiecane! A ty panie, już nie jako hrabia czy gubernator, a członek Cesarskiego rodu u jego boku staniesz, na nowo karty historii zapiszecie. Zażądaj ślubu! Nie za dwa lata, nie za osiem, lecz teraz, kiedy pod ścianą wszyscy są i gotowi tradycję nagiąć! – Elemodowi od udawanych emocji aż oczy łzami podeszły.

– Idź precz! – Borys machnął zwalistą ręką, a ambasador poderwał się z zydla. – Te wasze plugawe ozory tylko w głowie mieszają, do uszu syczą; to one bunty wzniecają! Co się patrzysz? Precz, powiedziałem! Zanim na szafot sam cię zaciągnę.

– Jak sobie życzysz, panie. – Ambasador oddał pokłon i oddalił się od stołu. – Przynajmniej próbowałem – dodał półszeptem i zniknął za zakrętem korytarza, zostawiając Samundera samego ze swoimi myślami, które ten próbował stłamsić, pijąc kufel za kuflem.

 

***

Po rozmowie Elemond udał się do swojej komnaty, zaryglował za sobą drzwi i podszedł do komody, z której wyciągnął niewielki pakunek przewiązany rzemieniem. Po usunięciu kilku warstw materiału jego oczom ukazał się dość duży kryształ jadeitu, jaśniejący bladozielonym blaskiem.

Przyłożył go do mostka.

– Słyszysz mnie, Moderatorze? – wyszeptał, zamykając oczy.

– Tak – rozbrzmiał głos w jego głowie.

– Ziarno zasiane, teraz trzeba czekać na plon…

– Plany uległy zmianie, nie możemy czekać.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Vespera 9 miesięcy temu
    Ja nie wiem, czy ja mam tego Niedźwiedzia lubić, czy nie... Napisał żeś postać, która jest jednocześnie fajna i niefajna, no i czytelniczka jest skofundowana... Nie, jednak go niezbyt lubię, bo mi Felixa szkoda, że ma takiego przypałowego ojca, aczkolwiek głupi całkowicie nie jest. Jak się przekona do magii, to mu dam szansę.
  • MKP 9 miesięcy temu
    No to jest taki prostak, ale nie do końca zły - w sumie to sam mam mieszane uczucia i tak ma w sumie być. Złego tego dzieciaka nie wychował, więc...
  • Vespera 9 miesięcy temu
    MKP No właśnie...

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania