Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Republiki Chlewu (1/3)
Skóra przypominała już tylko kostropate gniazdo szerszeni. Wylęgarnię gronkowcowych formacji, uśpionych w odwłokach czyraków bądź zrogowaciały pancerz. Może jeszcze trochę korę drzewną, ale nie tą, która po zaczerpnięciu wilgoci, zapachem upomina się o podziw i stanowi najbardziej perswazyjną reklamę na rzecz ochrony lasów. Jej łyko pokrywał zgorzel, a kora cuchnęła zgnilizną. Kręgosłup i rozluźnione łopatki chyliły się na wprost krawędzi miski z wypełnioną wodą. Kisiła się w niej nieruchomo, zaciskając w konających ramionach łydki. Zapadłą szczękę wspierała o spiczaste kolano. Pisarczyk sprecyzowałby, że mości staruszka w letargu ugrzęzła. Chełpliwy dureń nie ma jednak pojęcia, czym jest prawdziwy letarg. Ukryła twarz w ramionach i zaczęła machinalnie zlizywać wodę spiętrzoną w pomarszczonym zapadlisku szyi. Naprężyła tułów i wyprostowała plecy, zagarniając dłonią powiędłe piersi. Utuliła je do zmarnowanych policzków. Zamknęła oczy.
W tej studzience, wiele lat wcześniej, wyślizgnęło się bez bólu i zapowiedzi najmłodsze, najmniej odżałowane. Nie zdążyła rozpoznać płci. Jedyne co zarejestrował wzrok było posiniałą główką zaczepioną o korpus z bezwładnymi odnóżami. Wisiało między dnem, a powierzchnią wody. Krtań na ten widok wydała pojedynczy skowyt, olbrzymie oczy wydęły się dwa razy szerzej, a subtelne dłonie zahaczyły o metalową krawędź miski. Odrzuciła instynktownie własne ciało na jej drugi brzeg. Zaprzęgła za sobą uwiązany twór. Jej rozdygotany organizm przykucnął, przeszukując omackiem przestrzeń zbroczonej krwią cieczy. Uścisnął w jednej z pięści zasupłany węzeł. Miętoliła w garści galaretowaty odwłok, a z każdą, przemijającą sekundą, widok skostniałych, grzybowych kafelek rozpuszczał się pod naporem nachodzących łez. Serce zniewolił mistyczny rodzaj szczęścia przeszytego histerią. Ułomność genotypu, działalność niszczycielskiej bakterii, może być też, zwyczajnie: zwodnicza ufność do pępowiny, która podczas zabaw uwielbiała zacisnąć się wokół nieuformowanej szyjki. Albo niedożywienie. Jej miednica rysowała się już zbyt wyraźnie. Tak czy inaczej, coś uchroniło To przed udręką w Republikach Chlewu.
Nareszcie wydała z siebie głos, nieharmonijny ryk przepleciony zachłyśniętym powietrzem. Chwyciła zimne ciało za kark i wydostając się z chłopskiej wanienki, ustała w rozkroku ze zwisającym łańcuchem pępowiny. Przytwierdzone zwłoki zgniatała prawą ręką. Pijanym krokiem zwróciła się ku żeliwnemu zlewowi z wodnym deficytem i ostatnim tchnieniem wsparła wolną dłoń o jego kraniec. Skierowała się do wiszącego nad nim lusterka, zbitego z szafką. Złapała za gałkę. Rozpieczętowała gablotę. Uścisnęła zardzewiały scyzoryk. Odcięła pępowinę.
Wytułała się poza próg spleśniałej łaźni, przyciskając do fartucha haftowaną miazgę. Kopnęła nieumyślnie zgniłozielone wiadro, sycące się kroplami podziurawionego sufitu. Przemknęła przez korytarz pożółkłych kredensów, ignorując albo głuchnąc na pytania brudnych dzieci. Zniknęła za frędzlowatą zasłoną, oddzielającą kuchnię od ganku. Dopadła wyżarte schody, suchą glebę, potem zgruchotany płot. Zbiegła na trawiastą ścieżkę, która spajała wszystkie chałupy, izdebki, martwe grunty i tragedie śmierdzących prymitywów. Świszczący oddech, otumaniony chód i to, że w tamtym czasie nie był to widok uznawany za codzienny, przywiódł uwagę dwójki z nich. Ten pierwszy, gruby ewenement w kaloszach, brodzący pośród odchodów ostatnich krów, międlił o niesprzyjającym upale, o nadchodzącej śmierci mas, o pierdolonych sowietach, o tym, że żona wkrótce dostanie w pysk. Drugi, kościsty, z rzadkim wąsem, polemizował z ogłupiającym wróżbiarstwem, machnął ręką, by odgonić muchę i wspominał, że modli się o żywego noworodka. Pierwszy niespodziewanie zmrużył wzrok, pokręcił łbem, wskazał niemo na ledwo pełzającą kobietę. Drugi, zwrócony do niej plecami, obrócił grzbiet i wypuścił papierosa z ręki.
— Wasylka!
Ustała na piaszczystej skarpie, zgięta w pół, wykrztuszając ostatki zagarniętego powietrza. Nad wartkim strumieniem wiatr zawsze walcował jej włosy gwałtowniej. Łzy wydrążyły na twarzy korytarze wolne od kurzu. Przyglądała się zielonemu nurtowi rzeki, tłamsząc w garściach nierozwinięte życie. Uniosła wzrok znad wody, aby oblec nim iglasty las. Przymknęła oczy, wsłuchując się skrupulatniej w szczebiot kapturek. Oddech przybrał rytm miarodajny. Przylgnęła do klatki piersiowej męża. Przylgnęła do rzeki.
Ale nie jak ojciec, czy Jurij i Bogdan. Zielony nurt muskał jej duszę i koił cierpienie. Ich dusze wyrwał, a cierpienia odebrał. Bezpowrotnie.
– 15 czerwca, 1932 rok.
Miała szesnaście lat, kiedy po raz pierwszy wypruli jej wnętrzności.
Odkleiła powieki, przysposabiając oczy do promieni słońca. Zagarnęła przetłuszczoną grzywkę. Przypatrywała się w spoczynku wiązkom rannego światła, które obnażało kurz cienkiego okna. Podrapała piegowaty policzek. Nadziała wzrokiem pryczę siostry, z którego zwisał szydełkowany koc. Nigdy nie pozostawiała po sobie nieporządku. Osobliwy widok. Zawiesiła głowę ponad wybrakowany zagłówek i usiadła na skraju łóżka. Jazgot wydawany przez matczyne gardło z okolic podwórza dotarł do zatęchłego pokoiku. Zmarszczyła czoło, uniosła brodę, zerwała się na krzywe nogi.
— Jadźka? — zawołała.
Wyskoczyła poza obszarpany próg twierdzy. Przemknęła przez korytarz pożółkłych kredensów. Zniknęła za firankową zasłoną i miała już dopaść wyżarte schody, za których obliczem, na suchej glebie, kajała się pomarszczona matka. Ściskała nogawkę szarego munduru jednego z trzech bandytów.
— Mama — wykrztusiły popękane usta.
Przed natarciem na zewnątrz powstrzymała ją siła, która chwyciła za blade nadgarstki i przymocowała do zapajęczonego parapetu, odseparowując od wyjścia. Buzię zaklinowała dłonią i srogim spojrzeniem.
— Zmysły postradałaś, głupia? — syknęła kształtna brunetka.
— M... m...
Szare tęczówki zeszkliły się, zaczęła łkać szeptem, wyzbyta z możliwości donośnej rozpaczy. Rozkudłana blond głowa, zakleszczona w dłoniach siostry, przyparta do jej piersi. Wyglądała przez firankę zza jej ramion i palców, które oplatały chudą twarz i łechtały włosy. Przygruby, starszy mężczyzna, nieprzytomny, ale jakby jednocześnie, krztuszący się ściekami własnej krwi.
Wydęła oczy, na skroni uformowała się gruba żyła. Wydostała się z uścisku brunetki.
— Tata! — wrzasnęła, wyrywając się z jej ramion.
— Wasylka! — warknęła, szarpiąc jej ciało. — Wasylka, idiotko. — Starsza unieruchomiła drżącą twarz, obejmując rękoma jej policzki. — Zabiją nas — wyszeptała, kiedy w jej oczach pojawiły się łzy. — Zabiją. — Głos uległ załamaniu. — Jak ostatnie psy. — Rozdziawiła się, nachylając jej szczękę do swojej. — Jeżeli nie zamkniesz gęby — wyszeptała.
Najstarszy z rodzeństwa, najbardziej heroiczny i najgłupszy, Bogdan, rzucił się na czekistę, aby zacisnąć radziecką lufę karabinu we własnych pięściach. Nabój skruszył jego trzewia. Usiłował półprzytomnie zatamować krwotok. Padł na wypłowiałą trawę, zdezerterował. Matka zawyła, ale na moment, bo uderzenie bagnetem powstrzymało hipotetyczny ryk. Młodszy, Jurij, finalnie wykaraskał się ze zdemolowanej obory o własnych siłach, aby zawrzeć z okupantem jakikolwiek układ. Nadzorowany przez wysłannika państwowego aparatu, pętał w uścisku worek ułomnych upraw. Kiedy zuchwale odpowiedział na pytanie – gdzie jest, kurwa, reszta – jego odstające żebra roztrzaskały się po czterech, agresywnych kopnięciach.
Ciała przegrańców poddano rozpuście rzeki.
Przytomne, kiedy zielony nurt wypełniał ich płuca.
– 2 września, 1921 rok.
Komentarze (33)
Turpizm cyzelowany ponurymi szczególikami. Na pewno taki specyficzny, odwojaczkowy, tu na Opowi odflorianowy trochę. Tylko nie zrozum opacznie, nie kopiujesz, ale kreujesz w tym duchu. Przerażający opis dna egzystencji, w tym przede wszystkim zbrodni. W tym politycznej, Ukraina na początku i po Wielkim Głódzie mi się pojawiła. Bezwzględność człowieka we własnym, etycznym upadku.
Brrr...
Co do warsztatu, Nimf, to rzuca się w oczy skłonność do rozpoczynania zdań od orzeczeń.
Ale to szczegół, całość bardzo mocna, stygmat silnej pisarskiej ręki.
Świat, który tu przedstawiłaś - ciężki, brudny, bez światła. Świetny język, niesamowite obserwacje.
Więc tak: pierwsze wrażenie - piszesz tak niesamowicie naturalistycznie; opisy są tak żywe, obrazowe. Współgrają z treścią, równie brutalną; to nie jest tak, że się nic nie dzieje, to jest wręcz, że opisy wprowadzają akcję, przygotowują jej drogę.
"Ściskała nogawkę szarego munduru, jednego z trzech bandytów." - tu chyba bez przecinka
I nie wiem, co więcej, poza tym, że bardzo dobre. Jak widzisz, nie jestem ostatnio dobra w komentarze :/.
Git job.
Dzięki, ze wpadles.
Dzięki bardzo, że zajrzałaś. Szczególnie, że Ty raczej na pewno masz duże doświadczenie.
I dziękuję.
Pozdrawiam.
Obrazy brudne i mętne tworzące rusztowanie ludzkiej egzystencji. Przekładaniec biedy i ciemnoty spowodowany sytuacją ówczesnej republiki wschodu. Śmierć łącząca się z narodzinami nie do końca skończonymi. Martwe płody, pępowiny i popłody, mordy i ogrom istnień znika w odmętach rzeki, która wciąż płynie kąsając swoje brzegi zmieniając nurt idzie po nowe życia.
Mocno zagrałaś zmysłami czytelnika ale to nie nowość w twoich tekstach i znowu wschód się pojawił. I znowu obok jakaś ukryta skarga w kierunku natury i etyki, sprawczyń upadku.
Pozdrawiam
Pozdro
Data dodania: 22.06.2019
Dziś mamy 27.08.
Taa, drobna nieścisłośc w komentarzu :D
"A opierałam się, bo Twoja narracja jest jak paluchy, które drażnią mózg, zatapiają się w nim, uruchamiają uśpione zwoje." – To jest chyba najładniejszy, pokrętny komplement jaki kiedykolwiek dostałam. Dzięki serdeczne za mobilizujące słowa i obecność. To znaczy dla mnie wiele.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania