Poprzednie częściStrażnik królestwa (fragment 1)

Strażnik królestwa (fragment 3)

Na dalekiej północy słońce powoli zachodziło nad starym jodłowo-bukowym lasem, a pojedyncze promienie przebijały się pomiędzy drzewami, oświetlając starą drogę, istniejącą już od czasów zeszłej epoki. Kiedyś była ona głównym szlakiem handlowym, lecz od kiedy orkowie zaczęli pojawiać się na tych terenach, jej czasy świetności przeminęły. Handlarze nie chcieli ryzykować utratą głowy, nawet pomimo możliwości nabycia rzadkich towarów występujących, tylko w tym rejonie. W związku z ustaniem ruchu, brukowa droga została pokryta liśćmi, gałęziami oraz innymi wytworami lasu i został po niej zaledwie niewyraźny szlak, który powoli odchodził w zapomnienie. Tego dnia przemieszczał się nim tylko samotny mężczyzna odziany w podniszczony czarny płaszcz, pod którym znajdowała się dobrze wykonana zbroja ze skóry blaszaka, wzmocniona dendrytowymi płytkami. Znad obu ramion wystawały mu rękojeści mieczy, a do pasa przypięty miał komplet noży do rzucania. Jego twarz porastała bujna ciemna broda, lecz oczy kompletnie się od niej różniły, były błękitne niczym letnie niebo. Mężczyzna ten był elitarnym strażnikiem-zwiadowcą i tropił grupy orków w północnych stronach, by ustalić rozmieszczenie ich sił. Nie było to łatwe zadanie, ale dzięki dużemu doświadczeniu i ponadprzeciętnym zdolnością, udało mu się przeżyć w tym fachu już wiele lat. Strażnik podążał szlakiem w kierunku północno-wschodnim, tropiąc grupę składającą się z mniej więcej dwudziestu orków. Nagle spostrzegł, że ślady się rozdzielają i schodzą ze szlaku na dwie strony. Wyprostował się szybko i rozejrzał wokoło. W tym momencie pomiędzy drzewami zauważył postacie, które z obu stron ruszyły w jego kierunku. Nie zastanawiając się długo, cisnął nożem w orka znajdującego się najbliżej i ruszył biegiem, wracając drogą, którą przyszedł. Jednak przed nim z lasu też wybiegło trzech orków w pełnym uzbrojeniu. Zwiadowca w biegu wyciągnął jeden ze swoich mieczy i będąc blisko pierwszego orka, wykonał szybki wyskok do przodu i przebił mieczem przeciwnika, zanim ten w ogóle zdążył zareagować. Kolejny ork był już świadom szybkości odzianego w czerń mężczyzny i przygotował się na jego atak. Zdołał sparować pierwsze uderzenie i uniósł miecz w górę, by wymierzyć potężny cios, lecz nie zdążył tego zrobić, bo w tym momencie miecz strażnika poderżnął mu gardło. Trzeci ork w tej chwili będąc za nim, wykonał zamach swoim toporem i zapewne, przeciąłby go na pół, gdyby nie szybka reakcja strażnika, który błyskawicznie przykucnął, a następnie obracając się równie szybko wbił miecz w jego brzuch. Sytuacja nie była ciekawa, bo orkowie byli bardzo wytrzymali, więc mogli biec za nim przez długi czas, a samemu jego szanse na wybicie blisko dwudziestu tych bestii, nie były duże. Szybko wyciągnął miecz z ciała orka i dostrzegł, że reszta z nich jest już bardzo blisko niego. Pierwszy w grupie, właśnie wykonywał zamach, którego zwiadowca zwinnie uniknął i rzucił się biegiem w las, w którym łatwiej mógł zgubić większych przeciwników. Biegł przed siebie, przez gęstniejące zarośla, a za sobą słyszał tylko przerażające powarkiwania i wrogie okrzyki. Nagle las się skończył i strażnik dostrzegł, że znajduje się na krawędzi wysokiej na kilkadziesiąt metrów przepaści, a na drugą stronę prowadzi jedynie stary kamienny most kończący się przed zamkniętą bramą dawno opuszczonej warowni. Zwiadowca nie mając wielkiego wyboru ruszył przez kamienną konstrukcję, licząc, że nie zawali się pod jego ciężarem i gdy znalazł się po drugiej stronie z całej siły kopnął w stare wrota, które jednak nie zamierzały ustąpić. Spróbował jeszcze kilka razy, lecz zauważył, że na nic się to nie zdaje. W tej chwili po przeciwnej stronie mostu dostrzegł orków, którzy bez zastanowienia wbiegli na most. Niestety okazał się on znacznie wytrzymalszy niż przypuszczał wojownik i nie zapadł się pod ich ciężarem. Strażnik celnie rzucił trzema nożami trafiając każdym z nich prosto między oczy trzech szkarad. Zostało jeszcze dwunastu orków, których musiał pokonać w pojedynkę, a nie byli to łatwi przeciwnicy. Gdy pierwszy z nich znalazł się kilka metrów od niego, nagle usłyszał strzałę przelatującą nad jego głową, która wbiła się prosto w środek umięśnionej klatki piersiowej przeciwnika. Kolejny ork podniósł wzrok i zobaczył stojącą na murach starej warowni postać, która właśnie umieściła na cięciwie łuku, kolejną strzałę. Postanawiając nie czekać aż tajemnicza osoba wpakuje w niego stalowy grot, skoczył na strażnika z uniesionym mieczem i wykonał potężne uderzenie, którego jednak mężczyzna zręcznie uniknął, wykonując szybki obrót w bok, po którym płaskim cięciem odciął głowę rywala. Kolejnych dwóch orków rzuciło się na niego jednocześnie i strażnik musiał uniknąć uderzeń nadciągających z dwóch różnych kierunków. Wykonał zwinny unik, jednak jedno ostrze lekko zadrasnęło mu policzek. Strażnik nie zastanawiał się długo i szybkim ruchem zatopił oba ostrza mieczy w ciałach orków, wiedząc dokładnie, gdzie znajduje się ich serce. Obaj przeciwnicy padli na ziemię i zwiadowca ze zdziwieniem zobaczył, że większość z nich już leży bez życia, przebita strzałami, a dwóch ucieka pośpiesznie w gęsty las.

- Kim jesteś? - odezwał się nagle kobiecy głos zza jego pleców, który oderwał jego spojrzenie od orków i wywołał wyraz lekkiego zdziwienia na jego twarzy.

- Jestem Wengar, należę do elitarnych strażników. Jednak bardziej zastanawia mnie to, co tak młoda kobieta robi sama w opuszczonej warowni, pośrodku terytorium opanowanego przez orków? – odparł z nieukrywanym zaciekawieniem.

- Ratuje życie takim bezmyślnym wędrowcom, którzy zapuszczają się w te strony nie potrafiąc uniknąć kontaktu z orkami. - odparła wyzywająco kobieta.

- Właściwie to zajmuję się tropieniem orków, więc w moim fachu ciężko mi ich unikać- zaśmiał się Wengar – A zmieniając temat, to chyba nie poznałem twojego imienia.

- Jestem Raya. Należę do ruchu oporu, próbujemy wyprzeć orków z naszych ziem. Widzę, że twoje miecze nie służą ci tylko jako ozdoba, więc może zechcesz się przyłączyć do nas przyłączyć? Myślę, że twoja pomoc bardzo by się nam przydała. Mógłbyś podszkolić naszych młodych partyzantów w walce mieczem.

- Nie mogę pozostać u was na stałe, ale myślę, że na pewien czas jestem w stanie u was zostać, a i chyba zapomniałem ci podziękować za pomoc. – odparł Wengar.

- Nie ma sprawy, możesz się odwdzięczyć pomagając mi zdobyć pradawny artefakt, znajdujący się w tych murach. Jest on potrzebny do utworzenia runy, mogącej unicestwić ogromne ilości orków. – rzekła bardzo poważnie Raya.

- Skąd wiesz, jak wygląda ten artefakt i czy na pewno się tu znajduje?

- Mag Sauren, który z ruchu oporu znalazł w pewnej starej księdze dość szczegółowe informacje na temat tego przedmiotu, włącznie z jego położeniem.

- Czyli szukamy czegoś, co prawdopodobnie nie było widziane od wieków, a jedyne informacje czerpiemy z jakiejś zestarzałej księgi. Brzmi świetnie- powiedział sarkastycznie Wengar.

- Nie narzekaj jak stara baba, tylko chodź za mną- odparła Raya i zrzuciła mu linę z zamkowych murów.

Strażnik sprawnie wspiął się na górę i stanął przed wojowniczką. Okazała się ona nad wyraz wysoka. Była niemalże jego wzrostu, a on wyróżniał się wysokością pośród pozostałych mężczyzn. Jej strojem był dwuczęściowy skórzany strój o brązowym kolorze, a na ramiona miała zarzuconą ciemno-granatową narzutkę, spiętą z przodu miedzianą klamerką. W rękach trzymała dobrze wykonany łuk z cisowego drewna, a na jej plecach znajdował się kołczan z dużą ilością strzał. Do pasa miała przypięty ciężki sztylet, z prostą rękojeścią. Miała niespodziewanie łagodne rysy twarzy i duże brązowe oczy.

Wengar spojrzał z murów zamku na wewnętrzny dziedziniec, który okazał się wyjątkowo duży. Znajdowało się na nim kilka budynków, które w większości były zawalone, a w prawym rogu placu znajdowała się wielka brama, z której jedne odrzwia leżały przewrócone na ziemi, drugie wisiały na dolnym zawiasie z górną częścią opierającą się o ścianę muru. Wewnątrz otworu widać było tylko ciemność. Zresztą ciemność prawie całkiem zapadła też na zewnątrz.

- Wiesz może, dlaczego tak wielka warownia, w strategicznym miejscu stoi tu całkiem opuszczona?- spytał Wengar, podejrzewając, że wyjaśnienie raczej nie będzie pozytywne.

- Mówi się, że z podziemnych tuneli wyszły trolle jaskiniowe w nadzwyczaj dużych ilościach i nie było możliwości obronienia tej twierdzy.

- A więc właśnie pakujemy się do miejsca pełnego trolli jaskiniowych? Widziałaś chociaż raz jak wygląda to bydlę?! – krzyknął Wengar, chcąc żeby Raya jeszcze raz rozważyła swój plan, chociaż wiedział, że raczej nie uda mu się jej od niego odwieść.

- Nie widziałam, ale to wydarzenie miało miejsce kilka dekad temu, od tego czasu nikt nie wspomniał słowem o trollach, które by tu mieszkały.

- Może dlatego, że nikt nie zapuszcza się w takie miejsca, a jak już się zapuszcza to nie wraca.- odparł Wengar.

-Nie możemy wiedzieć tego na pewno, ale jeśli nie odnajdziemy artefaktu, nasze szanse na pokonanie orków są nikłe. To nasza jedyna opcja, więc nie mamy wyboru. Jeśli nie chcesz iść ze mną, będę musiała iść sama.

- Trudno, mam tylko nadzieję, że ten artefakt faktycznie ma taką moc, jak twierdzi ten wasz mag. Ruszajmy więc, ale ostrzegam cię, że twoje strzały na niewiele zdadzą się przeciw tym bestiom, jeśli je spotkamy…

 

***

 

Jack przebudził się leżąc na łóżku w rogu zaciemnionego pomieszczenia, które tym razem okazało się salą sypialną. Wzdłuż kamiennych ścian, stało kilka rzędów twardych łóżek, ale nikt na nich nie leżał. Dostrzegł obok siebie Franka, który siedział zaczytany w jakąś grubą księgę. Dowiedział się od niego, że po uderzeniu Hagora stracił na chwilę przytomność, lecz ku jego uciesze, Frank poinformował go, że Hagora spotkało to samo.

- To była naprawdę niezła walka. Do tej pory tylko Ramir był w stanie pokonać Hagora. – rzekł z entuzjazmem Frank. - Jeśli przyłożysz się też do pozostałych zajęć, myślę, że masz duże szanse, na bycie jednym z trzech adeptów mogących dostąpić próby na elitarnych strażników królestwa.

Jack uśmiechnął się, po czym usiadł na łóżku i już miał udzielić jakiejś odpowiedzi, lecz w tym momencie dostrzegł wchodzą do pomieszczenia Cassie, która od razu ruszyła w ich stronę. Znów była ubrana w strój do jazdy konnej, a w jej ciemno-brązowych włosach Jack dostrzegł wplątanych kilka jesiennych liści.

Stanęła przed nimi i spojrzała z troską w oczach na jego obrażenia z ostatnich dni.

- Dobrze ci poszło, ale następnym razem bardziej uważaj na głowę, zapewne nie ma tam wiele cennej zawartości, ale mimo wszystko może ci się jeszcze przydać, a bez głowy zdecydowanie nie będziesz mógł pomóc przy odbiorze towarów w Silbe.

- Jakich towarów? - odparł zdezorientowany Jack.

- Ojciec chciał, żebym znalazła dwóch chętnych adeptów do pomocy, przy odbiorze żelaza od górników i kilku drobniejszych zamówień. Myślę, że nie macie nic przeciwko? Powinniśmy wrócić w ciągu dwóch dni. Jutro rano wyjeżdżamy.

- Jasne, że nie mamy nic przeciwko, w Silbe jest stara biblioteka w której znajdę mnóstwo ciekawych ksiąg, chętnie tam zajrzę przy okazji- rzekł podekscytowany Frank.

- Jasne, też chętnie pojadę, zresztą podejrzewam, że moja odmowa i tak nie wchodziłaby w grę – odparł Jack- Przynajmniej jakaś odmiana przed czekającymi nas miesiącami lub nawet latami treningów w tych murach.

- No, to ustalone. Jutro po śniadaniu, będę z dwoma strażnikami czekała na was przy bramie. Mam nadzieję, że umiecie jeździć konno, a teraz przepraszam, ale trochę mi się spieszy. Do jutra! – po tych słowach Cassie obróciła się i wyszła szybkim krokiem z pomieszczenia.

Gdy tylko drzwi za nią się zamknęły, Frank wykrzyknął entuzjastycznie do Jacka, budząc go z zamyślenia:

- W Silbe jest jedna z najstarszych bibliotek w całej środkowej części Vangardu, znajdę tam mnóstwo ciekawych ksiąg, których jeszcze nie czytałem! Jest też szansa, że natrafimy tam na księgę, w której będzie poszukiwany przez ciebie symbol.

- W takim razie, może nie będę musiał czekać, aż zostanę strażnikiem, żeby dowiedzieć się co oznacza- odpowiedział Jack z uśmiechem.

 

***

 

Jack przebudził się kolejnego ranka, wraz z biciem dzwonów na głównym placu miasta. Wszyscy adepci bez długiego ociągania zaczęli podnosić się z łóżek i słychać było rozpoczynające się z wolna rozmowy.

- Dobrze ci wczoraj poszło – rzekł Ramir, który właśnie zakładał buty siedząc na sąsiednim łóżku.

- Dzięki – odparł Jack dotykając obolałego miejsca i lekko się krzywiąc. Jego pierwsze dni w koszarach okazały się dość bolesne. Miał podbite oko i siniaka na pół głowy, a do tego już dwa razy stracił przytomność, jednak nie przejmował się tym i tylko zaśmiał się na myśl o swoich pierwszych dniach na wolności. Dzisiaj zapowiadał się dobry dzień. Jack szybko włożył na siebie potrzebne ubrania, wziął ze sobą torbę z kilkoma potrzebnymi na wyjazd do Silbe rzeczami i ruszył do sali jadalnej. W środku nie było jeszcze nawet połowy adeptów, lecz Jack zobaczył, że Frank siedzi przy stole, więc nie ociągając się podszedł do kucharza, biorąc od niego talerz z owsianką i kilkoma kawałkami nieciekawie wyglądającego mięsa. Przez myśl przeszło mu, że słowo „kucharz” jest trochę na wyrost dla starego otyłego brodacza, którego głównym specjałem była owsianka, podawana na tysiąc różnych sposobów. Jednak mimo wszystko nie narzekał, bo jedzenie i tak było nieco lepsze od więziennego. Jack podszedł do Franka, który był już w połowie posiłku i widocznie się spieszył.

- Spokojnie, nie sądzę, żeby ktoś chciał ci zabrać tę owsiankę. Jeszcze chwila, a połkniesz łyżkę.

Frank podniósł tylko wzrok z nad talerza i odparł z pełnymi ustami:

- Nie wiem jak ty, ale ja wolę siedzieć na koniu, dla ciebie zostanie ładny szary muł. – wyszczerzył zęby, po czym dodał – może jest trochę stary, ale za to śmierdzi.

Jack na te słowa tylko podrapał się po brodzie udając zamyślenie, po czym szybko wpakował parę łyżek owsianki do ust i rzucił się biegiem w stronę wyjścia. Frank nie myśląc wiele skoczył jego śladem i obaj wypadli na zewnątrz jak rażeni piorunem. Wszyscy patrzyli na nich ze zdumieniem, jednak żaden z nich nie zwracał na to uwagi. Jack podbiegł do wrót koszar i prędko podniósł belkę, otwierając drzwi i wyskakując na zewnątrz, tuż za nim wyskoczył Frank. Obaj wypadli z impetem na zewnątrz powalając na ziemię niczego niespodziewającą się Cassie, która stała przy bramie i właśnie karmiła jabłkiem swojego czarnego ogiera. Feran tylko stanął w bramie i spojrzał na to wszystko ze zdumieniem na twarzy, po czym odwrócił się na pięcie i wrócił na swoje drewniane krzesło stojące obok wejścia. Jack z Frankiem szybko wstali i ze zmieszaniem schyli się podnosząc Cassie z brukowanej ulicy. Spojrzeli na siebie, po czym z powrotem odwrócili wzrok w jej stronę i wybuchli śmiechem. Nie był to jednak najmądrzejszy pomysł, ponieważ w tym momencie Cassie rozkwasiła resztę jabłka trzymanego w ręce na głowie Jacka, który stał bliżej niej.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania